piątek, 30 sierpnia 2019

"Toń" — poważniej

Tytuł:          Toń         
Autor:          Marta Kisiel
Wydawnictwo:    Uroboros    
Rok 1. wydania: 2018        

Tym razem nie jest tak wesoło, jak w cyklu zaczynającym się od "Dożywocia". Owszem, humor się trafia, ale nie stanowi sedna powieści, tu już dominuje klimat o wiele bardziej ponury. Oprócz wesołych przebłysków (szczególnie w dialogach i przekomarzankach, niekiedy w barwnych porównaniach) pojawiają się całkiem poważne problemy — śmierć bliskich, chciwość, akceptacja kogoś, kto zrobił coś nieakceptowalnego...

Tematyka głównego motywu popularna — podróże w czasie — ale podejście nietypowe, bo fantasy. Obywa się bez wehikułów, po prostu niektóre osoby mają talent do zanurzania się w rzece czasu. W branży nazywa się ich psychopompami — od istot odprowadzających zmarłych do krainy śmierci.

Fabuła bardzo satysfakcjonująca — dużo zwrotów akcji (acz niektóre przewidywalne), ciągle coś się dzieje, ciągle jest powód, aby martwić się o przeżycie bohaterek. A każda po kolei wpada w mniej lub bardziej poważne tarapaty.

Głównymi bohaterkami są trzy panny Sternówny — dwie siostry i ich ciotka. Każda inna (nawet w kolorze włosów), każda na swój sposób niezwykła. Czasami kłócą się ze sobą, czasami — w obliczu zewnętrznego zagrożenia — zwierają szeregi tak, że nawet czas się nie przeciśnie. Oprócz nich na kartach pojawia się jeszcze sporo interesujących postaci. Niektóre bardzo stare.

Mimo licznych trupów i poruszanych ciężkich problemów, książka lekka. Czyta się przyjemnie i szybko. Być może z powodu domieszki romansu do poważniejszej tematyki.

Nie zauważyłam żadnych wpadek językowych.

poniedziałek, 26 sierpnia 2019

"Książka o czytaniu" — jak w tytule

Tytuł:          Książka o czytaniu
Autor:          Justyna Sobolewska
Wydawnictwo:    Iskry             
Rok 1. wydania: 2012, 2016        

Tytuł głosi szczerą prawdę — to książka o czytaniu, czytelnikach, innych książkach o zbliżonej tematyce... Pierwotnie ukazała się w 2012 roku, ale późniejsze wydanie zawiera nowe rozdziały.

Razem jest ich dwadzieścia trzy plus wstęp. Każdy na kilka lub kilkanaście stron, poświęcony jakiemuś tematowi związanemu z czytaniem; emocjom, pozycjom podczas czytania, traktowaniu książek, wyjątkowym tytułom czy pierwszym zdaniom, odwiedzaniu miejsc znanych z lektury itp. Całość lekka, szybko się czyta, nie skłania do poważniejszych refleksji. Za to może zachęcić do wciągnięcia kolejnych pozycji na listę książek do przeczytania.

Dużo cytatów znanych postaci — pisarzy, poetów, dziennikarzy — z odrobiną wglądu w ich podejście do książek. Niewiele konkretnych informacji (żadnych statystyk, wyników badań). Raczej luźna, plotkarska książka poświęcona określonej tematyce. Miejscami robi się osobista.

Oczywiście, podczas lektury nie sposób powstrzymać się od porównań z opisywanymi ludźmi. No cóż, czasami wydawało mi się, że mam świra na punkcie książek i jeśli miałabym szukać u siebie odchyłów od normy, to właśnie w tej dziedzinie. Otóż nie. Jestem absolutnie normalna. Jak na czytelnika, rzecz jasna. ;-)

Chociaż nie uznałabym książki za popularnonaukową, a tym bardziej naukową, zawiera indeks oraz bibliografię (w podziale na poszczególne rozdziały).

Dopracowanie językowe całkiem przyzwoite, tylko jakaś literówka mi gdzieś mignęła.

czwartek, 22 sierpnia 2019

"Total cheops" — o Marsylii

Tytuł:           Total cheops    
Tytuł oryginału: Total Khéops    
Autor:           Jean-Claude Izzo
Wydawnictwo:     W.A.B.          
Rok 1. wydania:  1995            

Pierwszy tom trylogii marsylskiej. Dużo marsylskich adresów, knajp, potraw, smaków, zapachów, problemów społecznych, muzyki... Mało rasowego kryminału i śledztwa. Miałam wrażenie, że Autor pisze do ludzi sobie podobnych, do tych, którym nazwa placu czy dzielnicy coś mówi. Mnie nic nie chciała powiedzieć (przypisy tłumaczki zapominałam błyskawicznie), więc czułam się wypchnięta poza nawias. Trochę, jakbym oglądała czyjeś zdjęcia z wakacji — w kimś te obrazki budzą żywe emocje, dla mnie nie różnią się zbytnio od tysięcy innych fotek.

Widać jak na dłoni, że Izzo kocha Marsylię, ale nie potrafił mnie zarazić tym uczuciem. A nawet gorzej —  konflikty rasowe na wielu poziomach, narkotyki, młodociani przestępcy (niekiedy bezkarni), porachunki mafijne, beznadzieja osiedli podobnych do gett. Takie rzeczy raczej zniechęcają do odwiedzin.

Do tego dużo spraw ważnych dla narratora, ale nudnych dla mnie — jego użalanie się nad sobą, podjętymi decyzjami, minioną młodością, biadolenie o kłopotach z kobietami. Hmmm, nie wygląda, że nie chciały na niego patrzeć, to raczej on nie potrafił przekroczyć pewnej granicy i w pełni zaangażować się emocjonalnie. Albo nie mógł się zdecydować...

Możliwe, że uprzedziłam się do książki, bo już na pierwszej stronie zaatakowały mnie zgubione podmioty i powtórzenia. Potem irytowały długaśne serie króciutkich zdań. Takie staccato nieźle się sprawdza przy szybkiej akcji, ale męczy przy opisach.

Nie zapałałam miłością do rozmemłanego i wiecznie marudzącego protagonisty. Właściwie odnoszę wrażenie, że bez niego akcja toczyłaby się żywiej i, być może, skończyła lepiej. A pozostałych bohaterów było mnóstwo, trochę mi się mylili. Szczególnie Morvan i Mavros — jeden "dobry" (przyjaciel, bokser, opiekun sportowy młodego Araba), drugi szwarccharakter (mafioso i morderca).

Fabuła też nie wciągnęła. Zabrakło mi wyraźnego przestępcy, którego należy pognębić — zabić albo zapakować do aresztu na kilka lat. Dużo zbiegów okoliczności, kłamstw, manipulacji... W końcu trudno powiedzieć, "kto zabił".

niedziela, 18 sierpnia 2019

"Gwiazda zagłady" — słabe fantasy

Tytuł:           Gwiazda zagłady    
Tytuł oryginału: Wormwood           
Autor:           Graham Peter Taylor
Wydawnictwo:     Amber              
Rok 1. wydania:  2004               

Fantasy, akcja rozgrywa się w Londynie, chyba siedemnastowiecznym, bo ludzie jeszcze pamiętają o wielkim pożarze z 1666. Ale posługują się i pistoletami (także małymi), i mieczami, więc może Autor wymyślił sobie jakiś świat alternatywny.

To sequel do "Zaklinacza Cieni" (szkoda, że na okładce zabrakło miejsca dla tego szczegółu), którego nie czytałam. Być może z tego powodu trudno mi było wejść w opisany świat, zrozumieć bohaterów, przejąć się ich losami...

Po świecie pałęta się sporo nadnaturalnych istot: duchy, anioły, demony... Niektóre pradawne. Ludzie sprawiają wrażenie zagubionych wśród tej całej menażerii. Szczególnie młoda, nastoletnia służąca nie ma pojęcia, komu powinna uwierzyć, jeśli każdy podaje się za jej przyjaciela.

Nie podobała mi się obcesowość działania zła. Ludzie nie dostają porządnej szansy na odmowę, zostają opętani czy w inny sposób skażeni, zanim zaczną się zastanawiać, czy powiedzieć "tak". Nie żebym uważała, że siły piekielne są zobowiązane do przestrzegania zasad fair play. Sądzę, że zwalanie wszystkiego na czynniki zewnętrzne jest pójściem na łatwiznę — "to nie ja zdradziłem żonę, to tamta kobieta mnie uwiodła/zaczarowała". Bo się uśmiechnęła albo miała za krótką spódnicę, albo rozpuszczone włosy... Bez przesady, jesteśmy dorośli, więc odpowiadamy za swoje czyny i nie ma co zwalać własnych grzechów na magię i demony. Ani liczyć, że anioły cudownie rozwiążą wszystkie problemy.

Z powodu tej łatwości omotywania ofiar, trudno znaleźć w powieści postać jednoznacznie dobrą. Nie miałam więc komu kibicować, a tu ryzyko duże, na Londyn ma spaść kometa, każdy może stracić życie. Dlaczego powinnam martwić się akurat nastolatką, która bez skrupułów okradła pracodawcę?

Nie wiem, czy to kwestia tłumaczenia, czy Taylor się nie popisał, ale wiele rzeczy uważam za niedopracowane. Na przykład wspomniany na wstępie miecz (wyszedł z użycia w XVI wieku). Nie dość, że bohaterowie książki posługują się tą bronią nagminnie, to jeszcze czasami chowają miecz w lasce! Podejrzewam, że chodziło o szpadę lub rapier.

Astronomia to już prawdziwy horror — w nocy "na niebie wisiał jasny księżyc w nowiu" (s. 35), a kilka dni później była pełnia. Do tego mamy bezcenną księgę ze starożytnym pismem na zniszczonym papierze (nie papirusie ani pergaminie), absynt jest słodkim likierem... No, ewidentnie ktoś tu nie uważał na lekcjach (i na imprezach nie patrzył, co pije), a potem nie chciało mu się sprawdzić szczegółów.

Jedyny plus, jaki znalazłam w książce, to kilka oryginalnych magicznych detali. Na przykład anielska krew, paląca się jak napalm, jeśli zostanie rozlana.

Nie zauważyłam poważniejszych wpadek językowych, tylko jakieś powtórzenia. Ale nie wykluczam, że stało się to za sprawą facepalmów przy błędach merytorycznych.

środa, 14 sierpnia 2019

"Trucizna" — otruwanie kiedyś i dziś

Tytuł:           Trucizna               
Tytuł oryginału: The Royal Art of Poison
Autor:           Eleanor Herman         
Wydawnictwo:     Znak Horyzont          
Rok 1. wydania:  2018                   

Podtytuł — "Czyli jak pozbyć się wrogów po królewsku" więcej mówi o bardzo ciekawej tematyce książki — truciźnie na głównych dworach Europy. Jak często królowie oraz ich rodziny i kochanki od niej umierali? I częściej, i rzadziej niż sądzono. Jakie środki stosowali, aby uniknąć śmierci? Rozmaite, ale za mało wiedzieli, żeby chronić się skutecznie. Jak trucicielstwo ma się w dzisiejszych czasach? Zaskakująco dobrze.

Opracowanie podzielone zostało na trzy części. Pierwsza opowiada o obecności trucizn w otoczeniu władców. Ujmę to tak: nie chciałabym tam i wtedy żyć. Na talerzu jeszcze lądowały w miarę rzadko, ale w lekarstwach i kosmetykach były wszechobecne. Ówczesne poglądy na higienę to jeszcze inna historia.

Druga część to zestaw krótkich rozdziałów poświęconym słynnym osobom (nie tylko z dworów królewskich), w których przypadku żywiono podejrzenie, że zostali otruci. Typowa historyjka zawiera opis, czym delikwent mógł podpaść wrogom oraz ostatnie dni. Po nim następują niegdysiejsze wyniki sekcji i diagnozy, a na końcu — współczesne rezultaty badań na podstawie ekshumacji lub skrupulatnie opisanych objawów.

Ostatnia i najkrótsza część książki traktuje o truciznach w czasach nowożytnych — rozwój nauki, rozpowszechnienie świadomych i nieświadomych prób otrucia wśród pospólstwa, dominująca rola Kremla w tej dziedzinie...

Język przystępny i żywy, czyta się z przyjemnością. Chociaż niekiedy i z obrzydzeniem albo grozą — nawet żelazne zdrowie nie gwarantowało przeżycia niegdysiejszych zabiegów lekarskich. I puszczanie krwi wcale jeszcze nie było najgorsze. Cóż, ciekawe, co potomni powiedzą o głupocie naszej medycyny, przemysłu kosmetycznego, papierosach...

Druga część jest ilustrowana — każdej biografii towarzyszy co najmniej jeden czarno-biały portret opisywanej osoby.

Na końcu książki znajduje się coś w rodzaju posłowia Autorki, spis trucizn (i rekordzistek w tej dziedzinie) oraz podziękowania. Chętnym do dalszego wzbogacenia wiedzy może pomóc kilkunastostronicowa bibliografia (podzielona na książki, artykuły oraz artykuły internetowe) i indeks.

Nie zauważyłam żadnych wpadek językowych.

sobota, 10 sierpnia 2019

"Mroczna arena" — debiut Puzo

Tytuł:             The Dark Arena
Tytuł tłumaczenia: Mroczna arena 
Autor:             Mario Puzo    
Wydawnictwo:       Arrow Books   
Rok 1. wydania:    1955          

Pierwsza książka opublikowana przez Mario Puzo. Niedługo po zakończeniu drugiej wojny światowej i właśnie o tym czasie opowiadająca — akcja rozgrywa się w Niemczech, a dokładniej w części okupowanej przez Amerykanów. Widać również rozkwitające początki zimnej wojny; Autor nie darzy Rosjan ani odrobiną szacunku.

Tylko na samym początku protagonista wraca na chwilę do Stanów Zjednoczonych. Ale długo tam nie wytrzymuje. Jak się okazuje — z wojny do domu wraca chłopak żywy i ze wszystkimi kończynami, ale totalnie odmieniony. Skrajnie egoistyczny, nie ma już ochoty na ślub z narzeczoną, do matki i brata też nie żywi cieplejszych uczuć...

Właściwie, główny bohater jest takim sukinsynem, że nie potrafiłam mu kibicować. Ale i Niemcom nie życzyłam dobrze, mój kraj za dużo stracił na ich mrzonkach o Lebensraumie, a w książce traktowani są o wiele przyzwoiciej, niż sami traktowali podbijane narody. W gruncie rzeczy, satysfakcjonowałaby mnie końcówka, w której wszyscy się nawzajem zabijają. A to nie jest dobry stosunek do książki.

Nieciekawy świat — szary, brutalny i bardzo samczy. Kobiety nie miały nic do gadania, tylko towarzyszyły mężczyznom (także w łóżkach), prowadziły im domy i wychowywały dzieci. Wyraźne podziały na zwycięzców i przegranych, gdzie ci pierwsi nigdy nie pozwalają drugim zapomnieć, kto tu rządzi. A czasami i swoim, jak już raz hierarchiczne nawyki weszły w krew. Mnóstwo alkoholu i papierosów — w końcu to optymalny środek płatniczy.

Bohater zniechęcał, świat odpychał... W tych warunkach fabuła nie miała większego znaczenia. No, nie czytało mi się dobrze tej książki. Może, gdybym nie była Polką i słabiej znała historię... Ale muszę przyznać, że jak na debiut, postacie dobrze zbudowane.

wtorek, 6 sierpnia 2019

"Kwiaty dla Algernona" — wzruszające

Tytuł:           Kwiaty dla Algernona
Tytuł oryginału: Flowers for Algernon
Autor:           Daniel Keyes        
Wydawnictwo:     REBIS               
Rok 1. wydania:  1966                

Powieść, która pierwotnie powstała jako opowiadanie (w 1959). I w krótkiej, i w rozwiniętej formie zgarnęła fantastyczne nagrody literackie — Hugo i Nebulę. Zasłużenie, uważam. Doczekała się również wielu adaptacji.

Książka — w formie dziennika głównego bohatera — opowiada o upośledzonym umysłowo człowieku i eksperymencie, który robi z niego geniusza. Co zostaje osiągnięte pewnym kosztem, oczywiście. Chyba najsilniej walcują emocje te fragmenty, w których protagonista dowiaduje się, że ludzie, których uważał za przyjaciół, naśmiewają się z niego na każdym kroku. Bo są odrobinę bystrzejsi, więc mogą wyciąć mu kawał, którego nawet nie zrozumie. Mocna rzecz.

A jak się dobrze zastanowić, to naukowcy, którzy opracowali metodę gwałtownego podnoszenia IQ, wcale nie są o wiele lepsi. Też okazują lekceważenie, tylko na innych płaszczyznach.

Wydaje mi się, że zawsze bardzo trudno jest pisarzowi — który, przyznajmy szczerze, nadzwyczajną alfą i omegą nie jest — wykreować postać geniusza. Keyes ominął ten problem, używając formy dziennika. W końcu w dzienniku można zanotować: "napisałem artykuł naukowy o tym i owym, został przyjęty tak i tak", nie wchodzi się w szczegóły badań, nie cytuje akapitów ani rozmów z innymi naukowcami.

Obrana forma jednocześnie umożliwia pokazywanie zmian zachodzących w umyśle protagonisty: Na początku sadzi błędy ortograficzne w każdym miejscu, w którym można je popełnić (to akurat wydaje mi się przesadą, statystycznie czasami powinien wybierać prawidłowo), potem pismo stopniowo się poprawia — przedmiot eksperymentu sprawdza pisownię, opanowuje interpunkcję, używa zdań złożonych i coraz trudniejszych słów...

Drugim ważnym bohaterem jest tytułowy Algernon. Ale nie zdradzę jego tożsamości. Powiem tylko, że na kwiaty zasłużył.

Po kartach książki przewija się teza, że inteligencja to jeszcze nie wszystko. Trudno z nią polemizować. Czasami nawet mam wrażenie, że Autor i tak ją przecenia. Obawiam się, że wysokie IQ nie wystarczy, aby komponować świetną muzykę. Trzeba jeszcze oswoić się z brzmieniem instrumentów, poznać dokonania innych twórców... No, wdrapać się na barki tych gigantów, którzy urodzili się wcześniej. A na to wszystko trzeba czasu, nawet jeśli człowiek uczy się błyskawicznie.

Nie zauważyłam żadnych niezamierzonych błędów.

piątek, 2 sierpnia 2019

"Stąd do starożytności" — eseje

Tytuł:          Stąd do starożytności        
Autor:          Aleksander Krawczuk          
Wydawnictwo:    Wydawnictwa Radia i Telewizji
Rok 1. wydania: 1985                         

Zbiór esejów o różnorodnej tematyce z jednym wspólnym wątkiem — szukaniem podobieństw i związków między teraźniejszością a światem starożytnych. A jest ich zaskakująco wiele; to kwestia naszych korzeni, świadomego naśladownictwa, wspólnych odczuć i postaw... Na przykład "Ars amandi" Owidiusza i "Sztuka kochania" Michaliny Wisłockiej.

Krawczuk porusza naprawdę szeroki wachlarz tematów — czy Platon dostałby tytuł magistra, olimpiady kiedyś i dziś, starożytne społeczności ulubione przez różne władze (coś w tym jest, że reżimy totalitarne uwielbiają Spartę, a nie przepadają za Atenami), mitologia, Asterix i wiele innych... Ten rozrzut pokazuje, jak mocno historia wiąże się z dniem dzisiejszym.

Eseje są dość krótkie — na ogół poniżej dziesięciu stron — szybko się je czyta i łatwo przejść do następnego, ale i można znaleźć okazję, żeby odłożyć książkę. To nie jest naukowe, sztywne ani wyczerpujące ujęcie tematu.

Język bardzo przystępny i przyjemny w odbiorze. Sam Autor w jednej z pierwszych opowieści podkreśla, że woli właśnie taki. Nie sztuka schować się za hermetycznych żargonem. Sztuka pisać tak, żeby zostało się zrozumianym także przez laików.

Widać, że książka już ma swoje lata. Niektóre rzeczy się zmieniły. Nie wszystkie na lepsze.

Dzieło zdobią ilustracje z omawianej epoki — rysunki o pasującej tematyce. Przeważnie pochodzące z greckich naczyń, niekiedy ryciny przedstawiające rzeźby. Co najmniej jedna na esej. Nie ma żadnego indeksu, chociaż pewnie mógłby się przydać. Brak bibliografii już tak nie doskwiera.

Nie zauważyłam usterek językowych.