piątek, 30 grudnia 2016

"Baśnie i legendy" — mniej znany Sienkiewicz

Tytuł:          Bnie i legendy              
Autor:          Henryk Sienkiewicz            
Wydawnictwo:    Ludowa Spółdzielnia Wydawnicza
Rok 1. wydania: 1967                          

Postanowiłam uczcić Rok Sienkiewiczowski (setna rocznica śmierci noblisty) przeczytaniem jakiegoś dzieła. Padło na mało znane, bo stosunkowo nowe "Baśnie i legendy".

To zestaw krótkich, zazwyczaj kilkustronicowych bajek. Utworki zostały pozbierane po różnych wcześniej wydawanych książkach oraz czasopismach i uszeregowane chronologicznie co do czasu akcji — zaczyna się od starożytności; Indii i Egiptu, a kończy na czasach współczesnych pisarzowi; rewolucji 1905 roku i późniejszych.

Być może to kwestia mojego wieku (nieco już odległego od pacholęcego), ale książka mnie nie uwiodła. Jeszcze potrafię zrozumieć nibybaśnie pisane "ku pokrzepieniu serc". Sienkiewicz tak rozumiał swój obowiązek wobec Ojczyzny i robił, co mógł, aby pomóc. W porządku, kiwaniu cenzora zawsze z ochotą przyklasnę. W pewnym momencie nawet powaliła mnie nieustająca aktualność przesłania: Psunabudes (egipski odpowiednik Pobiedonoscewa) będący "wrogiem wszelkiego postępu i instytucji demokratycznych, swobody prasy, niezawisłości sądów" brzmi niepokojąco znajomo.

Gorzej wypadają bajki mające dowodzić przewagi katolicyzmu nad wszystkimi pozostałymi religiami. Zaczerpnięty z ludowego prymitywizmu Lubomirski, który w momencie narodzin Jezusa był lutrem, rozbawił mnie, zamiast dostarczyć zamierzony przekaz. Ot, naiwna próba nawracania wyszła, a doniosła treść zabiła artyzm i przyjemność z lektury.

Czasy się zmieniły, wiele z terminów wyjaśnianych w przypisach obecnie przerabia się w szkole. Pewne wartości się zdezaktualizowały, ale niektórzy pewnie znajdą coś dla siebie. Fani "Trylogii" z przyjemnością spotkają się z panem Zagłobą.

Błędy się zdarzają. Nieszczęsny Lubomirski i luteranizm w pierwszym wieku musiały być świadome, ale mam wrażenie, że pisarz bardzo nietypowo definiuje "źrenicę", jakby uważał ją za synonim oka. No i nów księżyca odbijający się toni morskiej nieco mnie zaskoczył. Co tam się mogło odbijać? Chyba że to miał być pierwszy widoczny fragment "nowego" księżyca. I tu by się przydał przypis od redakcji. Na przykład zamiast tłumaczeń, kim jest Wisznu, a czym lotos.

poniedziałek, 26 grudnia 2016

"Stara baśń" — powieść historyczna

Tytuł:          Stara baśń              
Autor:          Józef Ignacy Kraszewski 
Wydawnictwo:    Wydawnictwo Zielona Sowa
Rok 1. wydania: 1876                    

Powieść historyczna, początek cyklu "Dzieje Polski". W tej książce Kraszewski beletryzuje legendę o śmierci Popiela. Ziemowit, późniejszy książę Polan jest jeszcze małym chłopcem.

Jako przybliżenie legendy powieść sprawdza się nieźle, spodobała mi się interpretacja walki z myszami. Jako powieść wydaje się mało wciągająca — wiedziałam, jak się skończy, a Autor nie dostarczył mi wyrazistej postaci, której losami mogłabym się przejąć. Związek Dziwy i Domana wydawał mi się tak nierówny, tak oparty na kaprysie młodzieńca, że wcale nie życzyłam im ślubu. Z tych powodów fabuła mnie nie zachwyciła.

Na plus elementy fantastyczne — czary Jaruhy wydają się naprawdę działać. Na minus moralizatorskie promowanie chrześcijaństwa. Żadna doniosła decyzja nie mogła zapaść bez udziału dwóch tajemniczych obcych, zapewne aniołów. Jakby nasi przodkowie własnego rozumu nie mieli nawet na grosz.

Mnóstwo postaci, ale żadnej, którą bym mogła szczerze polubić.

Niektóre szczegóły mnie bardzo dziwiły — na przykład to, że Jaga postanowiła spłonąć wraz ze zwłokami męża. Naprawdę kiedyś na naszych ziemiach praktykowano sati? Dlaczego podjęła taką decyzję? W końcu to paskudna śmierć.

Inne rzeczy sprawiają wrażenie tak mało wiarygodnych, że uznaję je za pomyłki pisarza: to, że ktoś może dostrzec oko człowieka schowanego w dziupli i podglądającego przez dziurkę, trafić go z łuku, a ukryty nic nie zauważy i da się postrzelić. To, że w maju w lesie panują silne upały. Chyba że się klimat mocno zmienił. Po zachodzie słońca, w noc kupały przychodzi Dziwa, wszyscy rozpalają ogniska, zaczynają świętować, dziewczyna idzie dokądś tam i ogląda zachód słońca. Pewnie drugi tego wyjątkowego dnia. Czyżby Kraszewski jednak zbyt szybko tworzył?

Język archaizowany. Sporo ciekawych, rzadko używanych terminów — taka świerzopa chociażby — ale przeważnie wyjaśnionych w przypisach.

czwartek, 22 grudnia 2016

"Przy szabasowych świecach" — ciepły humor

Tytuł:          Przy szabasowych świecach
Autor:          Horacy Safrin            
Wydawnictwo:    Wydawnictwo Literackie   
Rok 1. wydania: 1963                     

Zbiorek żydowskich dowcipów zebranych przez Żyda z dziada pradziada, więc bez niepoprawnych politycznie żartów o obozach koncentracyjnych.

Satyra ukazująca ciepłe, autoironiczne spojrzenie przedstawianych postaci na świat. A obramowane pejsami oczy zazwyczaj mądre... Kawały i anegdoty zebrane zostały w czterech działach: "Miasteczko", "Handele, handele, czyli lewiatany i płotki", "Żydzi i goje" oraz "Parę kresek autoportretu".

Dowcipy stare, bo już czytałam tę książkę kilka razy a publikacji niedługo stuknie pół wieku, ale nadal zabawne. Tym przyjemniejsze, że niektóre dotyczą mojego rodzinnego miasta. :-)

Do języka nie mam zarzutów, Ech, kiedyś opracowywano książki. I redaktor się nie wstydził podpisać na stronie tytułowej, i korektor...

niedziela, 18 grudnia 2016

"Pałac" — Florencja Medyceuszy

Tytuł:           Pałac               
Tytuł oryginału: The Palace          
Tom:             2                   
Autor:           Chelsea Quinn Yarbro
Wydawnictwo:     Rebis               
Rok 1. wydania:  1979                

Czytałam kiedyś pierwszy tom, ale tak dawno temu, że absolutnie nic nie pamiętałam. Braki nie przeszkadzały mi jakoś w lekturze.

Książka o piętnastowiecznej Florencji, gęsto zasiedlona znanymi postaciami: od Boticellego, przez Medyceuszy, do papieża z rodu Borgiów. Ówczesna Florencja musiała być interesującym miejscem i pięknym miastem. Przynajmniej dopóki Savonarola nie zaczął szaleć. To także powieść o fanatyzmie bezmyślnie niszczącym wszystko, co wykracza poza jego wąziutki horyzont.

Odnoszę wrażenie, że Autorka pisała książkę z myślą o młodzieży. Protagonista nie tylko szlachetny aż do mdłości, lecz i, mimo swojego ogromnego doświadczenia, głupio praworządny. Hrabia włamuje się do celi, w której dominikanie więżą wyjątkową dla niego kobietę, ale zamiast ją wynieść przez okno, próbuje uwolnić drogą urzędową. Nawet nic do jedzenia biedaczce nie podrzucił, tylko płaszcz zostawił. Pewnie, żeby ułatwić robotę oskarżycielom w procesie o herezję. Kretyn.

Postacie mocno jednostronne, czarno-białe, a przez to raczej płaskie. Przez większość powieści bohaterowie nie mają żadnego konkretnego celu. Ot, żyją z dnia na dzień, walczą z tym, co los przyniósł. Jedynie Savonarola wydaje się mieć sprecyzowane zamiary, ale negatywne — wie, czego nie chce, więc to burzy. Dopiero uwięzienie Demetrice daje "tym dobrym" jakiś bodziec do działania.

Zaskoczyło mnie, że piją wino kuflami. Cóż, może i tak było...

środa, 14 grudnia 2016

"Lawina" — nietypowa konstrukcja

Tytuł:           Lawina                         
Tytuł oryginału: The Snow Tiger                 
Autor:           Desmond Bagley                 
Wydawnictwo:     Wydawnictwo Adamski i Bieliński
Rok 1. wydania:  1975                           

Dobra książka do czytania zimą. Czy też podczas tej pory roku, która ostatnio za zimę uchodzi. Nawet nie podejrzewałam, że śnieg może być tak fascynujący, że istnieją ludzie, którzy tylko nim się zajmują.

Zwraca uwagę konstrukcja książki. Niby już wszystko wiadomo, tytułowa lawina zeszła pół roku temu, dokładnie wiadomo, ile pochłonęła ofiar, sensacja zakończona... A jednak z ciekawością poznajemy odkrycia komisji dochodzeniowej przesłuchującej kolejnych świadków. I Bagley potrafi podtrzymać zainteresowanie czytelnika. Nie brakuje zwrotów akcji, świadkowie ciągle pokazują nowe fakty. Warto zaznaczyć, że nie czytamy suchych zeznań, lecz przenosimy się w czasie, bezpośrednio obserwując wydarzenia.

Być może uwagę odbiorcy zapewniają chwytliwe hasła: "kopalnia złota", "ofiary śmiertelne", "miliony dolarów"... Może trick z pokazaniem najpierw skutków lawiny, a dopiero później błędnych decyzji, które zwiększyły liczbę trupów. A może egzotyka miejsca — malutkie, niekiedy odcięte od świata, miasteczko w Nowej Zelandii.

Przez salę posiedzeń przewija się cała plejada postaci kierowanych rozmaitymi motywami. Bohaterowie są zróżnicowani, może tylko nieco zbyt czarno-biali. Ale nie narzekam. Autor błyskawicznie skłania czytelnika do opowiedzenia się po stronie głównego bohatera, więc cieszą głupota i krótkowzroczność wrogów oraz przymioty przyjaciół.

Zgrzytnęło mi uznanie roku 1900 za początek dwudziestego wieku. No, nie uchodzi...

Książkę można było lepiej zedytować — zostało stosunkowo dużo literówek. A szkoda, bo psują wrażenie z całkiem przyzwoitej lektury.

niedziela, 11 grudnia 2016

"Pajęczyna ciemności" — słaba sztampa

Tytuł:           Pajęczyna ciemności             
Tytuł oryginału: Darkness Weaves with many Shades
Autor:           Karl E. Wagner                  
Wydawnictwo:     Phantom Press                   
Rok 1. wydania:  1970                            

Pierwsza książka Wagnera. Może dopiero się uczył, ale zawiera wszystko, czego nie lubię w fantasy: sztampę, epickie starcia, patos, straszliwe ludożercze potwory, hiperwypasionego bohatera, któremu nikt nie podskoczy... No i zaczyna się w karczmie.

Niekorzystne wrażenie jest dodatkowo pogłębiane przez marne dopracowanie tekstu. Pierwsza literówka już w drugiej linijce, później też ich nie brakuje. Jeżeli nikt w wydawnictwie nie przeczytał uważnie nawet pierwszej strony, to czego oczekiwać od odbiorcy? Powtórzenia. Na przykład fragment ze strony 19:
Jednak ta odraza była niczym w porównaniu z przerażeniem, które poraziło Imela [...]
Trzy wywodzące się z jednego korzenia słowa zgromadzone tak blisko siebie? Coś podobnego można darować gimbusowi, ale nie autorowi ani tłumaczowi.

Błędy merytoryczne i logiczne również można znaleźć. Stare, rozsypujące się w proch kości, ale ktoś wysysa z nich szpik. Bo pewnie został on zamrożony i zachował się doskonale. "Ciężki sztylet przypięty do nagiej talii"? Aua, to musiało boleć. Okręty pływające "bez dźwięku, z wyjątkiem niesamowitego ultradźwiękowego gwizdu ich silników"? Bez komentarza, ręce mi opadły. "Nawet kamienie zmieniły się w popiół". A do jakiegoż to popiołu spalają się kamienie? Tlenki, siarczki i fosforany metali, jak po drewnie czy też popiół "kamienny" ma specyficzny skład?

Zwroty akcji w wielu miejscach straszliwie przewidywalne.

Na plus zaliczyłabym to, że przynajmniej nie wszyscy bohaterowie są czarno-biali (szczególnie ostry niedobór tych białych). Jeszcze nawiązania do biblijnego Kaina. No i zakończenie niezupełnie bajkowe. Mimo to — nie polecam.

wtorek, 6 grudnia 2016

"Klęska rozumu" — ciekawe podejście do historii

Tytuł:          Klęska rozumu    
Autor:          Marcin Król      
Wydawnictwo:    Czerwone i Czarne
Rok 1. wydania: 2013             

Podtytuł, "Kulisy najważniejszych wydarzeń w historii najnowszej", nieźle oddaje treść. Spodobało mi się, że Autor za najważniejsze w historii uznaje nie wyniki bitew, lecz... słowa. Dowodzi tego, rozpatrując kilka wydarzeń na przestrzeni ostatnich czterech wieków. Król nie patrzy na liczbę czołgów (czy innych armat) lecz na ludzi spotykających się przy stole i negocjujących pokój. Później, kiedy już bitewny kurz opadnie. Przemawia do mnie takie podejście.

Uważam, że przemyślenia Autora są głębokie i interesujące. W zestawieniu z rozważaniami, jakie znaczenie mogą mieć upodobania lub osobowość tego czy tamtego reprezentanta paktującej strony, stosy trupów na polu walki wyglądają raczej prymitywnie. A jakie byłyby skutki konferencji w Teheranie, gdyby Roosevelt albo Stalin inaczej traktowali wypowiadane i usłyszane słowa?

Dostajemy również garść refleksji na temat burżuazji i demokracji. Byłabym skłonna zgodzić się z tezami, acz o wielu z nich dotychczas nie myślałam.

Król zapracował sobie na mój szacunek. Nie tyle wiedzą (choć i tej można Mu pozazdrościć), co nietuzinkowością przemyśleń i w ogóle podejścia do procesów historycznych, chęcią zajrzenia pod powierzchnię zdarzeń, poszukania przyczyn głębszych niż te podawane w podręcznikach.

Mam wrażenie, że początek pisany był nieco "pod publiczkę". Książkę otwiera scena dość drastyczna, ale przemawiająca do wyobraźni. Dalej jest ciekawie, lecz już nie tak widowiskowo.

Język bez żargonu, zrozumiały dla każdego, co nie znaczy, że słownictwo jest ubogie. Rażących błędów nie stwierdziłam.

piątek, 2 grudnia 2016

"Sekrety kryptografii" — dla matematyków

Tytuł:           Sekrety kryptografii
Tytuł oryginału: Decrypted Secrets   
Autor:           Friedrich R. Bauer  
Wydawnictwo:     Wydawnictwo Helion  
Rok 1. wydania:  1997                

Przede wszystkim rzuca się w oczy potwornie zmatematyzowany i sformalizowany język. Do tego stopnia nieprzystępny, że stricte definicyjnych fragmentów nie byłam w stanie zrozumieć. Dla przykładu początek definicji szyfru VIGENÈRE (greckie i matematyczne symbole zastępuję ich nazwami, indeks górny zaznaczam "^", a dolny podkreślnikiem):
Bez wątpienia krok szyfrowania VIGENÈRE stanowi podstawienie liniowe. Cykl rho definiuje liniowe cykliczne pseudouporządkowanie zbioru V^n równoważne dodawaniu modulo N^n (rozdział 5); zbiór alfabetów { rho^i : i należy do zbioru liczb naturalnych} odpowiada dodawaniu przesuniętych liczb A_i (...)

I tak dalej. Prawda, że przystępnie? Gdybym wcześniej nie wiedziała, co to za szyfr, nadal nie miałabym pojęcia.

Pozostałe partie tekstu oceniam o wiele wyżej — te z przykładami łamania kodów nieco łatwiej zrozumieć. Te z opisami historycznymi nawet ciekawe.

W obliczu narodowości Autora, zaskoczyło mnie bardzo krytyczne podejście do procedur szyfrowania stosowanych przez Niemców podczas drugiej wojny światowej. Wręcz odnosiłam wrażenie, że sympatyzował z Anglikami i Polakami walczącymi z ENIGMĄ.

Podejrzewam, że książka zawiera mnóstwo pożytecznych informacji. Niestety, dostępnych dopiero dla absolwentów politechnik. Pospolitsi zjadacze chleba muszą się zadowolić historycznymi okruchami.

Znalezienie jakiegoś terminu ułatwia skorowidz. Książka ilustrowana zdjęciami. Wiele tabel, wykresów. Na końcu dodatkowo zamieszczono kilkanaście kolorowych rycin.

Wobec zmatematyzowania tekstu straszliwie dziwi, że promil został jakoś dziwacznie zdefiniowany. Na przykład częstotliwości występowania kilkunastu najpopularniejszych dwuznaków sumują się do grubo powyżej jedynki. Czyżby ktoś odpowiedzialny za książkę wierzył, że promil to jedna setna procenta?

poniedziałek, 28 listopada 2016

"Ubik" — oryginalny świat

Tytuł:           Ubik          
Tytuł oryginału: Ubik          
Autor:           Philip K. Dick
Wydawnictwo:     Rebis         
Rok 1. wydania:  1969          

Autor przedmowy ze wszystkich sił próbował mnie zniechęcić do powieści. A to groził filmowością scen (gdybym chciała obejrzeć film, nie siedziałabym z książką, prawda?), a to zdradzał jakieś kawałki treści, a to straszył, że Dick ostro ćpał podczas tworzenia... Jednak nie przerwałam po tym wstępie i nie żałuję.

Świat oryginalny, może trochę porąbany, ale w tym szaleństwie jest metoda — odchyły i niezwykłe wydarzenia mają swoje wytłumaczenia. Sporo pomysłów, które nawet teraz wydają się ciekawe. Aż trudno uwierzyć, że zostały spisane pół wieku temu, a powieść aż trzy lata czekała na opublikowanie.

Często wydawało mi się, że wiem, o co chodzi, tylko Autor niepotrzebnie przedłuża, lecz okazało się, że nie miałam racji. Zakończenie zaskoczyło, tym bardziej, że w finale wystrzeliły strzelby zawieszone na ścianie na samym początku, chociaż zdążyłam o nich zapomnieć.

Bohaterowie chyba trochę wolno dochodzą do hipotez, które mi się narzucały, ale całkiem głupio się nie zachowują, a pewną nerwowość w ich sytuacji można wybaczyć.

Jeden fragment mnie nastroszył: "Nie musi pani mówić <<ujemne jony>> [...] Wszystkie jony są ujemne". Serio? Jony zróżnicowały się na aniony i kationy dopiero kilkadziesiąt lat temu? Rozumiem, że te słowa wypowiada bohater, który nie musi wiedzieć wszystkiego, ale chyba jednak menadżer wysokiego szczebla w dużej firmie powinien kiedyś chodzić do szkoły i tam mieć lekcje chemii?

Trochę miałam wrażenie marnowania papieru — format B5 z wielkimi marginesami (literki spokojnie zmieściłyby się na A5), grube, sztywne kartki, sporo pustych stron.— tekst zaczyna się dopiero na dwudziestej piątej. No i miejsca na półkach żal.

Język całkiem przyzwoity.

Lekturę urozmaicają ilustracje Siudmaka.

czwartek, 24 listopada 2016

"Przebojowa dziewczyna" — hollywoodzki rynsztok

Tytuł:           Przebojowa dziewczyna
Tytuł oryginału: The Song Is You      
Autor:           Megan Abbott         
Wydawnictwo:     Świat Książki        
Rok 1. wydania:  2007                 

Stało na półce z kryminałami, jednak według mnie to obyczajówka. Owszem, w tle mamy jakiegoś trupa, ale pierwsze skrzypce grają weseli chłopcy z przemysłu filmowego i głupiutkie dziewczynki służące im do bzykania. Ani to ciekawe, ani przyjemne, ani pożyteczne.

Nie cierpię, kiedy bohater ma wszy jak ruskie czołgi i żadnej idei, co go gryzie. Niestety, Gil Hop w tym celuje. Sam nie wie, czego chce — najpierw po pijaku wypłakuje się ledwo poznanej dziennikarce z różnych grzechów, później rozpaczliwie próbuje to wszystko odkręcić. Pod koniec co kilka stron biadoli, że w ciągu ostatnich iluś tam godzin nic nie jadł i za mało spał. Więc jedzie do knajpy i zamawia jeszcze jedną kolejkę. Zapewne po to, żeby móc bez wyrzutów sumienia narzekać dalej, jaki to on głodny, niewyspany i jak niewyjściowo wygląda...

Do tego charakter też ma nieciekawy. Babranie się w jego przeżyciach, przemyśleniach, samousprawiedliwieniach i złudzeniach nie sprawiało mi najmniejszej przyjemności.

Po książce pałęta się mnóstwo postaci ze światka aktorskiego. Może nawet znanych. Ja skojarzyłam tylko Kirka Douglasa. A i to wyłącznie jako nazwisko, do którego nie potrafię przypisać twarzy.

Całość wydaje się mocno przykurzona, infantylna, opisująca stare czasy, które słusznie minęły, bezmyślne kobietki, wpatrzone w mężczyzn zamiast zaufać sobie... Ledwie się zdążyły wyemancypować, ale na wykształcenie to już czasu zabrakło, więc preferują różne formy najbardziej tradycyjnego zawodu. Zabaweczki, nie ludzie. Z dużym zaskoczeniem dowiedziałam się, że powieść została wydana po raz pierwszy już w tym stuleciu, a nie pięćdziesiąt lat temu.

niedziela, 20 listopada 2016

"Pokaż język!" — ostry jak miecz

Tytuł:          Pokaż język!                 
Tom:            1                            
Autor:          Robert Stiller               
Wydawnictwo:    Wydawnictwo vis-à-vis/ Etiuda
Rok 1. wydania: 2001                         

Podtytuł: "Czyli rozróbki i opowieści o polszczyźnie oraz 111 innych języków". Zbiór felietonów, najczęściej na temat kaleczenia polszczyzny w różnych publikacjach, na słownikach zaczynając, a na gazetach kończąc.

Trzeba przyznać Autorowi, że pióro ma ostrzejsze niż katana. Początkowo czytałam rozdzialiki z dużym zainteresowaniem, jednak dość szybko zaczęło ono słabnąć. Słowo "fajdać" w rozmaitych wersjach i odmianach stało się nużące. No, ile można się w tym babrać? Zapewne lektura w pierwotnej formie — felietonów serwowanych czytelnikom od czasu do czasu — była łatwiej strawna.

Miałam nadzieję, że dowiem się wielu ciekawostek o ojczystej mowie, a tu głównie przykłady, w jaki sposób bywa ona maltretowana. OK, Stiller ma absolutną rację — tak nie wolno. Słowniki nie powinny zawierać błędów, redaktorzy i korektorzy powinni przynajmniej starać się eliminować wszystkie usterki, najpopularniejsze dzienniki (ale bynajmniej nie tylko one) powinny trzymać jakiś poziom (najlepiej nie mulistego dna). Ale jaki sens ma zbieranie mnóstwa krytycznych uwag w jednej książce? Obawiam się, że te informacje mogą się przydać tylko garstce bezlitośnie wydrwiwanych adresatów. Dla pozostałych lepiej będzie, jeśli przykładów nie zapamiętają — jeszcze się byki utrwalą.

Trudno nie podziwiać wiedzy i doświadczenia Autora. Wypowiada się bardzo rozsądnie o bardzo wielu językach. Tylko, cholera, szkoda, że tak negatywnie.

Język — pomijając wypisywane błędy i ich zjadliwe parodie — perfekcyjny. Nie wypadało inaczej.

środa, 16 listopada 2016

"Zaginiona" — dwie przygody kuzynek

Tytuł:          Zaginiona       
Tom:            4               
Autor:          Andrzej Pilipiuk
Wydawnictwo:    Fabryka Słów    
Rok 1. wydania: 2014            

Czwarty tom cyklu "Kuzynki Kruszewskie". Podzielony na dwie odrębne opowieści. W pierwszej, głównej alchemiczka i była agentka pomagają odnaleźć się tytułowej Zaginionej, w drugiej próbują rozwiązać problem nietypowego opętania.

Lekkie czytadło, nie wymagające od czytelnika wysiłku, ale i nie zapadające w pamięć. Ot, kolejna przygoda (właściwie dwie) z niezbyt skomplikowaną fabułą.

Książka właściwie stanowi zamkniętą całość, można czytać bez znajomości poprzednich tomów. Najwyżej nie rozpozna się wspominanych Moniki i Sędziwoja ani nie zgadnie, dlaczego są tak ważni dla Stanisławy i Katarzyny.

Główne postacie znane z poprzednich części, ale tym razem starsza dama ma poważny problem. Bohaterowie drugoplanowi bardzo czarno-biali, nie ma najmniejszych wątpliwości, kto jest tym złym, a kto dobrym. Spodobał mi się pomysł na Zaginioną.

Merytorycznie jest całkiem przyzwoicie. Przyczepię się tylko do prawdopodobieństwa: nie ma znaczenia, czy wcześniej wypadły same orły, czy też seria RRORO. Szanse, że za szóstym razem wypadnie orzeł, nadal wynoszą 50% (o ile tylko dysponujemy uczciwą monetą). Co więcej, oba wyniki — sześć orłów oraz RROROO — są dokładnie tak samo prawdopodobne. Tylko ten pierwszy bardziej przyciąga uwagę.

Język. Stanisława powinna znać różnicę między "gdzie" a "dokąd". Zwłaszcza że — o ile dobrze pamiętam — pochodzi z Kresów.

niedziela, 13 listopada 2016

Finkla redaguje — trzeci numer "Silmarisa"

Dzisiaj pojawił się trzeci numer "Silmarisa". Okładka tym razem smoczo-niezidentyfikowana:


Plik z zawartością magazynu (w formacie pdf) pobrać można na naszej stronie. Tradycyjnie zachęcam do zapoznania się i podzielenia uwagami. Tutaj, a jeszcze lepiej na stronie czasopisma.

Wkrótce pojawią się wersje magazynu w formatach do czytników elektronicznych.

Edycja: Formaty EPUB i MOBI już dostępne.

czwartek, 10 listopada 2016

"Tajemnice historii" — raczej ciekawostki

Tytuł:       Tajemnice historii. Polska. Europa. Świat
Autor:       Jerzy Besala, Dorota Lis, Adam Krawiec   
Wydawnictwo: Publicat                                 
Rok 1. wyd.: 2004, 2005, 2006                         

Z tymi tajemnicami w tytule to bym nie przesadzała. Bardziej ciekawostki, wydarzenia, które do dzisiaj frapują ludzi, nie tylko tych interesujących się historią. Bo i jakie znaczenie ma, ilu zamachowców kryło się w Dallas? Dla Kennedy'ego żadne, dla świata też niezbyt duże — czasami jedna kula wystarczy.

Zgodnie z podtytułami, książka podzielona jest na trzy części. Każda zawiera kilkadziesiąt tematów (najwięcej opowiada o Polsce), którym poświęcono po kilka stron. W polskiej części dodatkowo wyróżniono sześć rozdziałów. Tematy w ramach działów ułożono chronologicznie.

Dużo ilustracji — niemal każdą stronę coś zdobi — zdjęcia, reprodukcje, rzadziej mapki lub schematy. W moim wydaniu czarno-białe.

O większości tematów już słyszałam (zazwyczaj piąte przez dziesiąte), ale udało się poszerzyć wiedzę. Trafiały się również rozdzialiki stanowiące dla mnie absolutną nowość.

Język przystępny, książka sprawia wrażenie pisanej z myślą o zainteresowaniu czytelnika historią. Nie epatuje żargonem, nie zasypuje milionem faktów. Irytowało mnie pisanie Allaha przez ch. Ale skoro słowniki dopuszczają, to niech będzie...

niedziela, 6 listopada 2016

"Równoumagicznienie" — magia feminizmu

Tytuł:             Equal Rites       
Tytuł tłumaczenia: Równoumagicznienie
Autor:             Terry Pratchett   
Wydawnictwo:       Corgi Books       
Rok 1. wydania:    1987              

Trzeci tom Świata Dysku. Tym razem powieść traktuje o równości płci. Jako że to fantasy — o równości wobec magii. Warto przy tym zauważyć, że oryginalny tytuł ("Equal Rites") jest genialny, bo nawiązuje do czarów, a jednocześnie wymawia się go chyba tak samo jak "equal rights" (równouprawnienie). Cóż, angielski umożliwia fenomenalne zabawy słowne. Tłumaczenie na polski uważam za niezłe, ale jednak niedorównujące pomysłowi Pratchetta.

W tej części akcja koncentruje się na przygodach młodej Esk i wspierającej ją Babci Weatherwax. Przeznaczeniem dziewczynki jest bycie czarownikiem, ale przecież każdy wie, że czarownikiem może być tylko mężczyzna. No i pojawia się problem. Przy okazji dowiadujemy się nieco więcej o Niewidocznym Uniwersytecie.

Niezrównany Terry wyśmiewa się z seksizmu (mam wrażenie, że nieco bardziej złośliwie) i sufrażystek. Na próbie skrzywdzenia małych dziewczynek człowiek też nigdy dobrze nie wychodzi.

Fabuła całkiem przyzwoita — zdarzają się zagrożenia, nie tylko pozorne. Postacie ciekawe, szczególnie przypadła mi do gustu Babcia Weatherwax — ciekawa mieszanka geniusza psychologicznego, przesądnej starej baby, zaściankowości i wielkoformatowości. Jej charakter doskonale oddaje następujący cytat:
Książ­kom była przeciwna z powodów moralnych: słyszała, że wiele z nich napisali ludzie nieżyjący, rozsądek podpowiadał zatem, że czytanie ich byłoby równie grzeszne jak nekromancja.
 Język — pomijając tytuł — nie wydaje mi się aż tak roziskrzony od humoru, jak to sir Pratchett potrafi, ale nie mam powodów do narzekania.

PS To jubileuszowy, setny post. :-)

środa, 2 listopada 2016

"Wojna i pokój" — nuda i irytacja

Tytuł:             Wojna i mir  
Tytuł tłumaczenia: Wojna i pokój
Autor:             Lew Tołstoj  
Wydawnictwo:       EKSMO-Press  
Rok 1. wydania:    1869         

Uch, bardzo długo męczyłam tę książkę, a ona męczyła mnie. Może i półtora wieku temu Pan Hrabia raczył napisać odkrywczą i nowatorską rosyjską epopeję narodową. Teraz... Mam wrażenie, że dzieło niesamowicie się zestarzało, pełno w nim dłużyzn, postacie plotą w kółko te same banały, a Autor na całe gardło opiewa idee niegdyś konserwatywne, obecnie zmurszałe. Może to patriotyzm, ale głośniej przemawiają do mnie poglądy na temat pańszczyzny przedstawione w "Panu Tadeuszu" (wydanym wszak kilkadziesiąt lat albo epokę wcześniej niż "Wojna i pokój") od tych wyznawanych przez Tołstoja. A może po prostu wiem, do czego rosyjski feudalizm doprowadził.

Bohaterowie to banda głupców. Wspominałam już kiedyś, że takich nie znoszę? Arystokracja przesiaduje w salonach, sypie bon motami, latami przelewa z pustego w próżne, z fascynacją bada czubek własnego nosa. Dla mnie to plejada negatywnych postaci. Tylko jeden człowiek w powieści wydaje się myśleć w miarę logicznie, ale umiera. Irytował mnie brak postaci, której mogłabym kibicować.

Najciekawszy aspekt książki to stosunek do Napoleona. Jak się okazuje — nie każdy naród umieszcza Bonapartego w hymnie, lubi go i szanuje. Zainteresowanie odmiennym podejściem szybko jednak przerodziło się w rozbawienie (naprawdę cesarz Francuzów był tak kiepskim dowódcą?) i znudzenie, gdy te same stwierdzenia wałkowano na dziesiątkach stron i powtarzano nie rzadziej niż co pół setki.

Naiwne próby wywyższenia Rosjan kosztem atakujących jako żywo przypominały stosunek Kalego do kradzieży krów. Napoleon nie potrafił powstrzymać grabieży i pożaru Moskwy, bo jego własne wojska go nie słuchały — taki marny oficer! Kutuzow nie potrafił powstrzymać niepotrzebnych ofensyw na wycofującego się napastnika, bo wspaniali chłopcy aż palili się do walki — tacy dzielni żołnierze! Tak właściwie, to nie wiadomo, po co Europie były Wellington i Waterloo, przecież Napoleon został rozbity przez Kutuzowa pod Borodino. A że Rosjan zginęło wtedy więcej niż Francuzów, a Bonaparte wkrótce po bitwie zajął Moskwę? Oj, tak jakoś wyszło.

Najgorsze ze wszystkiego były Tołstojowskie wstawki historiozoficzne. Pogląd, który dałoby się streścić jednym zdaniem, zostaje drobiazgowo, w wielu rozdziałach, wyjaśniony czytelnikowi. Co gorsza, widzę w tych rozważaniach więcej infantylizmu niż świeżości i odkrywczości. A kiedy jeszcze Autor zaczyna przytaczać przykłady z fizyki... No, jeśli nie ma się pojęcia o związku między elektrycznością a ciepłem, to po co o nim pisać?

Język. Czytałam w oryginale, więc nie potrafiłam w pełni docenić bogatego słownictwa (cieszyłam się, że rozumiem), ale rzucały mi się w oczy powtórzenia. Może i w rosyjskim nie uznaje się ich za błąd. Ale chociażby Bułyczow jakoś sobie radzi z wynajdowaniem synonimów.

Ale ostatecznie Lew Nikołajewicz pogrążył się poglądami na temat płci pięknej. Mojej płci, tak się składa. Oj, przeciwstawienie kobiet mądrych kobietom prawdziwym, maleńki rozumek... Po prostu nie.

sobota, 29 października 2016

"Dreszcz 2" — rockowo

Tytuł:          Dreszcz 2. Facet w czerni
Tom:            2                        
Autor:          Jakub Ćwiek              
Wydawnictwo:    Fabryka Słów             
Rok 1. wydania: 2014                     

Druga część serii o bohaterach obdarzonych supermocami w polskim wydaniu. Nie dziwią więc i żule występujący w tej roli. Tytułowy Dreszcz to mieszkający na Śląsku muzyk władający elektrycznością. Książka składa się z kilku opowiadań, niekoniecznie ściśle łączących się w jedną całość. Acz utrzymanych w porządku chronologicznym.

Poszczególne przygody ciekawe, dobrze prowadzona akcja, właściwie dawkowane informacje. Zakończenie zazwyczaj mnie zaskakiwało, więc dostarczało satysfakcji. Jeden zwrot w fabule mam Autorowi za złe, tylko nie chcę spojlować i powstrzymam się od szczegółowej krytyki. Ale nieładnie tak!

Ciekawe pomysły na bohaterów, szczególnie przypadł mi do gustu Ekumen. Mam wrażenie, że muzyk mocno się postarzał od pierwszej części. Teraz już raczej myśli o seksie niż wyrywa laski.

Bardzo dużo odniesień do popkultury. Oczywiście mnóstwo cytatów z rock'n'rollowych utworów, które bez przerwy towarzyszą głównemu bohaterowi, ale można również znaleźć nawiązania do komiksowych klasyków. Właściwie — z taką tematyką chyba nie mogło być inaczej.

Przekazy raczej proste, ale i łatwo trafiające do odbiorcy — jak teksty piosenek.

Język bez fajerwerków, zdarzają się drobne usterki, jak powtórzenia. Ale urozmaicony ślunsko godką Alojza. Pierona, trzeba się było nad tym napracować! ;-)

Lektura z gatunku lekkich, łatwych i przyjemnych.

wtorek, 25 października 2016

"Trucizna królewska" — koniec rządów Kłótliwego

Tytuł:           Trucizna królewska        
Tytuł oryginału: Les Poisons de la couronne
Tom              3                         
Autor:           Maurice Druon             
Wydawnictwo:     Wydawnictwo Literackie    
Rok 1. wydania:  1956                      

Kolejny tom francuskiej sagi historycznej o początkach wojny stuletniej. Trójka przedstawia drugą (pierwszą opisano w "Zamordowanej królowej") część rządów Ludwika X Kłótliwego. Długo się koroną nie nacieszył i pewnie krajowi wyszło to na dobre. Ale może Autor nie lubił tego akurat władcy i postarał się o bardzo niekorzystne światło? Król utrzymał się na tronie raptem dwa lata, więc i książka krótka — w moim wydaniu nieco ponad 200 stron.

Historycy nie są pewni, z jakiego powodu zmarł najstarszy syn Filipa Pięknego. Druon zdecydował się na tę bardziej awanturniczą i barwną wersję. Na pewno nie zaszkodziło to powieści, tym bardziej, że wykonanie nietuzinkowe. Miły zakręcik w akcji wyszedł.

Spodobała mi się — wszak zamiłowanie do fantastyki zobowiązuje — koncepcja włączenia sceny z astrologiem do fabuły. Łatwo wymyślać wróżby całe wieki po wydarzeniach, ale ciekawam, jak często tym "naukowcom" rzeczywiście udawało się coś przewidzieć na podstawie horoskopów.

Bohaterowie (przynajmniej ci ważniejsi) w olbrzymiej większości znani już z poprzednich części, tutaj nie ma istotnych zmian. Nadal zróżnicowani. Oczywiście doniosłą rolę odgrywa druga żona Ludwika — tak dobra, religijna, skromna i wspaniała, że aż nudna. Jakoś ostatnio polubiłam lombardzkiego bankiera i sama nie wiem, za co... Może za stosunek do postrzelonego siostrzeńca i szlachciurów równie dumnych jak biednych?

Język. Na ogół w porządku, jednak interpunkcja w niektórych sytuacjach kuleje. Czyżby od momentu wydania (fakt — mój egzemplarz już ćwierć wieku ma) zmieniły się reguły?

piątek, 21 października 2016

"Apostezjon" — socjotrylogia

Tytuł:       Wir pamięci. Rozpad połowiczny. Mord założycielski
Autor:       Edmund Wnuk-Lipiński                              
Wydawnictwo: SuperNOWA                                         
Rok 1. wyd.: 1979, 1988, 1989                                  

Trzy (mini)powieści zebrane w jednym tomie. Akcja wszystkich rozgrywa się w jednym świecie, także niektórzy bohaterowie są wspólni. Druga z nich została swego czasu wyróżniona nagrodą Zajdla. Nic dziwnego — fantastyka socjologiczna, jak się patrzy. We wszystkich przypadkach.

Pierwsza część trylogii powstała pod koniec rządów Gierka, dwie pozostałe — na początku transformacji ustrojowej. Odbija się to w fabule powieści. I sama nie wiem, czy Wnuk-Lipiński był optymistą, czy pesymistą... Kiedy pamięta się o dacie powstania, totalitaryzm nabiera specyficznego posmaku.

Widać socjologiczne przygotowanie Autora (profesora socjologii, chociaż podczas pisania książki jeszcze tego tytułu nie posiadał). Sam niezachęcający świat Apostezjonu został doskonale przemyślany i dopracowany. Aż do dwóch grup wyrzutków społecznych, zwalczających się nawzajem, bo zajmujących wspólną niszę, włącznie. Do konstrukcji uniwersum trudno mieć zastrzeżenia.

Nieco gorzej z fabułą — niektóre rozwiązania są przewidywalne, Tajemniczym ktosiem często okazuje się być najbardziej oczywisty kandydat. Miałam wręcz nadzieję, że się mylę, że zostanę zaskoczona, ale jednak nie. Może to literacka skaza naukowców — przez całą pracę przygotowywać czytelnika na zaakceptowanie rezultatów wywodu. Jeśli tak miało być, to wyszło aż za dobrze. Trafiały się irytujące zbiegi okoliczności, bardzo ułatwiające życie bohaterom i pisarzowi. Ale wiele zwrotów zostało starannie przygotowanych.

Bohaterowie zróżnicowani. Ci najciekawsi pojawiają się we wszystkich częściach, niektórzy występują tylko doraźnie.

Językowo w miarę przyzwoicie, ale bez fajerwerków, zdarzają się powtórzenia i inne drobiazgi.

wtorek, 18 października 2016

Wyzwanie — klasyka

Nie bardzo wiem, o co chodzi z wyzwaniami, więc reaguję na czuja. Moja kobieca intuicja podszeptuje, że trzeba odpowiedzieć na kilka pytań. Nie ufam jej zbytnio, ale spróbuję, bo nie widzę lepszego rozwiązania.

1. Popularna klasyka, która Ci się nie spodobała

Nie przepadam za literaturą pozytywistyczną. Nudzą mnie te wszystkie naturalistyczne opisy zwyczajnych ludzi, ich bieda, nieszczęścia... Powtórzenia, wałkowanie w kółko tego samego.
Praktycznie każde dzieło z okresu nadawałoby się na odpowiedź. A że ostatnio domęczam "Wojnę i pokój" (tak, za jakieś dwa, może trzy tygodnie należy spodziewać się wolnego od pochlebstw wpisu na ten temat), to niech będzie Tołstoj.
Chociaż "Cierpieniom młodego Wertera" też nic nie brakuje. Nie znoszę głupich bohaterów.

2. O którym okresie historycznym lubisz czytać najbardziej?

O przyszłości. :-) To, co jeszcze nieznane, wydaje mi się najciekawsze. Taki "Rok 1984" na przykład. Uważam, że można to dzieło uznać za powieść opowiadającą o tym, co dopiero może się wydarzyć. Ewentualnie za historię alternatywną — ta też mnie fascynuje.
Nijak natomiast nie pociąga mnie XX wiek. Dwie wojny światowe, paskudna rewolucja, faszyzm, broń maszynowa, bomba atomowa, wplątanie cywilów do działań wojennych, jedna ogromna jatka, miliony ofiar... Ble!
Pozostałe okresy mogą się podobać. Im bardziej dla mnie egzotyczne się okażą, z tym większym zainteresowaniem będę przewracać kartki.

3. Ulubiona baśń

"Nowe szaty cesarza" Andersena. W ogóle lubię wiedzę, a ta baśń w piękny sposób pokazuje, jak można ją wykorzystywać dla własnych, choćby i szalenie przyziemnych, celów. Wystarczy odrobina psychologii. Z drugiej strony dowiadujemy się, że nawet nie posiadające wielu informacji dziecko może mieć przewagę nad innymi. Budujący wniosek, jak na porządną bajkę przystało.

4. Klasyka, której nieznajomości wstydzisz się najbardziej

Uważam, że nie mam się czego wstydzić. Co w szkole kazali czytać w ramach lektur, to grzecznie przeczytałam. Teraz sama wyszukuję pozycje, z którymi chyba warto się zapoznać. Chociażby po to, żeby dowiedzieć się, czego człowiek nie znosi.

5. Pięć klasycznych powieści, które zamierzasz przeczytać w najbliższym czasie

Jako się napisało, kończę "Wojnę i pokój". Zerknijmy jeszcze na półkę z książkami w kolejce... "Wyspa skarbów" Stevensona, "Stara baśń" Kraszewskiego, potem jakaś pozycja rosyjskojęzyczna. Może Dostojewski dla odmiany? Do tego chciałabym przeczytać wszystkich noblistów. 1901 już zaliczony, teraz czaję się na "Historię Rzymu" Mommsena. Wprawdzie nie wygląda na powieść, ale czy może być coś bardziej klasycznego od dzieła, które zasłużyło na literackiego Nobla ponad sto lat temu? Piąte... Jeszcze nie wiem, ale na pewno coś się znajdzie.

6. Ulubiona współczesna powieść bazująca na klasyce

A co nie wykorzystuje wątków znanych już millenia temu? Z czystym sumieniem mogę opowiedzieć o mojej najukochańszej powieści — "Diunie" Herberta. Wojna epicka jak u Homera, proroctwa i wątki religijne godne Biblii, miłość, która namieszała w historii mocniej niż w "Romeo i Julii"... Potrzeba jeszcze jakichś klasyków do podpięcia?

7. Ulubiona ekranizacja filmowa/serialowa

Eeee... Ale co to ma wspólnego z klasyką? Filmów praktycznie nie oglądam. "Seksmisja" chyba nie powstała na bazie książki. Co ja w ogóle widziałam na ekranie? A, były jakieś ekranizacje Sienkiewicza w dzieciństwie. Otóż, spodobał mi się sposób zmiany nakryć zaprezentowany w "Krzyżakach".

8. Najgorsza adaptacja klasyki

Przy zaniedbywalnie małej próbie chyba nie ma sensu wybieranie najgorszej pozycji. Na upartego mogę wymienić "Przeminęło z wiatrem". Po przeczytaniu byłam w szoku, że można napisać taki manifest popierający niewolnictwo. Na filmie nic ideologicznego nie widziałam, ergo historia została straszliwie spłycona, do romansów Scarlett. Ale możliwe, że nie zapamiętałam — toż ja to w dzieciństwie oglądałam, na jakichś koloniach puścili... 
Z "Hrabiego Monte Christo" na ekranie też została połowa — dotycząca zemsty.

9. Ulubiona szata graficzna, którą chcesz mieć w kolekcji

Nie rozumiem pytania. Ja czytam w książkach literki, nie obrazki i okładki. 
Jeśli koniecznie mam coś odpowiedzieć, to dla książek w sypialni wolałabym kolory ciepłe — żółcie, pomarańcze, czerwienie. Na półki w salonie — zielenie i błękity. Pasowałoby do wystroju.

10. Mało znana klasyka, którą chcesz polecić

Bułhakow. On napisał nie tylko "Mistrza i Małgorzatę". Niekoniecznie polecałabym "Białą gwardię" — to powieść w dużym stopniu autobiograficzna, więc rozgrywa się w tym krwawym XX wieku. Ale opowiadania fantastyczne — do nich zachęcam. Szczególnie jeśli ktoś wybiera się do muzeum pisarza w Kijowie. Im więcej wiesz, tym więcej widzisz. :-)

sobota, 15 października 2016

"Żywienie człowieka zdrowego i chorego" — dużo faktów, mało przyjemności

Tytuł:          Żywienie człowieka zdrowego i chorego
Redakcja:       Jan Hasik, Jan Gawęcki               
Tom:            2                                    
Wydawnictwo:    PWN                                  
Rok 1. wydania: 2000                                 

Cztery rozdziały, zazwyczaj podzielone na podrozdziały, pisane przez różnych autorów. W sumie nad książką pracowało niemal trzydzieścioro lekarzy z różnych uczelni i klinik. Większość miejsca poświęcono zaleceniom żywieniowym przy poszczególnych grupach schorzeń (choroby serca, układu pokarmowego, wątroby, trzustki, nerek, cukrzyca, otyłość i wiele innych), ale znalazły się również strony na informacje o diecie dla dzieci, kobiet w ciąży i karmiących oraz osób starszych. Umieszczono też dodatki typu żywienia pozajelitowego i dojelitowego czy omówienia żywienia w szpitalach (nie ma rewelacji, kto był, wie najlepiej).

Autorzy stwierdzają w przedmowie, że to podręcznik przeznaczony dla "studentów akademii rolniczych i medycznych". Nie należę do grupy docelowej, ale przeczytałam. Nie bardzo rozumiem, dlaczego dla akademii rolniczych. Na pewno twórcy założyli, że odbiorca zna co najmniej podstawy medycyny. Solidny podkład chemiczny też nie zaszkodzi.

Książka bardzo bogata w wiadomości (często podane w postaci tabel), ale niezbyt interesująca w czytaniu. Za to jeśli komuś organizm zacznie się sypać, może okazać się niezmiernie przydatna, a odpowiedni fragment nietrudno będzie znaleźć. Tym bardziej, że na końcu zamieszczono skorowidz.

Praca dostarcza mnóstwa konkretnych informacji (co powinny jeść osoby z jakimś tam schorzeniem, czego mają się wystrzegać), ale nie pomaga zbytnio w zrozumieniu procesów zachodzących w naszych organizmach. Raczej zakłada się, że czytelnicy już te rzeczy mają opanowane.

Język bardzo formalny, pełen żargonu medycznego i skrótów. Rzeczy jak "suplementacja białkowo-kaloryczna" czy "zwężenie odźwiernika" jeszcze potrafię rozszyfrować. Co oznacza na przykład "ketogenne, hipoglikemizujące" działanie alkoholu, mogę tylko zgadywać, ale podejrzewam, że wóda szkodzi.