piątek, 29 grudnia 2017

"Mądrość i cuda (...)" — celebrycko

Tytuł:           Mądrość i cuda świata roślin              
Tytuł oryginału: Wisdom and Wonder from the World of Plants
Autor:           Jane Goodall, Gail Hudson                 
Wydawnictwo:     Marginesy                                 
Rok 1. wydania:  2014                                      

Wbrew tytułowi to nie jest książka o roślinach. To książka o Jane Goodall stopniowo przechodząca w manifest ekologiczny. O ile zgadzam się z przesłaniem, że powinniśmy lepiej dbać o tę biedną planetę, nawet we własnym interesie, to sposób podania nijak mnie nie przekonuje. Mam wrażenie, że książkę napisała celebrytka o znanym nazwisku, która bardzo chce pokazać światu, że przyroda leży jej na sercu. Przekonanie decydentów, wysunięcie logicznych argumentów, jakby wydają się mniej ważne niż chwalenie.

Nie znajdziemy tutaj systematycznego i przemyślanego wykładu na temat roślin. W treści znalazłam tylko kilka ciekawostek botanicznych. Dowiemy się za to, że w Jane Goodall dzieciństwie bardzo polubiła pewien buk, że ma znajomych ogrodników i działaczy społecznych w wielu krajach, że założyła organizację "Roots & Shoots", że nienawidzi monokultur i niewolnictwa, że jej rodzina do dziś uprawia ogródek (i robiła to już podczas drugiej wojny światowej), że istnieje odmiana orchidei (ukochane kwiaty Jane Goodall) o nazwie Jane Goodall...

Przypisy podające źródła informacji zajmują wiele stron, ale mimo to nie miałam wrażenia, że zapoznaję się z pozycją popularyzatorską. Raczej postawiłabym książkę na półce z dziełami celebrytów.

Na kartach znalazło się miejsce dla sporej liczby fotografii — kolorowych i czarno-białych. Jednak wolałabym, aby pokazywały więcej roślin, a mniej Autorki, jej rodziny i znajomych. Te zdjęcia niech sobie zostaną w albumie albo na Facebooku.

Książka bardziej apeluje do emocji niż do rozumu. Mnie w ten sposób trudno do czegokolwiek przekonać. Najbardziej zniechęcająco wygląda "kwiatek" ze strony 237:
natomiast odmiany, z których uzyskuje się marihuanę do celów rekreacyjnych, mają od 2 do aż 60 procent THC.
Jakoś ciągle nie mogę uwierzyć w roślinę zawierającą mniej niż 40% wody, celulozy i innych typowych dla roślin związków.

Do języka nie mam uwag, nie rzuciło mi się w oczy nic irytującego.

wtorek, 26 grudnia 2017

"Tropiciel" — bajkowe fantasy

Tytuł:          Tropiciel          
Autor:          Małgorzata Lisińska
Wydawnictwo:    Genius Creations   
Rok 1. wydania: 2017               

Klasyczne fantasy, z krasnoludami, elfami i magią. Od sztampy odróżnia je jednak kilka elementów. Przede wszystkim humor; nie aż tak wyraźny jak u Pratchetta, ale obecny. Oprócz żarcików — twórcze wywrócenie na nice znanych baśni (na przykład wilk z Czerwonego Kapturka jest wilczycą i ściąga do lasu chłopców, którzy...). Jest jeszcze sporo erotyki. Ogółem — to nie są bajeczki do czytania dzieciom. ;-)

Mamy troje bohaterów. Tytułowy tropiciel to wrażliwa na magię część gadatliwego krasnoluda o bardzo długim i arystokratycznym nazwisku. Towarzyszy mu potężny mag, żyjący od tysięcy lat. Już w pierwszym rozdziale spotykają młodą czarownicę i zabierają ze sobą.

Powieść została podzielona na rozdziały. Każdy z nich to jedna przygoda trójki bohaterów, jeden problem, który muszą rozwiązać (zazwyczaj zadanie zlecone przez szefową krasnoluda), i jedna powykręcana bajka. W tle kształtują się relacje między podróżnikami, czarownica stopniowo odkrywa swoją moc.

Świat zawiera niestandardowe elementy — magów "pierwotnych" i zwyczajnych, możliwość ożywiania zmarłych, elfie bojówki wymierzające sprawiedliwość, rasę Yorhów... Widać, że świat stanowi część większego uniwersum, a bohaterowie żyli i coś robili już wcześniej. W drugiej połowie książki pojawia się tajemnicza Zakonna, którą kiedyś łączyło z magiem coś więcej niż tylko łóżko.

Wypowiedzi bohaterów zróżnicowane stylistycznie, acz krasnolud marudzi nieco monotonnie — że go głowa boli od czarów, a tyłek od jazdy w siodle, że mu zmarzł... Rozmowy urozmaicają uszczypliwości wymieniane między czarownicą a tropicielem.

Lektura lekka, przyjemna i raczej szybka.

Z wpadek zauważyłam pająka o sześciu parach odnóży. Interpunkcja mogła być lepsza, ale poza tym językowo nie jest źle. Aha, krasnolud nie stroni od wulgaryzmów.

sobota, 23 grudnia 2017

Finkla redaguje — numer dla dzieci

Z okazji świąt przed chwileczką wypuściliśmy z rąk specjalny numer "Silmarisa" — z bajkami dla najmłodszych.

I oby Mikołaj nikogo nie rozczarował. :-)

Okładka kolorowa i nawiązująca do treści:



Plik w formacie pdf można pobrać na naszej stronie.

czwartek, 21 grudnia 2017

"Wiara" — śledztwo w późnym PRL

Tytuł:          Wiara             
Autor:          Anna Kańtoch      
Wydawnictwo:    Wydawnictwo Czarne
Rok 1. wydania: 2017              

Śledztwo toczące się we wsi w pobliżu Żywca, w późnym PRL, niedługo po wybuchu reaktora w Czernobylu. Historia nieco podobna do "Łaski", ale nie na tyle, żeby można było mówić o wpadaniu w schematy.

Kryminał wyróżnia się złożoną, wielowątkową fabułą. Swoje śledztwo jednocześnie prowadzi milicja — kapitan Witczak i starsza szeregowa Gieras — oraz proboszcz. Obie grupy natykają się na trudne do pokonania przeszkody. Władze nie wiedzą, do kogo należy trup nikomu nie znanej kobiety bez dokumentów, parafianie nie chcą powtórzyć księdzu plotek sprzed lat...

A znalezienie mordercy wymaga odgadnięcia jednego i drugiego. Sprawę komplikują kolejne zwłoki... W tle toczą się protesty przeciwko budowie elektrowni, dzieci z kolonii bawią się jak zwykle, dorosłym upał odbiera chęć do działania, kapitan zmaga się z wyrzutami sumienia, szeregowa próbuje się jak najwięcej od niego nauczyć, proboszcz — porzucić bezpieczną skorupę konformizmu. Dużo powiązanych aspektów nadaje całości głębi.

W miarę rozwoju akcji wszystko się stopniowo wyjaśnia, kolejne odkrycia następują coraz szybciej. Na samym końcu — nieco w angielskim stylu — wszyscy z mordercą włącznie siadają przy stole i tłumaczą sobie motywy zbrodni, możliwości jej popełnienia i zaszłości sprzed lat.

Bohaterowie dobrze zbudowani. Zróżnicowani, każdy kieruje się własnymi pobudkami, na swój sposób spójnymi i logicznymi. Miejscowi, zwłaszcza starsi, posługują się gwarą, jeden z policjantów się jąka. Każdy popełnia jakieś błędy, nawet najbardziej doświadczony kapitan.

Świat może trochę zbyt sielski jak na ustrój komunistyczny — nie widać kolejek ani niedoborów. Może na wsiach nie było wielkich problemów z żywnością, ale nawet sznurek wszyscy mają, chociaż żniwa już za pasem i lada moment snopowiązałki wyruszą na pola. ;-)

Językowo w porządku, nie zapamiętałam żadnych niezamierzonych usterek.

poniedziałek, 18 grudnia 2017

"Reguła dziewiątek" — infantylnie

Tytuł:           Reguła dziewiątek
Tytuł oryginału: The Law of Nines 
Autor:           Terry Goodkind   
Wydawnictwo:     REBIS            
Rok 1. wydania:  2009             

Fantasy, akcja rozgrywa się na terenie Stanów Zjednoczonych w czasach współczesnych. Zastanawiam się, dla jakiego odbiorcy przeznaczona jest ta powieść. Jeśli dla dzieci i młodzieży, to stanowczo za dużo w niej seksu i przemocy. Jeśli dla dorosłych — wszystko, ale to wszystko jest bardzo infantylne, a wiele rzeczy przerysowanych. Bardzo często czułam się urażona domniemaną opinią Autora na temat inteligencji czytelnika, a więc i mojej.

Postacie czarno-białe. Źli ludzie próbują zabić protagonistę, dobrzy im w tym przeszkadzają, często z narażeniem własnego życia. Żeby nikt nie miał wątpliwości, po której stronie trzeba się opowiedzieć, szwarccharaktery są podłe, okrutne, głupie, krótkowzroczne, próżne i lubują się w torturowaniu ludzi. Najpierw zabijają głównemu bohaterowi wszystkich, którzy mogliby mu wytłumaczyć, o co chodzi, a potem chcą uzyskać od niego informacje. Ciekawi mnie, w jaki sposób skłaniają pomagierów do współpracy.

Aby ci źli mieli jakiekolwiek szanse, główna pomocnica protagonisty też nie rzuca na kolana. Tak, jest oszałamiająco piękna. Przy pierwszym dłuższym spotkaniu kilkakrotnie mówi, że ma mało czasu, więc marnuje go na opisywanie ryzyka związanego z dotarciem do bohatera i pogawędki na temat parzenia herbaty. Potem zdradza dwie tajemnice, których można się domyślić na podstawie tytułu i pierwszego rozdziału. Wreszcie obraża się i znika, bo rozmówca myli czarodziejki z wiedźmami. Z takimi przyjaciółmi wrogowie już nie są nikomu potrzebni.

Fabuła momentami nawet ciekawa, nie brakuje zwrotów akcji, zwłaszcza wtedy, kiedy wydaje się, że teraz to już będzie z górki. A czasami Autor wpędza bohatera w tak beznadziejną sytuację, że możliwe jest tylko jedno rozwiązanie. Wtedy — niespodzianka! — owo rozwiązanie się pojawia, a ratunek nadciąga w ostatniej chwili. Momentami dostajemy sztampowe chwyty: przepowiednia, tajemnicze artefakty...

Kreacja uniwersum nie wymagała wysiłku — zasadniczo to nasza, stara i dobrze znana Ziemia. Ale odwiedzają ją ludzie z innego, magicznego świata. Teoretycznie to nasi przodkowie, ale czasami coś mi się nie zgadza. A to Północna Ameryka jako miejsce startu dla ludzkości, a to fakt, że Goodkindowi tysiąc lat wydaje się niewyobrażalnie długim okresem.

czwartek, 14 grudnia 2017

"Pamiętniki" Casanovy

Tytuł:           Pamiętniki        
Tytuł oryginału: Mémoires          
Autor:           Giovanni Casanova 
Wydawnictwo:     Wydawnictwo W.A.B.
Rok 1. wydania:  1822-1828         

Właściwie to nie wszystkie pamiętniki (pewnie za dużo by ich było na jedną książkę), a tylko część, z usuniętymi fragmentami, które mogłyby okazać się mniej interesujące dla polskiego czytelnika. Kończą się na wyjeździe z Warszawy, kiedy Autor ma niewiele ponad czterdzieści lat i jeszcze prawie drugie tyle przed sobą.

Nadal nie rozumiem, co te wszystkie masowo uwodzone kobiety widziały w Casanovie. Nawet we własnym pamiętniku sprawia wrażenie hazardzisty, hulaki, dziwkarza (dziesięciodniowy celibat to już nadzwyczajny post, przyprawiający o męki) i blagiera. Że się z jedną ani drugą nie ożeni, to raczej jasne. Dzisiaj nazwalibyśmy go pedofilem (niektóre dziewczynki miały po czternaście lat). Może liczne kochanki pociągała inteligencja, a może właśnie to szastanie pieniędzmi?

Życie na pewno Giovanni Giacomo miał ciekawe. Książkę czyta się — co rzadkie wśród biografii — jak powieść. Bohater odgrywał wiele różnych funkcji: studiował prawo, był księdzem i siedział w więzieniu inkwizycji; zaciągał długi i organizował loterię państwową. Spotkał wielu ludzi do dziś obecnych w podręcznikach historii, ale nie poświęca im dużo miejsca w swoich wspomnieniach. Prawie zawsze otaczał się kobietami. A może pamiętniki zredagowano w ten sposób, aby uwypuklić miłostki. Niekiedy odnosi się wrażenie, że bohater zajmował się wyłącznie uganianiem za spódniczkami.

"Momenty" zostały przedstawione dość delikatnie, bez szczegółowych opisów, raczej przy pomocy eufemizmów. To z pewnością nie jest poradnik "jak poderwać dziewczynę" — trzeba znaleźć wspólnego znajomego, który dokona prezentacji, a potem się ją kupuje. W mniej lub bardziej zawoalowany sposób.

Książka jest ciekawa ze względu na aspekty historyczne — z pierwszej ręki dostajemy informacje o życiu w osiemnastowiecznym świecie. Odpowiednie znajomości otwierają każde drzwi, z królewskimi włącznie. Błyskotliwość i sztuka konwersacji ceniona jest ponad wiedzę i cechy obecnie uznawane za zalety.

Językowo dobrze, słownictwo — siłą rzeczy częściowo pochodzące z innej epoki i czerpiące z różnych krajów — bogate. Co trudniejsze wyrazy (niekiedy bardzo proste) zostały wyjaśnione w przypisach.

niedziela, 10 grudnia 2017

"Ikona" — dwa światy

Tytuł:           Ikona      
Tytuł oryginału: The Icon   
Autor:           Neil Olson 
Wydawnictwo:     Sonia Draga
Rok 1. wydania:  2005       

Powieść sensacyjna bogata w egzotyczne elementy. Akcja rozgrywa się częściowo w USA, częściowo w Grecji. Wydarzenia z drugiej wojny światowej (przedstawione we fragmentach) mają swoje reperkusje w 2000 roku. Podejrzewam, że Autor — wnuk Greków, którzy wyemigrowali do Stanów — obficie czerpie z własnych doświadczeń i rodzinnych legend. Liczne szczegóły (a to kuchnia, a to nowożytna historia) nadają książce rys autentyzmu.

Intryga złożona, sporo zwrotów akcji, ciągle na światło dzienne wychodzą nowe informacje. Olson zręcznie rozwiesza strzelby Czechowa, żeby nagle, dwieście stron później, z nich wystrzelić. Ale w pewnym momencie odczułam przesyt. Przestał mnie obchodzić los tych wszystkich krętaczy. Mogli się powybijać... A kto musi przeżyć te wszystkie pościgi i strzelaniny, i tak z góry wiadomo. Zainteresowanie lekturą nieco opadło.

Bohaterowie zróżnicowani. I źli, i dobrzy, i niejednoznaczni. Ciekawe jest to, że nawet ci najgorsi próbują usprawiedliwiać swoje czyny i wydają się szczerze wierzyć we własną szlachetność i słuszność. To takie ludzkie... W pewnym sensie postacią jest również tytułowa ikona — to wokół niej piętrzą się spiski, a trup sieje się gęsto. I święty obraz też wydaje się odległy od absolutnego dobra.

Czasami książka ociera się o realizm magiczny. Lubię fantastykę, ale chyba nie w kryminałach. Jednak po namyśle dochodzę do wniosku, że szczypta niepewności dodała powieści smaku, może nawet dodatkowego wymiaru.

Aha, ikona na okładce nijak niepodobna do tej opisywanej — tam nie było widać Jezusa.

Pod względem językowym — przeciętnie. Trafiają się powtórzenia, ale bez poważniejszych błędów.

środa, 6 grudnia 2017

"Z miłości do prawdy" — rosyjskie fantasy

Tytuł:           Z miłości do prawdy
Tytuł oryginału: Iz ljubwy k istinie
Autor:           Karina Pjankowa    
Wydawnictwo:     Fabryka Słów       
Rok 1. wydania:  2009               

Druga (i wydana w Polsce, i w ogóle) powieść młodej rosyjskiej pisarki. Nie przypadła mi do gustu aż tak, jak debiutanckie "Prawa i powinności". Zabrakło tego humoru, tej tajemniczości, niepewności, jak potoczą się losy bohaterów... A może przeszkadzał mi silniejszy wątek romansowy albo zbyt podobny schemat?

Bohaterka jest tak doskonała i wyjątkowa, że aż nudna. Młoda, ale świetna w swoim fachu, niepokonana, stuprocentowo skuteczna, niezłomna, niezniszczalna, idealnie uprzejma, doskonale władająca magią, przypadkowo dobrze zorientowana w tematyce niezbędnej do aktualnej sprawy... Jedynie bronią słabo włada. Ale po co to jej, skoro przy pomocy czarów potrafi pokonać licznych nasłanych na nią zbirów? Jednak zawsze to jakieś odstępstwo od wymachujących mieczami mięśniaków. Autorka studiowała prawo. Czyżby postać Tyen zawierała rysy autobiograficzne?

Pozostałe postacie zbyt czarno-białe. Albo ktoś jest (wcześniej czy później) po stronie protagonistki i jest dobry, albo próbuje ją zabić. Wielu bohaterów nosi imiona lub nazwiska na literę "R", przez co niekiedy mi się mylili.

Świat to klasyczne fantasy. Jedna nowa rasa — kahe, ale dość mocno podobna do ludzi. Różnią się od nas nieśmiertelnością i zwyczajami. Bo przemieńcy może i nie są popularni, ale oryginalni na pewno nie, szczególnie w fantasy rosyjskiej.

Najciekawsze w książce jest tło — wszechwładny urząd śledczy. Bodajże już w drugiej scenie protagonistka stwierdza, że nawet król nie ma prawa odsunąć jej od prowadzonej sprawy. Instytucja zajmująca się kryminalistami, przesłuchująca więźniów, których sama sobie łapie, nie wahająca się przed użyciem tortur, nie rozpaczająca zbytnio, jeśli ktoś im zejdzie, wzbudzająca strach wśród społeczeństwa... Brzmi znajomo? I śmieszno, i straszno... Tym bardziej, że rosyjscy pisarze często wychodzą z założenia, że to oczywiste rozwiązanie.

Fabuła — jako się rzekło — odrobinę zbyt przewidywalna. Nie w szczegółach, ale w ogólnym kierunku. Za mało zaskoczeń.

Ogólnie: lektura szybka, łatwa i przyjemna, która nie zostaje na długo w głowie.

Za to nie pamiętam poważniejszych usterek językowych.

sobota, 2 grudnia 2017

"Prawo mężczyzn" — machlojki Filipa

Tytuł:           Prawo mężczyzn        
Tytuł oryginału: La Loi des mâles      
Tom              4                     
Autor:           Maurice Druon         
Wydawnictwo:     Wydawnictwo Literackie
Rok 1. wydania:  1957                  

Czwarty tom cyklu poświęcony został oczekiwaniu, aż Jan Pogrobowiec przyjdzie na świat oraz jego króciutkiemu (raptem pięciodniowemu) życiu. Samo to nie wystarczyłoby na zapełnienie ponad dwustu stron, więc stryj dziecka kombinuje, jak tylko może, byle zdobyć regencję, a później koronę Francji. Trzeba mu przyznać, że spośród trzech synów Filipa Pięknego to on najlepiej nadawał się do sprawowania władzy.

Filip Piąty zwany Wysokim lub Długim działał szybko i skutecznie. Krótkowzroczny fizycznie, ale potrafił podejmować słuszne decyzje. Zdołał wreszcie zmusić skłóconych kardynałów do wybrania papieża, przechytrzył konkurentów w grze o regencję...

Do tronu doszedł po dwóch trupach — starszego brata i malutkiego bratanka. W książce nie miał ich krwi bezpośrednio na rękach, chociaż cieszył się z rezultatu i nie ukarał zabójczyni. Autor przedstawia interesującą hipotezę na temat małego Jana Pogrobowca. Nikt nie wie, jak było naprawdę...

Fabuła interesująca, ciekawie splatają się losy panujących i maluczkich. Druon przedstawia wydarzenia tak, że jedne i drugie wydają się równie wciągające. Czytelnik kibicuje i pięknej Marii, i Klemencji. Obie miały w życiu wyjątkowo pod górkę. I zostanie królową wielkiego kraju wcale szczęścia nie zapewniło.

Postacie barwne, ale trudno powiedzieć, ile w tym zasługi Autora, a ile charakterków historycznych postaci. O Lombardach czy drobnych szlachetkach pewnie nie przetrwało wiele informacji, więc chyba można wysnuć wniosek, że Druon potrafi pisać.

Czyta się przyjemnie, a i paru rzeczy o historii Francji może się człowiek bezboleśnie dowiedzieć.

Językowych wpadek nie zauważyłam.

wtorek, 28 listopada 2017

"Conan z Cymerii" — fanfiki

Tytuł:           Conan z Cymerii                              
Tytuł oryginału: Conan of Cimmeria                            
Autor:           Robert Howard, L. Sprague de Camp, Lin Carter
Wydawnictwo:     Dom Księgarsko-Wydawniczy ART                
Rok 1. wydania:  1969                                         

Jubileuszowy, dwusetny post. :-)

Hmmm, chciałam przeczytać klasykę fantasy, zajrzeć do Conana Barbarzyńcy. W miarę możliwości, zaczynając od jak najwcześniejszej części. Wydawało mi się, że dwójka powinna spełniać wymagania — jedynki pod ręką nie było. A tu kiszka — okazało się, że ten tom(ik) to historyjki spisane głównie przez Campa i Cartera, na podstawie notatek pozostawionych przez twórcę postaci. Tak wyszło z chronologii przygód. Na osiem opowiadań tylko przy trzech jako jedyny autor widnieje Howard. Przy trzech nie pojawia się w ogóle.

Fakt, że te trzy oryginalne wydają się najciekawsze — oprócz czystej rąbanki zawierają jeszcze jakieś przemyślenia protagonisty, jego szczątkową filozofię, opisy religii... Najpoważniejszą wpadkę merytoryczną (księżyc w kształcie sierpa wschodzący na początku nocy) znalazłam w którymś fanfiku. Inna rzecz, że Howard wykazuje najwięcej odwagi w scenach damsko-męskich (co niekoniecznie uznaję za zaletę).

Świat Autor Conana wybrał interesujący — niby swojska Ziemia, ale gdzieś w połowie między zatonięciem Atlantydy, a początkami "naszej" starożytności. Czasami coś tam sprawiało wrażenie anachronizmu, ale właściwie każdą bzdurę można wybronić przy takich widełkach. To musiały być okropne czasy — kobiety naprawdę nie miały co na siebie włożyć, dla większości przepaska biodrowa stanowiła chyba szczyt możliwości. Jedna galopuje na koniu całkiem nago. Aua, to musiało boleć.

Chyba pozostawałam nieco pod wpływem poprzedniej lektury, bo główny bohater kojarzył mi się z Gilgameszem. Niespożyta siła i legendarne zdolności wojenne. W razie grubszych nieprzyjemności siły nadnaturalne pomogą i ześlą proroczy sen albo coś podobnego. Ale właściwie Herkules nadawałby się na wzór równie dobrze. Pewnie co druga kultura stworzyła analogiczną postać. W odróżnieniu od herosa, niezależnie jak wielka jest kupa wrogów, Conan nigdy nie okazuje się dupą. Ta niewzruszona pewność zwycięstwa odziera opowiadania z emocji.

Pod względem językowym szału nie ma. Zaimkoza, ze szczególnym uwzględnieniem "swojego". Słownictwo dość ubogie. Niekiedy mylone są takie zwroty jak "nie swój" i "nieswój", "smażyć" i "piec"...

piątek, 24 listopada 2017

"Życie codzienne w Babilonie i Asyrii"

Tytuł:           Życie codzienne w Babilonie i Asyrii       
Tytuł oryginału: La Vie quotidienne à Babylone et en Assyrie
Autor:           Georges Contenau                           
Wydawnictwo:     Państwowy Instytut Wydawniczy              
Rok 1. wydania:  1950                                       

Tytuł nieźle oddaje treść, ale nie mówi całej prawdy i tylko prawdy. Autor był archeologiem, orientalistą i historykiem, lecz również ekspertem w sprawach religii Wschodu. I to chyba nieco wpłynęło na ostateczną kompozycję książki. Jednak trzeba przyznać, że ogromną wiedzę Contenau też widać i to w różnorodnych płaszczyznach. Aha — do analizy wybrano dwa wieki, o którym wiemy najwięcej: lata mniej więcej od 700 do 500 p.n.e.

Najbardziej "na temat" jest pierwszy rozdział (fakt, że najdłuższy) — poświęcony właśnie życiu zwyczajnych ludzi. Autor omawia wiele aspektów: traktowanie niewolników, budynki, żeglugę, zwierzęta hodowlane, pokrótce charakteryzuje wybrane zawody... Ogółem — porusza sporo interesujących tematów i ten rozdział uważam za główną część książki.

Drugi rozdział opowiada o królach i życiu w pałacach (a także poza nimi — podczas wypraw wojennych). Kolejny poświęcony został bardziej wzniosłej dziedzinie: myśli mezopotamskiej. Oczywiście, jest epopeja o Gilgameszu i mocny skręt w stronę religii. Ta tematyka zostaje rozwinięta w ostatnim rozdziale.

Książkę ozdabia kilkadziesiąt czarno-białych fotografii starożytnych artefaktów. Ilustracje mogłyby być bardziej szczegółowo opisane. Zainteresowani pogłębianiem wiedzy mogą skorzystać z kilkustronicowej bibliografii podzielonej tematycznie.

Widać francuskość Autora i jego dzieła. Pojawiają się nawet uwagi o rywalizacji archeologicznej z Anglikami. Obecnie rozważania, czy dany przedmiot powinien się znaleźć w Luwrze, czy w British Museum, wydają się nie na miejscu. Inna sprawa, że prawowici dziedzice niekiedy wpadają na barbarzyńskie pomysły niszczenia "pogańskich" zabytków...

Język odrobinę archaiczny, ale jeszcze całkiem przyjemny. Contenau pisze zajmująco, raczej stara się unikać nadmiernego żargonu, dzięki czemu nawet laik może czerpać przyjemność z lektury. Trafiały się powtórzenia czy inne niezgrabności językowe.

poniedziałek, 20 listopada 2017

"Pentagram" — dobry kryminał

Tytuł:           Pentagram               
Tytuł oryginału: Marekors                
Autor:           Jo Nesbø                
Wydawnictwo:     Wydawnictwo Dolnośląskie
Rok 1. wydania:  2003                    

Piąta część cyklu o Harrym Hole. Ciekawie skonstruowany kryminał, czytałam z zainteresowaniem.

Nawet nie przeszkadzały mi szczegóły dotyczące prywatnego życia detektywa. Jeśli to prywatne życie nagle staje się zakładnikiem, to zrozumiałe jest, że najpierw trzeba je było opisać, aby się czytelnik mógł przywiązać do znajomych Harry'ego.

Podobał mi się również pomysł zbrodniarza na pozostanie niewidocznym, a skutecznym. Genialny w swojej prostocie. I to, że w książce występuje niejeden zły człowiek.

Fabuła dobrze poprowadzona. Nie brakuje zwrotów akcji i drobnych zaskoczeń. Czytelnik niby coś tam wie od samego początku, ale tożsamość i motywacja głównego zbrodniarza pozostaje tajemnicą. Niby o tych trikach już się coś słyszało, a jednak rozwiązanie zaskoczyło. Nawet znalazło się miejsce na delikatną klamerkę. I jeszcze został jakiś cliffhanger — czy Hole w kolejnym tomie nadal będzie policjantem?

Ładne uwagi poboczne — o murarzach, nietypowych zaprawach i ścianach starych budynków.

Mniej przypadli mi do gustu policjanci, którzy nie wiedzą bardzo prostych rzeczy. Żeby niemal nikt nie miał pojęcia, czym jest "pentagram" i żeby musieli pytać o to specjalistów? Nie mówię o symbolice, ale sama nazwa kształtu chyba nie jest wiedzą tajemną.

I jakoś bardzo trudno było mi uwierzyć w utrzymujące się co najmniej dwa tygodnie upały w Oslo. No bez przesady, tak miło i ciepło to nawet u nas rzadko bywa. Chyba że Norwegowie za "upał" uważają temperaturę powyżej 20 stopni. ;-) Ale straszliwy żar jest podkreślany na każdym kroku. Aż, biedactwa, do sklepu muszą chodzić w kostiumach kąpielowych, a po domu nawet bez tego. No, jakoś mnie bawiły te ich kłopoty.

Nie mam zastrzeżeń do języka.

czwartek, 16 listopada 2017

"Czterdzieści i Cztery" — wszystkiego po trochu

Tytuł:          Czterdzieści i Cztery 
Autor:          Krzysztof Piskorski   
Wydawnictwo:    Wydawnictwo Literackie
Rok 1. wydania: 2016                  

Książka, która jesienią została nagrodzona Zajdlem, czyli najlepsza fantastyczna powieść w 2016 roku. Na pewno ciekawa, chociaż czasami wydawało mi się, że Autor nie mógł zdecydować się, czy chce pisać o steampunku, historii alternatywnej, obcych rasach, wierzeniach słowiańskich... Więc w końcu wrzucił do kotła wszystko. Niekiedy dawało to wrażenie natłoku, zupy o zbyt intensywnym smaku. Ale ogólnie wątki zostały splecione bardzo zręcznie.

Świat właściwie jest wieloświatem, bo pojedynczy by tych wszystkich rzeczy, stworzeń i zjawisk nie pomieścił. Uniwersum bogate, Piskorski często sięga po jakieś szczegóły. Kiedy bohaterka szuka tajnej wiadomości, to padają różne nazwy szyfrów. Kiedy potrzebuje polskich trupów w Paryżu — nazwy trzech cmentarzy... Jednak czasami coś wydawało mi się niedopracowane — na przykład protagonistka wierzy, że pancerz uchroni ją przed upadkiem z dużej wysokości. Tak, prawie równie dobrze, jak szyba pasażera przy zderzeniu czołowym. A jednak działa.

Główna bohaterka hiperwypasiona. Eliza świetnie strzela i zna się na broni, fechtuje lepiej niż większość mężczyzn, włada magią, bardzo dobrze zna kilka języków, łamie szyfry, pisze wiersze... A do tego, jako ogromna patriotka, w 1830 roku brała udział w walkach powstańczych, lecz w 1844 obcy ludzie nadal zwracają się do niej per "panienko", a mężczyźni tracą dla niej głowy.

Oprócz Elizy pojawia się jeszcze wiele postaci, często znanych z kart historii — Słowacki i Mickiewicz to tylko najznamienitsze przykłady z naszego podwórka. Niekiedy ich losy zostają mocno przeinaczone na potrzeby powieści — Poniatowski dożywa późnej starości, Napoleon ciągnie jeszcze dłużej... Na szczęście Autor w posłowiu wyjaśnia część rozbieżności.

Fabuła bardzo interesująca — ciągle coś się dzieje, zwroty akcji zaskakują. Czyta się z ciekawością, jak to się wszystko skończy, jaką decyzję podejmie w końcu ten czy tamten bohater. Trochę męczyły mnie opisy walk, ale to chyba takie były krwawe czasy...

Ogólnie jednak, nagroda jest nieprzypadkowa, a powieść nietuzinkowa. Musiała kosztować wiele wysiłków. Mam tylko odrobinę żalu do Wydawnictwa, że książka niepotrzebnie wyszła duża i gruba. Można to było nieco zagęścić — i drzew szkoda, i miejsca na półce.

Język na ogół porządny i dość bogaty, chociaż trafiały się drobne usterki — powtórzenia, literówki, jakiś źle odsyłający zaimek... Na szczęście nie dzieje się tak często.

poniedziałek, 13 listopada 2017

Finkla redaguje — siódmy numer "Silmarisa"

Dzisiaj pojawił się kolejny, już siódmy (oby szczęśliwy ;-) ), czwarty, ale niezupełnie ostatni w tym roku, numer "Silmarisa". Jeśli chodzi o liczbę opowiadań, to pobiliśmy rekord z szóstki. Aż sama jestem ciekawa, kiedy i na czym przystopujemy.

Okładka w duchu dziadów, jak listopad, to listopad:


Plik z zawartością magazynu (w formacie pdf) pobrać można na naszej stronie.
Za kilka dni pojawią się wersje magazynu w formatach do czytników elektronicznych.

piątek, 10 listopada 2017

"Kariera Nikodema Dyzmy" — nadal aktualna

Tytuł:          Kariera Nikodema Dyzmy  
Autor:          Tadeusz Dołęga-Mostowicz
Wydawnictwo:    Wydawnictwo Łódzkie     
Rok 1. wydania: 1932                    

Powieść, której już bliżej do setnych urodzin niż dalej, a jednak ciągle boleśnie aktualna. Nadal kariera polityczna nie wymaga jakiejkolwiek wiedzy, nadal wystarczy odpowiednią osobę obsobaczyć, aby zyskać poklask, nadal chamstwo bywa mylone z siłą... Jedyni ludzie, którzy widzą, że szanowny pan administrator jest nagi, to dziecko i wariat.

A może nawet sytuacja się pogarsza? Dyzmie instynkt kazał trzymać się cwanego Krzepickiego, podawać jego pomysły jako swoje, obecni politycy takiej potrzeby nie odczuwają, tak uwierzyli we własną wielkość, fachowość i nieomylność. A i rozsądne milczenie trudniej im zachować, szczególnie nad talerzem z ośmiorniczkami. Prezydent nie sadzący błędów ortograficznych i minister spraw zagranicznych jako tako znający geografię powolutku przechodzą do kategorii marzeń.

Każdy w Nikodemie widzi tego człowieka, którego zobaczyć pragnie — przyjaciela decydentów, męża stanu, dowcipnisia o specyficznym poczuciu humoru, absolwenta Oxfordu, ekonomistę, fachmana od brudnej roboty, mistrza loży masońskiej, czułego kochanka... A Dyzma po prostu niczemu nie zaprzecza.

Fabułę prawie każdy kojarzy — jeśli nie z książki, to z filmu lub serialu. Od pucybuta do milionera w wersji polskiej.

Bohaterowie zróżnicowani — od szemranego półświatka do arystokracji. A i to żadna z tych grup nie stanowi monolitu, trafiają się postacie wyjątkowo barwne — hrabia Żorż Ponimirski, zarabiająca na ulicy Mańka czy wesołek Ulanicki.

Język bogaty, bardzo ładnie zdywersyfikowane wypowiedzi poszczególnych bohaterów. Szczególnie prostackie zdania Dyzmy i uduchowione frazy Nineczki ładnie kontrastują. Zdarzają się literówki czy powtórzenia, ale naprawdę sporadycznie.

wtorek, 7 listopada 2017

"Playback" — obcy świat

Tytuł:           Playback        
Tytuł oryginału: Playback        
Autor:           Raymond Chandler
Wydawnictwo:     Czytelnik       
Rok 1. wydania:  1958            

Nie bardzo widzę związek między tytułem a treścią książki. Przedostatnia z serii, w której bohaterem jest Philip Marlowe. Dostaje zlecenie, aby śledzić kobietę jadącą dokądś pociągiem. Biednemu detektywowi nikt, łącznie z klientem, nie chce powiedzieć, o co w tym wszystkim chodzi. Prawda jest towarem niezmiernie deficytowym. Na czym polega zagadka, też nie bardzo wiadomo.

Nie podobał mi się przedstawiony świat, a zwłaszcza stosunek do kobiet. Mogłabym przeżyć, że Marlowe flirtuje z każdą co ładniejszą. Ale dlaczego one od razu idą z nim (i nie tylko) do łóżka, jeśli akurat nie mają lepszego pomysłu na wieczór? Seksistowskie żarciki — że jeśli sekretarka potrafi pisać na maszynie, to już niemal uchodzi za geniusza. Oprócz tego można pyskującą babę uderzyć w knajpie i nikomu to zbytnio nie przeszkadza.

Za to można zwrócić uwagę na historyczność dekoracji, zachowań... Taaak, były kiedyś takie czasy, że nawet w Stanach nie używano telefonów komórkowych. Za to czekało się na umówiony telefon w pobliżu budki. Że też one nie psuły się tak notorycznie jak u nas... O połączeniu międzynarodowym uprzedzała telefonistka z centrali, a nie wyświetlacz.

Bohater jest straszliwie szlachetny. Biją go, próbują zastraszyć, ale dzielny detektyw niczego się nie boi. I częściej odmawia przyjęcia pieniędzy niż je bierze. Inna sprawa, że absolutnie nie znam cen panujących w Ameryce w latach pięćdziesiątych. Czy dwieście ówczesnych pięćdziesiąt dolarów to dużo?

Kryminalne aspekty powieści też mi nie przypadły do gustu. Detektywowi do tego stopnia nikt nie chce nic ciekawego powiedzieć, że i ja nie wiedziałam, o co w tym chodzi. A jego wyczucia zdecydowanie nie mam. W rezultacie wyjaśnienie pojawia się jak królik z kapelusza. W jaki sposób Marlowe do niego doszedł — nie wiadomo.

Język bez fajerwerków, nie jest jakoś wyszukanie bogaty. Ale przynajmniej literówek nie ma dużo. Aha, zaskoczyła mnie anomalia anatomiczna — uda nad nogami (s. 82 w moim wydaniu).

sobota, 4 listopada 2017

"Czas, przestrzeń, rzeczy" — podstawy fizyki

Tytuł:           Czas, przestrzeń, rzeczy
Tytuł oryginału: Time, Space and Things  
Autor:           Brian K. Ridley         
Wydawnictwo:     Wydawnictwo CiS         
Rok 1. wydania:  1976                    

Książka napisana dość dawno temu, ale czytałam wydanie trzecie, które Autor wypuścił z rąk w 1994. Na pewno sporo się od tego czasu pozmieniało, jednak nie odczuwałam braków. Ridley na tyle przystępnie, na ile to możliwe, wyjaśnia najważniejsze terminy w fizyce, ze szczególnym uwzględnieniem kwantowej.

Jedenaście rozdziałów, każdy rzetelnie omawiający któreś z podstawowych pojęć fizycznych — między innymi te wymienione w tytule. Ponadto trzy dodatki (w tym jeden wiersz, nie wiedzieć czemu, nie przetłumaczony na polski) oraz indeks.

Niektóre rzeczy już wiedziałam, jednak wiele poznałam z książki. Na przykład — skąd wiadomo, że elektrony mają spin (zaobserwował kto kiedy, że toto wiruje?) a kwarki kolory. Ot, trzeba było przyjąć takie założenie, żeby pewne rzeczy miały sens, a niektóre reguły nie zostały zgwałcone...

Ujęła mnie ironia, z którą Ridley traktuje modele teoretyczne. Ach, ta bezcenna bila z utopium, która — w zależności od potrzeb — może być elektronem lub galaktyką! Co fizycy by bez niej zrobili? Nawet programy szkolne ucierpiałyby bez brył doskonale sztywnych i paru innych idealnych obiektów. Na plus również odwołania do literatury. Autor musi bardzo lubić Lewisa Carrolla.

Cieszy również porządna redakcja przeprowadzona przez polskie wydawnictwo — z wyjaśnieniami, gdzie Ridley raczył zlekceważyć ostatnio obowiązujące formułki włącznie. Książkę ilustrują schematyczne rysunki, na ogół dość dobrze opisane.

Język obfituje w różne terminy specjalistyczne — roi się od nazw cząsteczek, rozmaite pędy i energie też się pojawiają. Mimo to sprawia wrażenie lekkiego, zapewne dzięki przebłyskom humoru. Autorowi udało się pozbyć niemal wszystkich wzorów matematycznych i całej abstrakcyjnej algebry macierzy.

wtorek, 31 października 2017

"Gwiezdne szczenię" — naiwnie

Tytuł:          Gwiezdne szczenię         
Autor:          Jacek Izworski            
Wydawnictwo:    Krajowa Agencja Wydawnicza
Rok 1. wydania: 1986                      

Książka poraża naiwnością. Rozumiem, że trzeba było wszędzie wciskać ustrój komunistyczny, a ludzkość musiała nieść innym cywilizacjom kaganiec tfu! kaganek powszechnego pokoju i przyjaźni (chociaż nie przesadzajmy — w momencie publikacji Zajdel już nie żył, a kilka obrazoburczych powieści zdążył wydać). Ale co z ewolucją i fizyką? Ich też nie lubił podstępny cenzor?

Wciąż nie potrafię uwierzyć, że gatunek tytułowego szczenięcia mógł gdziekolwiek wyewoluować — stworki nie potrafią pokonywać stromych przeszkód, w wodzie się topią i muszą odżywiać się wyłącznie tym, co znajdą na ziemi. Za to inteligencję mają, że ho, ho! Wszelkie życie na planetach podobnych do Ziemi zobowiązane jest naśladować nasze, z zachowaniem epok geologicznych włącznie. Kosmonauci rzucają okiem na powierzchnię i już wiedzą, że to wiek XIX... Rakieta błyskawicznie rozwija prędkość nadświetlną i nikomu nie przeszkadzają przeciążenia. Nawet przedmiotów nie trzeba specjalnie przymocowywać. Tajemniczy bierny metan, który nie wybucha po zmieszaniu z tlenem...

Na domiar złego główny komputer statku nazywa się "Komputerem Uniwersalnego Pilotażu i Astronawigacji". Trzeba mnóstwo dobrej woli, żeby za przykładem narratorki mówić o nim "Kubuś".

Na początku czytelnik dostaje mnóstwo infodumpów, w dużej części niepotrzebnych: a ile lat mieli poszczególni członkowie załogi, a jakiej wielkości były wszystkie planety w akurat badanym układzie, promień orbity, grawitacja, temperatura... Dopiero pod koniec drugiej części zaczyna się właściwa fabuła.

Bohaterowie mocno czarno-biali. Jeśli są ludźmi albo kulonikami, to obowiązkowo muszą być szlachetni, skłonni do poświęceń i ogólnie wspaniali. Jeśli należą do złej, rasistowskiej i wojowniczej cywilizacji — podli i krwiożerczy. No, z drobnymi wyjątkami.

Pod względem językowym też szału nie ma. Najbardziej przeszkadzało mi notoryczne zapisywanie liczb cyframi, nawet w dialogach. Literówki mogłabym przeżyć, zresztą nie ma ich straszliwie dużo. Ale mylenie "tą" i "tę" to chyba trochę wstyd.

piątek, 27 października 2017

"Krwawa blizna" — emocjonalnie

Tytuł:           Krwawa blizna        
Tytuł oryginału: The Wire in the Blood
Autor:           Val McDermid         
Wydawnictwo:     Prószyński i S-ka    
Rok 1. wydania:  1997                 

Kryminał mocno próbujący grać na emocjach, szczególnie kobiecych. Po pierwsze, kim jest zbrodniarz, można się domyślić już przy prezentowaniu postaci. Niedużo później Autorka rozwiewa wszelkie wątpliwości. Znika element tajemnicy do odkrycia, zostaje tylko pytanie, czy uda się uratować kolejną ofiarę. Po drugie, stosunkowo dużo tu uczuć bohaterów (a zwłaszcza bohaterek) — komu chcą zaimponować, czego się boją, różne rozterki... Po trzecie — pomijając jeden wypadek — ginie wyłącznie płeć piękna.

Po czwarte, powieść wydaje mi się bardzo seksistowska. Policjantki starają się, przejmują, są świetne w swojej pracy, ambitne i mają ogromną wiedzę oraz bezbłędną intuicję. Policjanci są leniwymi dupkami, ale i tak to oni rządzą i zawsze postawią na swoim. OK, też sądzę, że równouprawnienie to fikcja literacka, ale bez przesady — zdarzają się jakieś wyjątki; głupie baby i wartościowi faceci też chodzą po tym świecie.

Niewykluczone, że to wszystko wiąże się z orientacją seksualną McDermid. Żeby uniknąć wątpliwości: jest mi wszystko jedno, jak i z kim Autorka układa sobie życie. Ale sądzę, że gdyby podziały na złych i dobrych nie pokrywały się z podziałem damsko-męskim, książka byłaby ciekawsza.

Dość dużo postaci, wszystkie przedstawione na samym początku w takim tłumie, że nieco mi się myliły. A plejada bohaterów na pierwszych stronach nie dosyć, że wprowadzała zamieszanie, to jeszcze nudziła, bo niemal nic się nie działo.

O samej fabule trudno się wypowiadać: jak dla mnie, zbyt wiele wiadomo od początku: kto zabił, że musi zostać odkryty... Pozostają tylko pytania, jak mu to udowodnić i kiedy wreszcie ten durny bęcwał z nadętym bufonem zrozumieją swój potworny błąd. A to już niezbyt ciekawe kwestie.

Widać, że dostajemy jakiś dalszy ciąg opowieści; dwoje bohaterów znało się już wcześniej, miało jakieś wspólne przeżycia. Nie czytałam poprzednie (poprzednich?) części cyklu, okładka nie informowała, że to kontynuacja. Czegoś mi przez to brakowało, jednak można się cieszyć lekturą bez znajomości dawnych wydarzeń. Ta konkretna sprawa kryminalna jest jedna i zostaje zamknięta.

poniedziałek, 23 października 2017

"Dynastie Europy" — sztywnawo

Tytuł:          Dynastie Europy
Red.:           Antoni Mączak  
Wydawnictwo:    Ossolineum     
Rok 1. wydania: 1997           

Praca zbiorowa poświęcona dwudziestu kilku dynastiom panującym w różnych krajach Europy od średniowiecza niekiedy aż do dziś. Rozdziały zadedykowane poszczególnym rodom zostały ułożone alfabetycznie.

W ramach rozdziałów zachowano chronologię, o każdym władcy opowiada co najmniej akapit. Monarchowie ważniejsi, dłużej panujący, z wieloma wiekopomnymi decyzjami na koncie dostają więcej miejsca — Henrykowi VIII poświęcono kilka stron. Dowiadujemy się o życiu rodzinnym każdego króla, o problemach, z którymi przyszło mu się zmierzyć. Rozdziały kończą się krótkimi bibliografiami i drzewami genealogicznymi dynastii.

Do współpracy zaproszono dziewiętnastu autorów, trudno więc mówić o jednolitym stylu książki. Mam jednak wrażenie, że jest on dość suchy. O ile o jako tako znanych mi monarchach (na przykład o naszych  Piastach i Jagiellonach) czytało się dobrze, to przy bardziej egzotycznych rodach gubiłam się w wyliczance gołych faktów i licznych szczegółach. Jakoś nie widać ludzi wystających spod regaliów. W rezultacie — niewiele zapamiętałam. Pozycja raczej dla fascynatów, którzy już nieźle znają temat.

Publikacja jest bogato ilustrowana — najczęściej portretami władców, zazwyczaj kolorowymi. Każdą stronę zdobi herb omawianej rodziny. Twarda oprawa w połączeniu z rozmiarem książki nadają jej niezłą wagę. Na końcu dołączono indeks nazwisk oraz spis ilustracji.

Język bogaty, nie stroniący od specjalistycznych terminów i zapożyczeń z różnych języków, ale dość beznamiętny. Plus za staranną redakcję — nie pamiętam żadnych błędów.