sobota, 29 lutego 2020

"Zawód: wiedźma" — sympatyczne fantasy

Tytuł:           Zawód: wiedźma 
Tytuł oryginału: Профессия: ведьма 
Autor:           Olga Gromyko   
Tom:             1              
Wydawnictwo:     Fabryka Słów   
Rok 1. wydania:  2003           

Bardzo lekkie fantasy. Młoda studentka magii zostaje wysłana do państwa wampirów, w którym źle się dzieje, bo coś zabija ludzi. Właśnie: tylko ludzi, wampirów nie tyka. Oczywiście, wszyscy dookoła robią się bardzo podejrzliwi. Władca krwiopijców poprosił szkołę magów o pomoc. Zamiast doświadczonego wojownika wysłano mu studentkę. I pogróżki: jeśli dziewczynę też coś zeżre — wojna.

Wolha, studentka, niespecjalnie nadaje się na posła. Nie żeby była złym człowiekiem. Tylko ma w głębokim poważaniu wymogi dyplomacji, jest ciekawa świata, pełna energii, skłonna do psikusów... Znajomość z władcą wampirów zaczyna od ochlapania go wodą. A po co stał i się gapił na dziewczynę rozbierającą się do kąpieli?

Przypadł mi do gustu lekki język. Ironiczny, świetnie pasował do nieokiełznanej bohaterki. Efekt został wzmocniony pierwszoosobową narracją. Nawet opisy przyrody wypadają przyjemnie, bez zadęcia. Zdaje się, że Autorka nieźle się zna na rozmaitych ptaszkach i roślinkach.

Za to gorzej z astronomią. Czy to jakaś klątwa, że pisarze fantasy nie potrafią wyobrazić sobie, skąd biorą się fazy księżyca? Otóż nów jest wtedy, gdy Słońce, Księżyc i Ziemia są ułożone mniej więcej w jednej linii. Oznacza to, że dla obserwatora na Ziemi Księżyc znajduje się bardzo blisko Słońca i pokazuje swoją ciemną stronę. Cienki sierp też zawsze jest w pobliżu Słońca. Za dnia niewidoczny, można go zobaczyć albo tuż przed świtem (po nowiu), albo po zmierzchu (przed). Nie da się go zaobserwować w środku nocy, a ilustracje bajek dla dzieci nie są najlepszym źródłem do nauki astronomii.

Bohaterka sympatyczna. Ma swoje wady, ale można jej kibicować, kiedy z zaciśniętymi zębami poznaje wampirze tajemnice. Pozostałe postacie porządnie narysowane, mają swoje dążenia, charakterki, animozje... Fabuła też niczego sobie.

Pod względem językowym całkiem przyzwoicie, chociaż zdarzają się powtórzenia.

wtorek, 25 lutego 2020

"Trzydziesta pierwsza" — telenoweli ciąg dalszy

Tytuł:          Trzydziesta pierwsza
Autor:          Katarzyna Puzyńska  
Wydawnictwo:    Prószyński i S-ka   
Rok 1. wydania: 2015                

Kolejny, trzeci, tom kroniki Lipowa. Mnóstwo wątków kryminalnych, towarzyskich, rodzinnych, romantycznych, religijnych, medycznych... W tej wiosce dzieje się tak dużo, że nawet panna Marple byłaby pod wrażeniem. Cud, że tam jeszcze ktoś żyje. Że uchował się ktoś przeciętny — przestałam wierzyć.

Liczne trupy niby są od początku, ale dość wiekowe. Świeży pojawia się dopiero mniej więcej w jednej trzeciej powieści. Do tego czasu lipowianie na wyścigi starają się o motyw. W podejrzanych można więc przebierać.

Tym bardziej, że wśród licznych postaci znalazły się również negatywne. Dziwi mnie, że Paweł Kamiński nadal pracuje na komendzie. Ojciec-bohater pewnie wnosi swój nieustający wkład, ale taki dupek, który wiecznie przeszkadza w trakcie przesłuchań, powinien wylecieć z roboty dawno temu. 
 
Smuci mnie czarny wizerunek naukowców. Jest ich dwóch, w tym dwóch megalomanów, dwóch egoistów, jeden psychopatyczny, jeden niewierny mąż latami oszukujący i żonę, i kochankę (i bynajmniej nie w kwestii pobytów w bibliotece)...

Czasami coś mi zazgrzytało. Ot, jedzie sobie śmieciarz o świcie i zachwyca się porą, kiedy wielu ludzi jeszcze śpi. Wszystko pięknie i sielankowo, tylko że dzieje się to pod koniec grudnia, kiedy to słonko wyjątkowo nie spieszy się ze wstawaniem. Naprawdę ludzie na wsi tak późno porzucają łóżka?

Z nazwiskami też jest coś nie w porządku. Dialogi często wyglądają sztywno, bo rozmówcy wymieniają imię i nazwisko omawianej postaci. Wydaje mi się, że w rozmowach prywatnych prawie zawsze używa się jednowyrazowych określeń. Inna sprawa to wspominanie szkolnej koleżanki przy użyciu jej nazwiska po mężu. Wszystko razem sprawia wrażenie wypowiedzi kierowanej do czytelnika, nie do kumpla.

Wpadło mi w oczy jakieś powtórzenie, ale pod względem językowym nie było źle.

czwartek, 20 lutego 2020

"Język genów" — podstarzale

Tytuł:           Język genów             
Tytuł oryginału: Dealing with Genes       
Autor:           Paul Berg, Maxine Singer
Wydawnictwo:     Prószyński i S-ka       
Rok 1. wydania:  1993                    

Podtytuł "Poznawanie zasad dziedziczenia". Książka ma już swoje lata (chociaż po polskim wydaniu nie widać wszystkich). Daje się to poznać po treści: projekt poznania ludzkiego genomu jeszcze nie ukończony, czasem coś innego wyskoczy. Odnosiłam wrażenie, że napisana została dla mniej zorientowanego w temacie odbiorcy. Nie zmienia to jednak faktu, że Autorzy zawarli sporo pożytecznych informacji.

Tekst podzielony na dwanaście dość krótkich (przeciętnie po 20 stron) rozdziałów, te z kolei na całkiem krótkie podrozdziały. Uszeregowane tematycznie (ale po części również chronologicznie, od badań Mendla do nowszych odkryć), w raczej logiczny sposób.

Nieprzyjemnie zaskoczyło mnie zdanie z pierwszej strony: "Naukowcy i ekonomiści widzą w nowej genetyce szansę [...] na przywrócenie dominacji amerykańskiej nauki w świecie". Serio, wszyscy, łącznie z chińskimi, rosyjskimi i europejskimi tak niecierpliwie upatrują tej szansy? Uważam, że celem naukowców nie powinno być uzyskanie dominacji jakiegoś kraju, choćby i najukochańszego, a rozwój nauki — ułatwianie ludziom życia, przedłużanie go, wymazywanie białych plam, poznawanie świata...

Warto wspomnieć o ilustracjach. Rysunki duże, przejrzyste, czytelne. Czarno-białe, ale z dodatkowym kolorem — ni to czerwonym, ni to brązowym. Bardzo się przydaje, kiedy trzeba pokazać, że ten kawałek DNA pochodzi z jednego organizmu, a tamten z drugiego. Do tego w pełni kolorowa wkładka ze zdjęciami. Podpisy raczej skrótowe, ale pewnie nie można mieć wszystkiego.

Książka zawiera chyba wszystko, co można było wcisnąć do popularnonaukowego dziełka: słowo wstępne, przedmowę, posłowie, słowniczek, literaturę uzupełniającą, indeks, źródła ilustracji oraz notki o autorach.

Szerokie marginesy, na jedną trzecią strony. Szkoda drzew. Te gatunki też długo ewoluowały, głupio je tak niszczyć dla kaprysu.

Język — jak często w tekstach biologicznych — mocno przesiąknięty żargonem. Mam wrażenie, że inne nauki nie używają aż tylu obco brzmiących wyrażeń, co biologia. I w tej książce roi się od rozmaitych denaturacji, enzymów restrykcyjnych i innych transkrypcji. Nie znalazłam za to wpadek.

sobota, 15 lutego 2020

"Dzieci Boga" — SF z religią

Tytuł:           Dzieci Boga       
Tytuł oryginału: Children of God    
Autor:           Mary Doria Russell
Wydawnictwo:     Zysk i S-ka       
Rok 1. wydania:  1998              

Akcja częściowo rozgrywa się na innej planecie. Nie wiedzieć czemu, wyruszają na nią głównie jezuici. A może i nie tylko oni, ale z pierwszej wyprawy wraca tylko jeden żywy człowiek — ksiądz. A papież (o dość niejasnych powiązaniach z mafią) natychmiast zaczyna knuć, żeby wysłać go tam z powrotem, chociaż człowiek ledwo przeżył to piekło i wcale nie ma ochoty na powtórkę.

Autorka wymyśliła interesujący system społeczny panujący na obcej planecie. Niestety, nie wyobrażam sobie, jak coś takiego mogłoby wyewoluować. Inteligentne drapieżniki, uzależnione od jednego gatunku. Co gorsza — również inteligentnego. Nie rozumiem, jakim cudem drapieżniki przetrwały, a ich ofiary nie tylko godzą się umierać, by rasa panów miała co jeść, nie tylko oddają do pożarcia nadprogramowe dzieci, ale jeszcze panom służą. Nie widzę szans, żeby tak jednostronny układ utrzymał się bez buntów dłużej niż rok.

Podobają mi się dziwaczne obyczaje obcych, niekiedy będące źródłem tragicznych w skutkach nieporozumień. Coś takiego wydaje mi się bardzo prawdopodobne. Wierzę, że niejeden raz na pytanie "Co to takiego" Europejczyk otrzymał odpowiedź "Co on powiedział?", a w najlepszym razie "Twój palec, głąbie".

Akcja toczy się dwutorowo: jeden rozdział na Ziemi, drugi na obcej planecie. Przez jakiś czas ten układ sprawdza się nieźle, ale zaczyna wyglądać sztucznie, kiedy z Ziemi startuje kolejna misja i dylatacja czasu psuje równoległość wydarzeń.

Zdarzają się drętwe dialogi, które są tylko i wyłącznie infodumpem. Russell nawet nie próbuje tego zamaskować.

Bardzo dużo postaci (z trzech różnych ras). Długo, nawet jeszcze za połową książki, drugoplanowi bohaterowie mi się mylili; włoskie imiona, niekiedy podobne do włoskich nazwisk albo całkiem obce. I multum tego wszystkiego.

Zdaje się, że to drugi tom. Szkoda, że na okładce zabrakło miejsca dla informacji o tym drobiazgu. Być w pierwszym wyjaśnia się, dlaczego akurat jezuici...

Książka mogła być napisana lepiej: trafiają się zagubione podmioty, powtórzenia i literówki.

poniedziałek, 10 lutego 2020

"Pan ławy przysięgłych" — wielowiątkowo

Tytuł:           Pan ławy przysięgłych
Tytuł oryginału: The Jury Master       
Autor:           Robert Dugoni        
Wydawnictwo:     REBIS                
Rok 1. wydania:  2006                 

Raczej thriller niż kryminał. Chociaż... Trupy pojawiają się dosyć szybko. I czytelnik od razu dowiaduje się, że to nie było samobójstwo ani wypadek. Tylko policja musi do tego dochodzić w pocie czoła do prawdy, bo prezydent USA i jego ludzie strasznie mataczą. Już nie mówiąc o tym, że odbierają śledztwo uczciwym gliniarzom, którzy przeprowadziliby dokładną sekcję i nie próbowaliby szantażować rodziny.

Z początku dość trudno się połapać — co rozdział, to inny wątek, inna melodia. Tu adwokat wygrywa beznadziejną sprawę, tam młody policjant rozpaczliwie próbuje się wykazać... San Francisco, Wirginia, Kalifornia... Fabuła miota się po różnych ludziach, wątkach i miejscach. W końcu najważniejsi bohaterowie się krystalizują, ale ci drugoplanowi mylili mi się jeszcze daleko za połową książki. Powieść należy do cyklu o Dawidzie Sloane, więc chyba to on gra pierwsze skrzypce. Ale towarzyszy mu cała orkiestra.

Kiedy już zaczęłam z grubsza rozumieć, o co tu chodzi, książka wciągnęła. Są liczne trupy, bezwzględni ludzie w imię różnych wyższych celów poświęcający innych, polityka na wysokim poziomie, jakieś wątki romantyczne... Tyle tego, że pewnie każdy znajdzie coś dla siebie. Acz pewnie nikt nie będzie całkiem usatysfakcjonowany.

Przeszkadzało odwoływanie się do amerykańskich realiów w rzeczach, o których nie mam pojęcia (na przykład zawiłości proceduralne, kto zajmuje się śledztwem, jeśli ciało znaleziono na terenie parku narodowego), a przetłumaczenie tych prostych, bez których Amerykanin przestaje zachowywać się jak Jankes. Odległości są podawane w kilometrach i centymetrach, objętości w litrach (może gdzieś tam jakiś galon się zaplątał)... Wolałabym na odwrót.

Mam wrażenie, że tekst jest niezupełnie spójny wewnętrznie. Protagonista raz ma skręconą kostkę, potem nawet nie zauważa, kiedy przebiega osiem kilometrów, potem strasznie mu ona przeszkadza w pościgu za mordercą (adrenalina w tym przypadku powinna go nieźle znieczulić), potem kostka całkiem znika... Aha, skręcona kostka puchnie, ale czy robi się sinoczarna? Nigdy nic takiego u siebie nie zauważyłam. I nie próbowałabym jej stabilizować butem wspinaczkowym — one są dość płytkie, ledwie zakrywają piętę. I strasznie niewygodne do chodzenia. Zapewne Autor miał na myśli trekingowe...

Pod względem językowym mogło być lepiej. Dość rzadko, ale trafiają się zagubione podmioty, literówki, powtórzenia...

środa, 5 lutego 2020

"Syn światłości" — naiwnie

Tytuł:           Syn światłości       
Tytuł oryginału: Le Fils de la lumière 
Autor:           Christian Jacq       
Tom:             I                    
Wydawnictwo:     Libros               
Rok 1. wydania:  1995                 

Książka przedstawia młodzieńcze lata Ramzesa II, zwanego Wielkim — na początku to czternastolatek, pod koniec, w chwili śmierci ojca, Setiego, ma 23 lata. I straszny z niego Gary Stu. Co by nie zrobił, wyjdzie doskonale — konkurs na pisarza wygrywa z marszu, bez żadnego przygotowania, kamienie obrabia tak, że starzy fachowcy są zaskoczeni, w swojej grupie jest najlepszym żołnierzem...

Do tego obrzydliwie szlachetny, wierny tradycji i przyjaciołom, wyjątkowo silny, kochanka też się na niego nie skarży... Cudowne dziecko po prostu. Nie mogę się oprzeć wrażeniu, że Autor uwierzył w każdy kawalątek dworskiej propagandy. Przecież nikt na głos nie powie, że starszy brat panującego faraona byłby lepszym władcą, wypada wyłącznie chwalić pod niebiosa.

Wrogów Ramzes ma wrednych, podłych, podstępnych... Na szczęście bogowie mu sprzyjają i pozwalają uniknąć wszelkich pułapek. Nie żeby to jakoś mocno zaskakiwało — jeśli ktoś kojarzy egipską historię, to z góry wie, kto zasiądzie na tronie i z którą kobietą u boku.

Ramzes w książce spotyka wszystkich świętych swoich czasów. No dobrze, mógł zetknąć się z Mojżeszem. Ale żeby od razu przyjaźnili się od dziecka? Troja upadła mniej więcej w tym czasie, ale dlaczego Menelaos spod Troi do Sparty wracał przez Egipt? I Homer na tym samym statku to już przegięcie o jakieś pół milenium. A jeśli już zrobiono z niego naocznego świadka legendarnych wydarzeń, to powinien popłynąć razem z Odysem — w końcu nie tylko "Iliadę" napisał.

Irytowało mnie używanie w powieści współczesnych miar — metrów, hektarów. Dla kogo takie uproszczenia? Nawet dziecko powinno z grubsza się zorientować, ile ma łokieć i móc sobie wyobrazić rozmiary. I dlaczego Menelaos mówi o Odysie, używając rzymskiego Ulissesa? Wilczyca, która wykarmiła Romulusa i Remusa, jeszcze długo nie miała przyjść na świat. Aż wątpiłam, czy to ten sam Jacq, który jest znanym egiptologiem.

Te wszystkie rzeczy sprawiały, że fabuła nie porusza — z jednej strony wypasiony superman, z drugiej podły i gruby starszy brat, pazerny na władzę, luksus i pożądający kochanki rywala. Do tego wrażenie infantylizmu i maksymalnych uproszczeń. Ot, młody Ramzes naszywa sobie kolejne sprawności na rękawek plisowanej sukni.

I jeszcze inne wpadki; sporo językowych (literówki, brzydkie powtórzenia, błędna konstrukcja zdania) oraz przyrównanie kształtu łodzi do księżyca w nowiu. No cóż, dla mnie z tego wynika, że płynęli wpław. ;-)