poniedziałek, 27 lipca 2020

"Filozofia z przyległościami" — gęsto

Tytuł:          Filozofia z przyległościami
Autor:          Wojciech Czaplewski        
Wydawnictwo:    Książka i Wiedza           
Rok 1. wydania: 2000                       

Tytułowe przyległości to różne nauki, które w jakimś tam stopniu zahaczają o filozofię, a niekiedy nawet się z niej wyodrębniły. Trochę się tego nazbierało od czasów Arystotelesa — fizyka, religia, socjologia, historia... Interdyscyplinarność mi się podobała. Przecież różne rzeczy naprawdę się ze sobą wiążą i szanuję, jeśli ktoś nie tylko dostrzega te powiązania, ale jeszcze próbuje je pokazać innym.

Ciekawe jest również problemowe podejście do tematu. Większość książek o filozofii robi to chronologicznie — starożytni filozofowie, średniowieczni itd. Tymczasem Czaplewski podzielił tekst na czternaście rozdziałów (plus cztery dodatki) i każdy zajmuje się jakimś zagadnieniem (na przykład niebytem lub dowodami na istnienie Boga) od początku do końca.

Praca napisana bardzo "gęsto" — nie ma tu miejsca na słowne falbanki i poetyckie opisy. Dużo definicji, skondensowane wyjaśnienia, wysokie stężenie żargonu. Ponumerowanie akapity jeszcze potęgują wrażenie skrótowości (acz ułatwiają odwołania). To sprawia, że czyta się raczej wolno i niewiele zostaje w głowie po tym natłoku informacji. Zapewne najlepiej byłoby spożywać w niewielkich dawkach — po rozdziale dziennie i to na spokojnie, w skupieniu. Acz lektura pożyteczna, znalazłam nawet kilka głębokich myśli wartych zapamiętania.

Zastanawiam się, do kogo adresowana jest książka. Autor (jak to autorzy mają w zwyczaju) w przedmowie próbuje przekonywać, że może posłużyć do pracy szkolnej i akademickiej. W tekście pada wiele odsyłaczy w stylu: "o to spytaj nauczyciela fizyki, o tamto polonistę", są tu również polecenia i ćwiczenia jak w podręczniku. Ale dla uczniów czytających samodzielnie, lektura może chyba okazać się zbyt trudna. Niektóre zadania naprawdę nie są łatwe — na przykład obalanie dowodów na istnienie Boga. Dorośli filozofowie potrzebowali na to setek lat!

Na końcu zawarto wybraną bibliografię (nieco ponad dwie strony), indeks nazwisk oraz indeks terminów.

Pod względem językowym nieźle, ale zjeżył mnie błąd ortograficzny. "Aua" nie pisze się przez ł.

czwartek, 23 lipca 2020

"Weźmisz czarno kure..." — o Wędrowyczu

Tytuł:          Weźmisz czarno kure...
Autor:          Andrzej Pilipiuk      
Wydawnictwo:    Fabryka Słów          
Rok 1. wydania: 2002                  

Trzecia książka z opowiadaniami o Jakubie Wędrowyczu — degeneracie, egzorcyście, postrachu Bardaków i utrapieniu policji w Wojsławicach. Zbiór dziewiętnastu krótkich opowiadań połączonych bohaterem. Chyba we wszystkich pojawia się Jakub: czasem jako rezolutny kilkulatek, czasem jako dziarski staruszek. Inne postacie wkraczają na scenę bardziej losowo. Przyjaciele, wrogowie i partnerzy w interesach są z grubsza stali, ale oprócz nich występuje sporo bohaterów jedno-, góra dwurazowych.

Teksty są od Sasa do Lasa, co ma tę zaletę, że można je czytać prawie w dowolnej kolejności (książki z tego cyklu w zasadzie również). Ot, czasami w kolejnym opowiadaniu pojawia się motyw "a, to z tobą..." czy jakiś wcześniej zdobyty artefakt i to chyba wszystko.

Inspiracje są różnorodne — Lenin i upadek komunizmu, poszukiwanie dinozaurów do filmu, zwalczanie budzącego się wielkiego zła, terroryści, katastrofa Titanica, interesy... I morze alkoholu, ze szczególnym uwzględnieniem bimbru i pryty truskawkowej. Ten ostatni trunek chyba w późniejszych książkach jest mniej eksponowany.

W jednym miejscu coś mi się nie zgadzało — Wędrowycz z przyjacielem schodzą do piwnicy ukrytej pod stodołą, gdzie stoi stary, kilkudziesięcioletni samochód (oczywiście zdobyty nielegalnie). Wsiadają i jadą. Już pal licho, że po takim okresie paliwo nie powinno działać. Ale jak wyjeżdżają ze schowka, do którego wleźli przez klapę w suficie?

To bardzo męski świat — alkohol, interesy, ratowanie ludzkości... Kobiet prawie nie ma. Uświadomiłam sobie, że to raczej typowe dla całej serii. Jakub ma dziadka, ojca, syna, wnuka... Ale nie przypominam sobie wzmianki o matce czy babce. Synowa mogła się gdzieś tam przewinąć, ale poza tym — jakiś męski odpowiednik partenogenezy.

Lektura niewątpliwie lekka. Dla kogoś, kto lubi alkoholowe parodie bohaterskich sag fantasy, również przyjemna.

Pod względem językowym tak sobie. Coś dziwnego dzieje się z przecinkami — czasem wyskakują przy myślnikach, za to nie zawsze pojawiają się przy wołaczach. Usterki w zapisie dialogów, jakieś pomniejsze wpadki...

niedziela, 19 lipca 2020

"Noc" — syndrom kolejnego tomu?

Tytuł:           Noc           
Tytuł oryginału: Nuit          
Autor:           Bernard Minier
Wydawnictwo:     Rebis         
Rok 1. wydania:  2017          

Wrażenia właściwie podobne jak przy pierwszym tomie z serii — znowu wiele wątków i jeszcze więcej postaci, znowu za dużo waty słownej, niektóre zwroty akcji tak przewidywalne, że można je odgadnąć na długo przed bohaterami...

Sporo nawiązań do poprzednich tomów, spośród których czytałam tylko jeden, więc nie wszystkie odniesienia wyłapywałam. Nie mam pojęcia, kim jest Marianna, bardzo ważna dla protagonisty. Znaczy, mogę się domyślać. A jeśli kiedyś przeczytam tom o niej, to wszystko będzie zaspojlerowane. Tak trudno wydrukować numerek na okładce? Przestępca pojawiał się już wcześniej, tu nie ma problemów.

Nie przekonali mnie niektórzy bohaterowie. Policjant wchodzi do domu faceta podejrzewanego o gwałty i morderstwa, więc świadomie nie bierze pistoletu. Potem rzuca się za nim w pościg, a partner krzyczy, że nawet nie ma broni. Bo to — oczywiście — jest ten rodzaj informacji, który koniecznie trzeba dostarczyć uciekającemu bandycie.

Córka ciężko postrzelonego policjanta przylatuje z innego kontynentu, żeby opiekować się ojcem. A potem strzela fochy jak nastolatka. Bo uroiła sobie, że tata rzuci niebezpieczną robotę, jeśli ona będzie się kręcić po domu i go ładnie poprosi. Czułam się, jakby tatuś nie powiedział dziecku, że w pracy walczy z naprawdę złymi ludźmi i nie może nagle gdzieś nie pojechać, wystawić partnerów do wiatru, bo tak... Uznał, że dzidzia jest za mała, aby to zrozumieć?

Norweska policjantka przyjeżdża do Francji, żeby prowadzić śledztwo wielokrotnego mordercy. A kiedy ten dobiera się do niej w damskiej łazience, baba ani nie ma przy sobie broni, ani nie potrafi zawalczyć, tylko beczeć może. A w ogóle, to powszechnie wiadomo, że kobiety muszą sikać co najmniej co dwie godziny, więc zastawienie tam pułapki było oczywistą sprawą.

Irytowały mnie również rozjazdy z logiką. Policjant stoi pod domem, widzi sylwetkę córki, dostaje telefon od złoczyńcy, który sugeruje, że skrzywdzi dziewczynę, więc tata wskakuje do samochodu i jedzie kilkadziesiąt kilometrów, żeby się z nim spotkać.

Albo ten sam policjant widzi niedawno robione filmy głównego szwarccharakteru (bardzo podobnego do siebie sprzed kilku lat), ale później wielokrotnie zastanawia się, czy podejrzany aby nie zmienił trwale wyglądu. Bo coś musiał zrobić, żeby nie rozpoznali go w często odwiedzanym mieście. Dopiero gdzieś w połowie książki gliniarz przypomina sobie, że istnieją fryzjerzy, kolorowe szkła kontaktowe i różne sztuczki charakteryzatorskie...

Ogółem, postacie często robią coś niepasującego do roli albo wręcz głupiego, żeby popchnąć fabułę. A niekiedy tylko wdają się w niepotrzebne rozważania. Prawdopodobnie po to, żeby zwiększyć objętość książki. Innego wyjaśnienia nie widzę.

Do tego dużo niepotrzebnych opisów, czasami wręcz wpadających w poetyckie. "Jego serce przebija śmiercionośna metalowa osa". Serio? Nie dało się znaleźć lepiej pasującego do kryminałów i do sceny akcji synonimu zwrotu "strzał w serce"?

Trafiają się jakieś usterki językowe, ale niezbyt wiele i nic poważnego.

wtorek, 14 lipca 2020

"Legendy miejskie" — zbiór

Tytuł:           Legendy miejskie       
Tytuł oryginału: Urban Legends Uncovered
Autor:           Mark Barber            
Wydawnictwo:     Wydawnictwo RM         
Rok 1. wydania:  2007                   

Zbór około stu legend miejskich. Legenda miejska to historyjka (często zmyślona), która podobno wydarzyła się znajomemu przyjaciela opowiadającego. Przeważnie nie zawiera elementów fantastycznych (pomijając opowieści o duchach) i w zasadzie naprawdę mogła się wydarzyć, więc da się w nią uwierzyć.

Książka podzielona została na dwanaście rozdziałów (horror, humor, opowieści kryminalne, zwierzęta, drugi horror, środki transportu, kulinaria, z różnych stron świata, folklor internetowy, WTC, parodie, legendy polskie). W każdym znajduje się kilka legend.

Omówienie legendy zajmuje na ogół dwie, trzy strony i zawiera jeden lub dwa (rzadko więcej) warianty, "śledztwo", w którym Autor próbuje rozstrzygnąć, czy dana historia naprawdę się wydarzyła, oraz kilka zdań podsumowania.

Dociekania Barbera wydają mi się nieco powierzchowne. Rzadko pojawiają się odwołania do różnych dziedzin nauki, które mogłyby przesądzić o fałszywości historii. Raczej to nawiązania do prasy — jeśli w tekście legendy wspomina się, że sprawę opisano w jakimś dzienniku, a w wymienionej gazecie żadnego takiego artykułu nie zamieszczono, to oznacza, iż opowieść jest fałszywa.

Duży plus za dostosowanie książki do polskiego czytelnika. Nie tylko zamieszczono dodatkowy rozdział o naszych rodzimych historiach (otwarty opowieścią o czarnej wołdze),  ale również w wielu "ogólnoświatowych" legendach dodano zdanie czy dwa komentarza o naszych wersjach.

Odrobinę przeszkadzał mi zbyt entuzjastyczny stosunek Autora do tematu. Przy każdej okazji prosi czytelników o nadsyłanie mu kolejnych legend, sygnałów o starych itp. Do tego próbuje przekonać odbiorcę, że po tej historyjce nie będzie mógł zasnąć, a po tamtej coś tam innego... No, bez przesady, dorośli ludzie na ogół już nie wierzą we wszystko, co przeczytali.

Lektura raczej przyjemna niż pożyteczna, ale można się czegoś dowiedzieć i coś tam zauważyć. Kto by pomyślał, że aż tyle scenariuszów filmowych bazuje na legendach?

O ile redakcja spisała się doskonale, to korekta wypadła gorzej. Błędna konstrukcja zdania już na pierwszej stronie tekstu, potem jeszcze jakieś powtórzenia i słowo "rokrocznie" uparcie pisane rozdzielnie...

piątek, 10 lipca 2020

"Kirke" — feministycznie

Tytuł:           Kirke          
Tytuł oryginału: Circe          
Autor:           Madeline Miller
Wydawnictwo:     Albatros       
Rok 1. wydania:  2018           

To fabularyzowana (i pewnie trochę zmyślona, ale brak mi wiedzy, by określić, w jakim stopniu) wersja mitów o Kirke, czarodziejce/czarownicy, która uwiodła Odyseusza i przetrzymała go przez rok na swojej wyspie. Od przyjścia na świat w pałacu Heliosa do... Hmmm, nie do śmierci, bo Kirke jest nieśmiertelna. Powiedzmy, że do miejsca, w którym kończą się mity na jej temat.

To również opowieść o kobietach w świecie zdominowanym przez mężczyzn. Od samego początku — wiadomo, że ojcem Kirke jest bóg słońca. Ale kto ją urodził? Być może Perseis, a może jednak Hekate. Kogo to obchodziło? I tak na każdym kroku — bogowie i tytani są ważni, silni, słucha się ich z uwagą, ale nimfy nie mają większego znaczenia. A jeśli jeszcze nie są zbyt urodziwe, to ich wartość spada właściwie poniżej zera.

Żeglarze przybywający w gościnę do Kirke czują, że mogą ją dowolnie wykorzystać. Więc zaczynają gwałcić tuż po usłyszeniu, że mieszka bez żadnego mężczyzny, który mógłby stanąć w jej obronie. Nawet nastoletni chłopiec wydaje się ważniejszy i silniejszy niż dorosła kobieta. Cóż, tym razem trafiła kosa na kamień, a złoczyńcy skończyli jako świnie. Dosłownie, nie tylko metaforycznie.

Podejrzewam, że właśnie to akcentowanie siły kobiet na każdym kroku zdecydowało o poczytności książki. Oprócz tego Miller zbudowała ciekawe postacie. Bogowie są tak nieludzcy, że praktycznie amoralni. Zwykłe zasady ich nie dotyczą. To też jest podkreślone w powieści.

Fabuła raczej nie wnosi wiele nowego, ale jest ubrana w interesujące szczególiki sprawiające, że przyjemnie się czyta.

Na końcu książki znajduje się spis postaci mitologicznych występujących w powieści (wraz z krótkimi notkami biograficznymi) w podziale na tytanów, bogów i śmiertelników.

Nie zauważyłam wpadek językowych.

poniedziałek, 6 lipca 2020

"Morderstwo w Orient Expressie" — nietypowy morderca

Tytuł:           Morderstwo w Orient Expressie
Tytuł oryginału: Murder on the Orient Express 
Autor:           Agatha Christie              
Wydawnictwo:     Wydawnictwo Dolnośląskie     
Rok 1. wydania:  1934                         

Jeden z najbardziej znanych kryminałów Autorki. Morderstwo dość nietypowe, ale nie zamierzam zdradzać szczegółów, bo może jednak ktoś jeszcze nie poznał rozwiązania zagadki (chociaż ja znałam — z filmu). Rzeknę tylko, że każdy z mocno ograniczonej (pociąg utknął w zaspach, nikt nie mógłby wymknąć się z wagonu, nie zostawiając śladów na śniegu) liczby podejrzanych wydaje się mieć alibi. No i dlaczego miałby nagle zaatakować współpasażera? To, że facet wygląda antypatycznie, to trochę mało, żeby od razu łapać sztylet...

Klasyczne morderstwo — zbrodniarz jest wśród nas i trzeba go tylko wykryć. W tym celu Poirot, podróżujący tym akurat pociągiem przez przypadek, przesłuchuje wszystkich pasażerów, sprawdza ich bagaże... Ale kto trzymałby we własnej walizce obciążające dowody?

Niektóre rozwiązania mnie nie przekonały. Naprawdę można odczytać treść ze spopielonego papieru? I to w warunkach polowych? Przecież wystarczy toto tknąć, żeby rozpadło się w pył. A to chyba źródło najważniejszej informacji, bodaj jedynej, której detektyw nie kwestionuje.

Książka świetnie przemyślana i zaplanowana. Jeśli znajduje się chusteczkę z monogramem, to na upartego można ją przypisać do połowy podejrzanych. Chociaż na pierwszy rzut oka imiona i nazwiska pasażerów zaczynają się od różnych liter.

Jak zawsze u Christie — dostrzegam inność opisywanych czasów. Pociąg utknął w zaspach, nie wiadomo, jak długo to potrwa. Ale nikt się nie piekli, nie grozi adwokatem, nie domaga się zawiadomienia partnerów. Ot, siła wyższa, a wokół sami dżentelmeni. Wagon restauracyjny serwuje normalne posiłki, a jak trzeba, to i koniaczek na uspokojenie. Nikt nie wydaje się przejmować zapasami jedzenia czy innymi przyziemnymi drobiazgami. Złoty wiek...

I podróżują sobie ludzie na bogato — nawet pokojówki jeżdżą w drugiej klasie, co oznacza, że w ich przedziałach znajdują się dwie kuszetki, nie jedna. Umywalka wydaje się być obowiązkowa w każdym. A plebs cisnący się w trzeciej klasie jakby nie istniał. Chociaż w momencie wydania książki — około połowy lat trzydziestych — sytuacja gospodarcza w Europie chyba nie wyglądała tak różowo.

Z usterek językowych: gdzieś tam zobaczyłam paryżankę wielką literą, ale nie jestem pewna, czy biedactwo było osamotnione, czy też to uporczywy błąd.

czwartek, 2 lipca 2020

"Ukryty geniusz zwierząt" — dziennikarsko

Tytuł:           Ukryty geniusz zwierząt        
Tytuł oryginału: Warum Wale Fremdsprachen können
Autor:           Katharina Jakob                
Wydawnictwo:     Prószyński i S-ka              
Rok 1. wydania:  2018                           

Podtytuł brzmi "Wieloryby mówiące obcymi językami, ptaki inteligentniejsze od małp i inne zadziwiające odkrycia", wydaje się w dużej części przetłumaczony z oryginalnego tytułu i moim zdaniem jest przesadzony. Owszem, książka traktuje o wybranych gatunkach zwierząt, które okazują się dorównywać człowiekowi w wielu zaskakujących dziedzinach. Ale tych wielorybów mówiących obcymi językami nie zauważyłam.

Po raz kolejny dałam się nabrać na ten sam numer i złapałam za popularnonaukową książkę napisaną przez dziennikarkę. OK, nie jest źle, ale dużo mi brakowało. Autorka może i pasjonuje się tematem, ale dość powierzchownie. Mam wrażenie, że bardziej interesują ją naukowcy, z którymi rozmawia — relacjonuje, gdzie się spotkali, jak rozmówcy byli ubrani, jak się zachowywali... A po cóż mi to? Wolałabym czytać o osiągnięciach zwierząt, a nie charakterach ich badaczy.

Książka składa się z kilkunastu rozdziałów, prawie każdy poświęcony jednemu gatunkowi (i jednemu człowiekowi, który się nim zainteresował). Na ogół omawia się w nim badania skoncentrowane na wybranym problemie — teorii umysłu, pamięci epizodycznej, umiejętności wyobrażenia sobie przyszłości i przeszłości itp. Każdy rozdział dzieli się z kolei na kilkustronicowe podrozdziały.

Czyta się w miarę przyjemnie, ale irytowało mnie skupienie na człowieku prowadzącym badania zamiast na ich przedmiocie. No, trochę jakby każdy rozdział powstawał na podstawie jednego spotkania z naukowcem i Jakob opisywała wszystko, co z niego zapamiętała. Jeśli nie starczyło materiału zwierzęcego, to trzeba było dopychać komentarzami, jaką pizzę jedli, kiedy do stolika podeszła kelnerka, jaką fryzurę miał rozmówca... A co mnie to obchodzi?

Odrobinę przeszkadzał mi niemiecki punkt widzenia. Acz nie uważam tego za duży problem. W końcu u nas naczelne i walenie nie mieszkają dokładnie tak samo jak w Niemczech...

Nie dostrzegam jakiegoś porządku w rozdziałach: zaczyna się od waleni, w środku są ptaki, po nich pszczoły i ośmiornice, a na końcu znowu ssaki z naczelnymi włącznie. Mam nadzieję, że jakiś porządek jednak tam jest i wynika z czegoś głębszego niż kolejność spotkań czy wykładów na konferencji poświęconej zachowaniu zwierząt, w której Autorka najwyraźniej uczestniczyła.

Na końcu bardzo krótka bibliografia (cztery strony to w zasadzie nic przy tak szerokiej tematyce, zróżnicowanych gatunkach i dziedzinach "geniuszu") i podziękowania. Brakuje indeksu — zwierząt, naukowców, pojęć psychologicznych...

Za to nie zauważyłam wpadek językowych.