wtorek, 29 października 2019

"Pancerne serce" — wielowątkowo

Tytuł:           Pancerne serce          
Tytuł oryginału: Panserhjerte            
Autor:           Jo Nesbø                
Wydawnictwo:     Wydawnictwo Dolnośląskie
Rok 1. wydania:  2009                    

Ósmy tom cyklu z Harrym, chociaż nie trzeba ich koniecznie czytać we właściwej kolejności. Dzieje się dużo. Oczywiście, po Norwegii (i nie tylko) szaleje kolejny seryjny morderca. Hole ciągle wylizuje się z ran zadanych w poprzednich tomach. Te fizyczne dawno się zagoiły, ale psychiczne ciągle się jątrzą. Ojciec podupadł na zdrowiu. Przyczajony alkoholizm podnosi mordę. Narkotyki zaglądają mu przez ramię. Do tego w tle toczy się ostra rywalizacja między dwiema komórkami policyjnymi przeznaczonymi do zwalczania morderstw...

Jak często, Harry sporo podróżuje po świecie. Zaczyna się w Hongkongu, potem jeszcze ze dwa kraje afrykańskie... Australia i znajomości z pierwszego tomu też mają pewne znaczenie. O różnych miejscach w Norwegii nawet nie warto wspominać. Część wyjazdów służbowa. Uch, niektóre instytucje mają budżet... I jeszcze policjanci mogą potrenować wspinaczkę w godzinach pracy, w ramach treningu.

Rozkręca się dość wolno. Znaczy, pierwszy trup pada wcześnie, ale trzeba długo czekać, aż Hole zdecyduje się włączyć do śledztwa. Chociaż wiadomo, że coś zrobić musi, bo przecież te kilka setek stron o czymś musi opowiadać. 

Jak już akcja się rozkręci, to nie brakuje zwrotów akcji. Sporo podpuch, zmian frontów i wkręcania czytelnika. Już, już wydaje się, że to ten zabił, a tamten zdradził, żeby po kilkunastu stronach wyszły na jaw nowe fakty. Jak nie niezbite alibi, to przyznanie albo kolejna ofiara.

Interesujące narzędzie zbrodni w wielu przypadkach (już straciłam rachubę). Trzeba mieć chory umysł, żeby wymyślić jabłko Leopolda. I jeszcze bardziej wykoślawiony, żeby go użyć.

Ten "zły", bo konkurujący z drużyną Harry'ego, policjant jest taki zły, że aż się człowiek dziwi, jakim cudem dotarł tak wysoko w hierarchii. Nieco przerysowany, moim skromnym zdaniem.

Nie zauważyłam żadnych wpadek językowych.

piątek, 25 października 2019

"Polska nowela fantastyczna" — o nauce w XIX w.

Tytuł:          Polska nowela fantastyczna
Redaktor:       Julian Tuwim              
Tom:            2                         
Wydawnictwo:    Wydawnictwo Literackie    
Rok 1. wydania: 1952                      

Drugi tom opowiadań fantastycznych wybranych przez Tuwima spośród dzieł mniej lub bardziej znanych dziewiętnastowiecznych pisarzy (no, z grubsza; niektórzy żyli na przełomie wieków). W pierwszej części dominującym wątkiem była wiara, często pojawiał się diabeł, teraz rządzi nauka, która przez pozytywistów wynoszona bywała na piedestał. A to dostajemy niezwykłą konstrukcję mechaniczną, a to nawiązania do mikroskopów, a to koleje...

Książka składa się z jedenastu opowiadań spod piór ośmiu pisarzy. Odnoszę wrażenie, że zostały uporządkowane z grubsza chronologicznie, ale nie podano daty powstania. Po prostu pierwsze teksty wydają się bardziej osadzone w szlacheckim świecie, ostatnie — w XX w., nawet w jego połowie (acz już po śmierci Autora).

Józef Bohdan Dziekoński napisał dwa opowiadania, oba w dość afektowanym stylu, obfitującym w rozmemłane opisy. Narratorem jest zblazowany młodzieniec, który sam właściwie nie wie, czego chce, a marudzi na wszystko.

Ludwik Niemojowski pisze konkretniej, ale za to bardzo rozwlekle — opowiadanie o prostej w gruncie rzeczy fabule zajmuje mu pół setki stron.

Tekst Włodzimierza Zagórskiego właściwie trudno nazwać fantastyką — opisuje sen, w którym odwiedza dwór Radziwiłła "Panie Kochanku", gdzie opowiada o współczesnej sobie technice.

Sygurd Wiśniowski przedstawia ciekawy (acz całkiem niemożliwy) problem naukowy, chociaż niepotrzebnie ubiera go w zużyte szatki romansu. Co gorsza, podobny temat został omówiony przez jednego z dwudziestowiecznych klasyków, więc po prostu wiem, w jaki prosty sposób można rozwiązać niektóre kłopoty bohatera.

Opowiadanie Władysława Łozińskiego, najdłuższy tekst w zbiorze, nie nawiązuje do motywów naukowych, jest bardziej romantyczne w wymowie — to raczej fantasy akcentujące potrzebę wiary.

Bolesław Prus w swoich dwóch opowiadaniach poszedł w stronę moralizatorską — podkreślał, że nie należy narzekać na nieszczęścia dotykające człowieka, bo one rozwijają duszę, a złorzeczenie kończy się bardzo źle.

Antoni Lange zajął się dość oryginalną problematyką rozciągania czasu (w ludzkiej percepcji). Szkoda tylko, że w tym ujęciu jakoś mi się opisy kojarzyły z narkotykami.

Stefan Grabiński przedstawił jeden horroropodony utwór związany z pociągiem i tekst o żywiołakach ognia. 

Pod względem językowym teksty stoją na różnych poziomach. Od czasu ich powstania bardzo wiele mogło się zmienić w zasadach pisowni, ale zmiana podmiotu w zdaniu złożonym z imiesłowem współczesnym i tak mi przeszkadzała. A tautologia zazgrzytała.

poniedziałek, 21 października 2019

"Pogoda i klimat" — niemieckie

Tytuł:           Pogoda i klimat     
Tytuł oryginału: Wetterkunde für alle
Autor:           Günter D. Roth      
Wydawnictwo:     Świat Książki       
Rok 1. wydania:  1995                

Książka pierwotnie wydana w Niemczech i to widać. OK, tłumacz zadbał o podanie paru szczegółów (jak na przykład polskie rekordy meteorologiczne), ale to nie wystarczy. Autor bez przerwy odnosi się do Niemiec, podaje niemieckie przykłady... A mnie informacja, że któregoś roku panowała susza tak straszna, aż można było przejść Wezerę w bród, nic nie mówi — w życiu tej rzeki nie widziałam, może jest wielkości Wisły, a może Neru. Na niektórych mapkach Europy Polski nie widać. W wielu miejscach mowa o wietrze fenowym, ale rzadko kiedy o halnym (nawet do indeksu się nie załapał). Czy nasi meteorologowie nie potrafią pisać, że musimy polegać na tłumaczeniach?

Inna sprawa to czas powstania tekstu. Moje wydanie ujrzało świat w 2000 roku. Ale. Większość przykładowych mapek pochodzi z lat sześćdziesiątych, niektóre nawet z 1947. OK, to tylko przykłady, były dobre kilkadziesiąt lat wcześniej, więc i teraz mogą posłużyć. Ale sposoby przekazywania danych między niemieckimi stacjami meteorologicznymi? Serio dalekopisem? Pod koniec XX wieku to już ja wysyłałam maile, a co dopiero poważne instytucje w rozwiniętym gospodarczo kraju. No, odnoszę wrażenie, że Roth przekopiował spore  fragmenty wcześniejszych wersji książki (a wydał coś podobnego w 1978).

Od początku Autor używa zwrotów typu "sytuacja pogodowa zachodnia". Być może są rozpowszechnione w Niemczech, u nas się wcześniej z takim określeniem nie zetknęłam. A różne "sytuacje" definiowane i omawiane są dopiero w drugiej połowie książki.

W ogóle jakoś nie mogłam złapać kontaktu z treścią. Proste rzeczy, o których już wcześniej wiedziałam, omawiane są wielokrotnie (ciepłe powietrze płynie do góry) i szczegółowo, bardziej skomplikowane — po łebkach i nieprzystępnym językiem. Ja tak tłumaczę, kiedy sama nie bardzo wiem, o co chodzi.

Ale coś tam z książki można wyciągnąć. Są fizyczne wytłumaczenia wielu zjawisk, różne zestawienia i ciekawostki.

Duży plus za ilustracje. Pełno barwnych fotografii, mapek, rysunków... Wręcz trudno znaleźć kartkę bez obrazka. Do tego na końcu znajduje się leksykon terminów meteorologicznych, zalecana literatura (skromna, tylko 10 pozycji, ale za to po polsku) oraz indeks.

Język pełen żargonu, niektóre zdania brzmiały wręcz kanciasto. Sporo powtórzeń, czasami pewnie bardzo trudnych do ominięcia. Ale błędne użycie "nań" to już przesada.

czwartek, 17 października 2019

"Sprawa nerwowej żałobniczki" — nietypowe otwarcie

Tytuł:           Sprawa nerwowej żałobniczki  
Tytuł oryginału: The Case of the Angry Mourner
Autor:           Erle Stanley Gardner         
Wydawnictwo:     Wydawnictwo Dolnośląskie     
Rok 1. wydania:  1951                         

Kryminał, pierwszy trup pojawia się bardzo wcześnie — już na pierwszej stronie — ale to podpucha. Tak właściwie, ten trup stanowi jedynie część bardzo rozbudowanej dedykacji. Na szczęście na prawdziwe zwłoki nie trzeba długo czekać.

Powieść wyróżnia się nietypowym otwarciem; dwie kobiety, matka i córka, podejrzewane są o popełnienie morderstwa. Każda skrycie podejrzewa, że to ta druga zabiła (obie mają porządny motyw), każda próbuje chronić tę drugą. Żeby jeszcze bardziej skomplikować sprawy, korzystają z usług różnych adwokatów.

No właśnie, adwokatów, nie detektywa. Autor jest prawnikiem i to widać — akcja w dużej części toczy się na sali rozpraw. Dostajemy dużo gierek godnych wysokiego sądu (sprzeciwy, przemowy, ośmieszanie "szanownego kolegi" adwersarza), a mało uczciwej roboty detektywa i rozwiązywania zagadkowego morderstwa.

Odnosiłam wrażenie, że znany, ceniony i drogi adwokat (który jest bohaterem wielu książek Gardnera) miota się jak tonąca mysz. Koniec końców stawia na swoim, ale moim zdaniem więcej w tym fartu niż geniuszu czy starannie opracowanej strategii.

Tytuł wydaje mi się słabo związany z treścią; były tam ważniejsze postacie niż owa żałobniczka.

Książeczka nieduża i raczej cienka, czyta się ją szybko.

Nie zauważyłam żadnych wpadek językowych.

niedziela, 13 października 2019

"Marsjanin" — kosmiczny Robinson

Tytuł:           Marsjanin  
Tytuł oryginału: The Martian
Autor:           Andy Weir  
Wydawnictwo:     Akurat     
Rok 1. wydania:  2011       

Mark Watney zostaje porzucony na Marsie. Co gorsza, cała reszta ludzkości wierzy, że tam zmarł. Komunikacja z Ziemią nie wchodzi w grę, bo to właśnie urwana podczas burzy antena prawie go zabiła. A zresztą — nawet, gdyby mógł powiedzieć Houston, że ma problem, wysłanie jakiejkolwiek pomocy (choćby sondy niezdolnej do ponownego startu) potrwa zbyt długo. Mars nie obfituje w tlen, wodę ani jedzenie.

Tak to się zaczyna. Na szczęście Mark jest wyjątkowo cwanym Robinsonem. Dopingowany instynktem przetrwania, jakoś rozwiązuje problemy, które stawia życie na Marsie. Mistrzowskie granie emocjami czytelnika. Ledwie bohater wyjdzie na prostą i już wydaje się, że dożyje do nadejścia pomocy z Ziemi, coś się musi posypać albo wybuchnąć. W rezultacie książka bez przerwy trzyma w napięciu i sprawia, że koniecznie trzeba czytać dalej, żeby dowiedzieć się, jaki będzie finisz kolejnej katastrofy.

Narracja zróżnicowana, co uprzyjemnia lekturę. W większości to dziennik Marka, ale są również "normalne" podrozdziały o działaniach NASA lub przeżyciach reszty załogi, która wraca na Ziemię, (przez większość powieści) nieświadoma, że zostawiła na Marsie żywego kolegę.

Książka napisana bardzo technicznie — zawiera sporo opisów, co dokładnie Mark robi, co podłącza do czego, jakie niestandardowe zastosowania sprzętu wymyśla... Zapewne inżynier odczuje większą satysfakcję z lektury. Ale i bez wykształcenia technicznego można podziwiać wyobraźnię Autora. Ma się wrażenie, że pomyślał o wszystkim. Acz sama zaczęłam się zastanawiać, czy dałoby przedestylować łęty ziemniaczane. W końcu alkohol ma mnóstwo kalorii. No, pewnie bez drożdży byłoby trudno.

Zdaje się, że niekiedy Weir nie trzyma się kurczowo naukowych faktów. Owszem, na Marsie są imponujące burze, wiatr osiąga ogromne prędkości, ale atmosfera jest bardzo rzadka (ok. 1% ziemskiego ciśnienia). Obiło mi się o uszy, że wicher nie ma wystarczającej energii, aby przesunąć cegłę. Do tego mylące wydawało mi się podawanie, ile dany przedmiot waży na Ziemi. W końcu marsjańskie ciążenie jest o wiele mniejsze.

Pod względem językowym całkiem przyzwoicie, tylko gdzieś mi mignęła literówka i jeszcze jakiś błędzik. Ale nie wykluczam, że to lektura za bardzo wciągnęła, żeby zauważać usterki.

środa, 9 października 2019

"Gargantua i Pantagruel" — stara satyra

Tytuł:           Gargantua i Pantagruel              
Tytuł oryginału: La vie de Gargantua et de Pantagruel
Autor:           François Rabelais                   
Tom:             1                                   
Wydawnictwo:     Państwowy Instytut Wydawniczy       
Rok 1. wydania:  1532-1546                           

Trzy pierwsze księgi (z pięciu, w tym ostatniej wydanej pośmiertnie) znanego satyrycznego dzieła o rodzinie olbrzymów. Wysławiają radość życia. Najchętniej — niczym nieskrępowaną, czego zapewne dowodzić mają liczne żarty skatologiczne.

Cóż, obecnie ten rodzaj humoru chyba się nieco zestarzał i wyliczanka rzeczy, które można wykorzystać do podtarcia zadka nie śmieszy tak, jak przed wiekami. A może to papier toaletowy w miękkich splotach zadusił fantazję w narodach... 

Sporo również żartów stanowiących odniesienie do polityki — do władzy królewskiej, do toczonych wojen. Tych akurat przeważnie nie rozumiałam bez wyjaśnień. Owszem, wyjaśnienia te następują, ale w moim wydaniu przypisy znajdują się na końcu książki, a do tego poskąpiono w tekście jakichkolwiek odsyłaczy do nich. Powinnam więc zgadnąć, że to zdanie powinno mnie rozbawić (bo na przykład odnosi się do dzieł znanego powszechnie pół tysiąca lat temu scholastyka), a następnie sprawdzić szczegóły. Niestety, to tak nie działa, a tłumaczenia potrafią zabić dowcip. Szczególnie czytane hurtem.

Kiedyś jednak dzieło musiało bawić niezmiernie i/lub grać na nosie cenzurze, bo Autor zdecydował się wydać pierwszą księgę pod pseudonimem. Cóż, kilka do dziś celnych żarcików jest...

Trudno doszukiwać się uczciwej fabuły — na początku wiele opisów, ile i jakiego jedzenia, strojów itp. potrzebuje młody olbrzym. Potem epizody z młodości. Ostatnia księga pierwszego tomu poświęcona jest głównie rozważaniom Panurga (przyjaciel Pantagruela), czy powinien się ożenić, czy też nie. Przy tym, dość monotonnie, ciągle według tego samego schematu: owszem, powinien się ożenić, bo to mu przyniesie mnóstwo korzyści, ale rogów przy tym nie uniknie. Ogólnie — sporo różnych wyliczanek, od spisu książek do listy przekleństw.

Bohaterowie zmieniają się w zależności od potrzeb. Czasem są tak wielcy, że mogą utopić wrogów w urynie, a w gębie mają wioskę pełną ludzi, czasem swobodnie rozmawiają ze zwykłymi śmiertelnikami. Jakby całość była pisana od sceny do sceny, bez ogólnego planu.

Do języka nie mam zastrzeżeń. Na marginesie — podziwiam Boya-Żeleńskiego. Już sama liczba przetłumaczonych książek imponuje. A i jakości nie można niczego zarzucić...

sobota, 5 października 2019

"Ofiara Polikseny" — interesujący debiut

Tytuł:          Ofiara Polikseny
Autor:          Marta Guzowska  
Wydawnictwo:    W.A.B.          
Rok 1. wydania: 201           

Debiut Autorki, kryminał rozgrywający się w obozie archeologów. Wykopalisko w bardzo znanym miejscu, bo pod Troją. I to ma wpływ na fabułę. Nie tylko taki, że jeden z badaczy chowa się w replice konia trojańskiego (zbudowanej dla turystów), żeby nikt nie widział, że wychodzą razem z kochanką.

Umiejscowienie akcji wykorzystane bardzo dobrze, można się trochę dowiedzieć o mitach i obyczajach starożytnych Achajów. Na przykład, kim była tytułowa Poliksena. Albo poznać historię dziewic lokrejskich. A wszystko dlatego, że Ajaksa sparła chuć i zgwałcił Kasandrę na terenie świątyni.

W ogóle badania przed napisaniem książki musiały być imponujące — widać również wiedzę antropologiczną, znajomość obyczajów much z upodobaniem składających jaja w świeżych zwłokach, rozeznanie w terenie o wiele lepsze niż to wyniesione z jednej wycieczki turystycznej... Czyli duży plus za zapoznanie się z tematem.

Nietypowe zawiązanie akcji — trup pojawia się dość wcześnie, ale że wykopują go archeolodzy, nie wymaga natychmiastowego wszczęcia śledztwa. Współczesne zwłoki (za to na starym ołtarzu) znajdują się dopiero mniej więcej w jednej czwartej książki.

Od tego miejsca robi się ciekawie, bo wcześniej... No, uważam, że rozdział o tym, jak narrator bierze prysznic i pije piwo, można spokojnie wywalić bez szkody dla fabuły. Ale świeże trupy przydają rumieńców kryminałowi.

Narrator i protagonista strasznie irytujący. Nic, tylko się użala — że upał, że piwo ciepłe i niedobre, że jego była flirtuje z bogatym dupkiem, że w nocy ciemno, że z tubylcami nie da się dogadać po angielsku... Sam przy tym interesuje się głównie piwem. Obraża ludzi całkiem bez sensu, prosi o przysługi, czasem ich szantażuje, potrafi beztrosko wypaplać każdą tajemnicę, nawet bardzo poważną... Dziwne, że ktokolwiek chciał go zabrać na te wykopaliska. Omijałabym typa szerokim łukiem.

Językowo mogło być dużo lepiej. Sporadyczne literówki jeszcze można przeżyć. Kulejącą interpunkcję czy jakiś błąd w zapisie dialogów — również. Ale byk ortograficzny?! Pisownia słowa "żeż" nie powinna być wiedzą tajemną, zwłaszcza dla pracowników wydawnictw.

wtorek, 1 października 2019

"Syreny z Tytana" — nietypowe SF

Tytuł:           Syreny z Tytana    
Tytuł oryginału: The Sirens of Titan
Autor:           Kurt Vonnegut      
Wydawnictwo:     Wydawnictwo Da Capo
Rok 1. wydania:  1959               

Trudno właściwie powiedzieć, o czym jest ta książka. Na pewno nie o syrenach, które odgrywają epizodyczną rólkę. Może o człowieku złapanym w infundybułę chronosynklastyczną, który pojawia się na Ziemi na godzinę co niecałe dwa miesiące? Może o jego żonie, niezmiernie czystej damie? Może o farciarzu Malachiaszu Constancie, który wyjątkowo wiele podróżuje po Układzie Słonecznym i któremu narrator najczęściej towarzyszy? A może po prostu o ludziach.

O ludziach, ich religii, sensie życia i bezsensie wojny, przyjaźni i manipulacji, wolności wyboru i determinizmie... Długo można wymieniać i nazywać wątki i nasuwające się refleksje. To chyba bardzo dobrze świadczy o powieści.

Fabuła również zdecydowanie na plus. Autor ciągle czymś zaskakuje czytelnika. Jeśli nie infundybułą, to atakiem Marsjan albo konstrukcją ich społeczeństwa. Chociaż nie jestem pewna, czy można mówić o zwrotach akcji — infundybuła daje ogromne możliwości profetyczne, więc o prawie wszystkich wydarzeniach z góry wiadomo. Ale ich ostateczna realizacja, podłoże, cel — w tych szczegółach tkwi diabeł, anioł i parę pomniejszych demonów. Gęsta proza, bez lania wody. Na dodatek niezła dawka absurdu.

W książce duże znaczenie mają mieszkańcy Tralfamadorii, wspomniani również w "Rzeźni numer pięć". Ale przez dziesięć lat dzielące publikacje obu powieści jakby się zmienili. W "Syrenach" to infundybuła daje niezwykłe spojrzenie na czas, w późniejszej "Rzeźni" zdaje się ono cechować Tralfamadorczyków.

Bohaterowie tak dziwni, że bardzo ciekawi. A do tego zostają przeczołgani przez nadzwyczaj urozmaicone życie. Żadna z głównych postaci nie ma lekko. Gwałt to chyba jeszcze najłatwiejszy do zaakceptowania wyrok. Tylko podziwiać wyobraźnię Autora.

Zestarzenie się książki widać głównie w inflacji od jej wydania. Kilka tysięcy dolarów uważane jest za bardzo poważne pieniądze, a najbogatszego człowieka Ameryki wycenia się na trzy miliardy. Teraz tyle to ma najbogatszy Polak.

Rozumiem, że od chwili opublikowania mojego wydania (1997) reguły interpunkcyjne mogły się zmienić, więc przecinków nie będę się czepiać. Ale błąd ortograficzny? Pisze się "o żeż ty", a nie przez "sz".