sobota, 28 listopada 2020

"Krokodyl z kraju Karoliny" — lekki kryminał

Tytuł:          Krokodyl z kraju Karoliny
Autor:          Joanna Chmielewska       
Wydawnictwo:    Kobra                    
Rok 1. wydania: 1969                     

Jedna z pierwszych książek Autorki. Chyba po raz pierwszy pojawia się Alicja, która odgrywa kluczową rolę, chociaż przez większość książki nie żyje. Tytuł tylko pozornie nie ma sensu. "Kraj Karoliny" to chałupnicze tłumaczenie na polski nazwy duńskiego miasteczka (i siedziby torów wyścigów konnych) — Charlottenlund. A krokodyl wziął się ze szpilek z krokodylej skóry (tudzież innych akcesoriów), które narratorka kupiła sobie za pieniądze zdobyte na wyścigach.

Zastanawiam się, jak Chmielewska to robiła, że o zbrodniach pisała tak lekko. Bo mamy tu morderstwo przyjaciółki Joanny (głównej bohaterki, znanej już z wcześniejszych książek), w tle przemyt narkotyków, ciężkie pieniądze, dużo uzasadnionych obaw o życie... A wychodzi prawie zabawnie.

Czy ten rezultat wynika z amatorskiego śledztwa Joanny? Bohaterka nie ma wszystkich potrzebnych informacji, żadnego aparatu do szukania złoczyńców, a na dodatek próbuje uwzględnić uczucia zmarłej (jeśli Alicja nie życzyła sobie wplątywania w morderstwo jakiegoś znajomego, to należy to uszanować)... W ten sposób wydatnie utrudnia działania policji. I ma jeszcze osobiste namiętności oraz animozje — pociąg do hazardu, śliczne czerwone świece z Danii, niechęć do rozczochranych młodzieńców...

A może to kwestia autoironii Chmielewskiej, która z olbrzymim dystansem przedstawia zwariowane pomysły swojego alter ego? Słowa "idiotka" czy "debilka" w odniesieniu do protagonistki ścielą się gęściej niż trupy. Jak by nie było — efekt dostajemy przyjemny.

Fabuła zaskakuje i to do ostatniej sceny. Jak to w dobrym kryminale, bardzo długo nie wiadomo, kto zabił. Wszyscy podejrzani wydają się mieć doskonałe alibi, a jedyny człowiek, który pałętał się w okolicach w feralnym czasie, pozostaje poza podejrzeniami.

Nie zauważyłam wpadek językowych.

wtorek, 24 listopada 2020

"Dziedzictwo" — przeciągnięte

Tytuł:             Inheritance        
Tytuł tłumaczenia: Dziedzictwo        
Autor:             Christopher Paolini
Tom:               4                  
Wydawnictwo:       Doubleday          
Rok 1. wydania:    2011               

Książka dłużyła mi się straszliwie, z utęsknieniem odliczałam strony do końca. Dość rzec, że po zakończeniu ostatecznej bitwy dobrych ze złymi powieść ciągnie się jeszcze przez ponad sto stron. Aż się zastanawiam, czy Autorowi płacili od liczby znaków, czy to część ogólnego trendu nie niekończące się cykle fantasy. Nie znam odpowiedzi, bo zazwyczaj moja cierpliwość kończy się szybciej niż te cykle.

Widzę tu przede wszystkim potencjał do skrótów. Wywalałabym głębokie rozmowy, które donikąd nie prowadzą, długie opisy treningów, z połowę walk z żołnierzami Galbatorixa, domykanie drobnych wątków po kulminacji... Po uczuciach Eragona do każdej napotkanej istoty (żywej i nieżywej) też bym się przejechała z nożyczkami.

Na domiar złego na początku dostajemy kilkunastostronicowe streszczenie wcześniejszych tomów. Niby może się przydać, jeśli ktoś miał długą przerwę, ale można się obyć i bez niego. Wiem, co mówię — czytałam książkę latami (dosłownie), a jakoś nie gubiłam się zbytnio w treści. Mam wrażenie, że któryś z wcześniejszych tomów pominęłam, ale nawet to nie przeszkadzało w zorientowaniu się w ogólnym obrazie.

Zresztą, w czym tu się orientować? Klasyczne fantasy ze smokami i jedną czy dwiema dodatkowymi rasami (pomijając obowiązkowe elfy i krasnoludy), magiczne rozwiązywanie problemów, czarno-białe postacie, wymyślona kraina zróżnicowana geograficznie, kilka romansów w tle. Na pierwszym planie wojna z tymi złymi, którzy są nieuczciwie wręcz silni, a i tak wiadomo, że muszą przegrać. I to nie zabijając po drodze żadnego z naprawdę ważnych bohaterów.

Tak po prawdzie, to cały cykl wyróżnia się głównie tym, że Paolini był bardzo młody, kiedy pisał początek. No, ale Autor już wyrósł, a książki zostały.

Bohaterowie znani z poprzednich tomów, nie przypominam sobie wprowadzenia istotnej postaci. Statystów nie liczę, jest wielka bitwa, to i ofiary być muszą.

Fabuła zapewne mogłaby nawet porwać (gdyby zapomnieć o tym, że każdy wie, jak to się musi skończyć), gdyby zostało skondensowana. Zakończenie wojny dobra ze złem nawet mi przypadło do gustu. Interesujący pomysł, nieoczywisty, ale ładnie pasuje.

piątek, 20 listopada 2020

"Wielcy przyrodnicy" — krótkie biografie

Tytuł:           Wielcy przyrodnicy   
Tytuł oryginału: The Great Naturalists
Redaktor:        Robert Huxley        
Wydawnictwo:     PWN                  
Rok 1. wydania:  2007                 

Podtytuł "Od Arystotelesa do Darwina" zawiera sporo prawdy, ale nie całą. Książka to zbiór kilkustronicowych biografii najznamienitszych badaczy przyrody. Ale po Darwinie (nie licząc Erazma) są jeszcze Alfred Wallace i Asa Grey. Przyrodnicy są pogrupowani epokami (z grubsza): starożytność, renesans, oświecenie i XIX wiek. Średniowiecze się nie załapało, największej liczby reprezentantów dorobiło się oświecenie. Zapewne nie powinno to dziwić.

Każdy rozdział zaczyna się od krótkiego cytatu danego odkrywcy. Potem pobieżny życiorys z nieco bardziej szczegółową częścią o zainteresowaniach naukowych. Na koniec zazwyczaj kilka akapitów o znaczeniu dokonań omawianego człowieka.

Prawie zawsze są to mężczyźni (w książce pojawiły się tylko dwie panie), najczęściej zamożni dżentelmeni z Europy Zachodniej, stopniowo pojawia się domieszka Ameryki Północnej. Wyłącznie biali, to jeszcze nie były czasy dopuszczania do nauki ludzi o innych kolorach skóry.

Książka bogato ilustrowana. Dostajemy jakiś portret analizowanego badacza, do tego kilka ilustracji z jego prac. Często na całą stronę, raczej kolorowe niż czarno-białe. Z rzadka jakiś rysunek wyjaśniający ideę. No, przed wynalezieniem fotografii naturalista po prostu musiał umieć rysować. Jak oni namawiali płochliwe ptaszki do pozowania — mogę się tylko zastanawiać.

Na tapecie lądują specjaliści z różnych dziedzin. W skrócie — tych, które można podziwiać w Muzeum Historii Naturalnej w Londynie (redaktor tam pracuje) i podobnych instytucjach. Kilka stron to za mało, żeby przedstawić dokonania któregokolwiek z największych badaczy, ale można się zorientować, jak rozwijała się nauka o przyrodzie.

Na końcu książki zamieszczono kilka stron literatury dodatkowej (również w podziale na epoki) oraz indeks.

Jest także garść wpadek językowych; literówki, powtórzenia, "tą" zamiast "tę" itp.

poniedziałek, 16 listopada 2020

"List Vivera" — archeologicznie

Tytuł:           List Vivera      
Tytuł oryginału: The Vivero Letter
Autor:           Desmond Bagley   
Wydawnictwo:     Amber            
Rok 1. wydania:  1968             

Akcja zaczyna się od trupa znalezionego na farmie w Anglii, a kończy w Ameryce Południowej. Wszystko kręci się wokół zarośniętego przez dżunglę miasta Majów. Szuka go zmontowana naprędce (acz na bogato) ekspedycja archeologiczna. Ale nie tylko oni... A że znalezisko obiecujące, to szybko odkrywcom zaczyna grozić niebezpieczeństwo. Zastanawiam się, czy to aby nie pierwowzór Indiany Jonesa.

Czyta się z zainteresowaniem. Na początku ciekawi nas, kto zabił tego farmera, brata protagonisty. Dość szybko się tego dowiadujemy, ale pojawia się tytułowy list Vivera (pojmany przez Majów konkwistador), wspominający o przebogatym mieście, w którym pełno złota. A wiadomo, że Eldorado zabiło już niejednego. Także i w tej książce trup ściele się gęsto, zwłaszcza pod koniec.

Bohater niby jest zwykłym księgowym. Ale w potrzebie odnajduje w sobie sporo talentów, nie zawsze uświadamianych. W książce odgrywa rolę laika, któremu zawodowi archeolodzy muszą tłumaczyć najróżniejsze rzeczy, dzięki czemu i czytelnik dowiaduje się, o co chodzi.

Nie usatysfakcjonowały mnie opisy dżungli. Oj, straszna, wyjątkowo gęsta, helikopter nie może wylądować, wody nie ma... Ale Europejczyk bez przygotowania, bez jedzenia i praktycznie bez sprzętu jakoś jest w stanie przeżyć kilka dni. I nawet nic go nie zeżarło. Tylko raz napotyka na węża. Nie mówię, że za każdym krzakiem musi się czaić jaguar, ale owady chyba powinny im przeszkadzać. A tu raptem kilka wzmianek o moskitierach, ze dwa zdania o samych moskitach i to by było na tyle. Więcej robactwa można spotkać w zwyczajnym, resztkowym, polskim lesie.

Nie zauważyłam wpadek językowych.

czwartek, 12 listopada 2020

"Ludzkie dzieci" — dziwne fundamenty

Tytuł:           Ludzkie dzieci     
Tytuł oryginału: The Children of Men
Autor:           P.D. James         
Wydawnictwo:     Wydawnictwo MAG    
Rok 1. wydania:  1992               

To chyba coś zbliżonego do socjo SF, tylko niezupełnie. Przedstawiony świat opiera się na założeniu, że nagle przestają rodzić się dzieci. I nie widzę wyjaśnienia dla tego zjawiska — nawet fantastycznego, że to decyzja Boga, demona albo spisek agresywnych kosmitów. Nic. Po prostu tak się nagle dzieje, że po którymś roku (leżącym w przyszłości w momencie opublikowania książki) niemowlęta przestają się pojawiać na świecie, kobiety nie zachodzą w ciążę, plemniki mężczyzn nie radzą sobie z zapłodnieniem... Dotyczy to ludzi na całym świecie (włącznie z indiańskimi plemionami znad Amazonki i odizolowanymi wysepkami), ale zwierząt już nie.

Takie wydarzenie wywraca porządek świata do góry nogami (weźmy chociażby implikacje ekonomiczne, emerytury) i to zostało dobrze przemyślane i przedstawione w powieści. Ale dobra socjologiczna fantastyka naukowa mówi coś o prawdziwym świecie, często przed czymś ostrzega, krytykuje jakieś rozwiązania. A o czym świadczy zachowanie ludzi w nieprawdopodobnej sytuacji?

Sama fabuła nie porywa. Przez wiele pierwszych stron protagonista trochę biadoli, jak to mu ciężko, trochę wyjaśnia działanie obecnego świata, ślizgając się na granicy infodumpów. Jest tak skoncentrowany na sobie, własnych wrażeniach, emocjach, przekonaniach, że momentami miałam dosyć tego egocentrycznego marudy. Ale w końcu zaczyna współpracować z innymi postaciami i akcja rusza z miejsca.

Pozostali bohaterowie są chyba bardziej interesujący — zróżnicowani charakterologicznie, wiekowo i zawodowo. Niby łączy ich wspólny cel, ale nie do końca.

Zabawne jest to, że akcja zacznie się lada moment — pierwszy rozdział startuje 1 stycznia 2021. Jak już wspomniałam, wartość profetyczna książki jest żadna, bo póki co dzieci ciągle się rodzą. Może w niektórych krajach mniej niż kiedyś, ale nic nie wskazuje na nagłą zapaść.

Trafiają się literówki, ale raczej rzadko.

niedziela, 8 listopada 2020

"Historia raju" — naukowo

Tytuł:           Historia raju          
Tytuł oryginału: Une histoire du Paradis
Autor:           Jean Delumeau          
Wydawnictwo:     PIW                    
Rok 1. wydania:  1992                   

Jak wskazuje tytuł, książka o raju – koncepcjach (rozważania, czy on znajduje się fizycznie na ziemi, czy w niebie, czy opisy należy traktować dosłownie czy metaforycznie itp.), o ich ewolucji.

Ciekawe jest, w jakie dziwaczne rzeczy ludzie byli w stanie uwierzyć. I jak podróżnicy łgali na potęgę.

Jak wskazuje tytuł, książka o raju – koncepcjach (rozważania, czy on znajduje się fizycznie na ziemi, czy w niebie, czy opisy należy traktować dosłownie czy metaforycznie itp.), o ich ewolucji.

Ciekawe jest, w jakie dziwaczne rzeczy ludzie byli w stanie uwierzyć. I jak podróżnicy łgali na potęgę.

Jak wskazuje tytuł, książka o raju – koncepcjach (rozważania, czy on znajduje się fizycznie na ziemi, czy w niebie, czy opisy należy traktować dosłownie czy metaforycznie itp.), o ich ewolucji.

Ciekawe jest, w jakie dziwaczne rzeczy ludzie byli w stanie uwierzyć. I jak podróżnicy łgali na potęgę.

Jak wskazuje tytuł, książka o raju – koncepcjach (rozważania, czy on znajduje się fizycznie na ziemi, czy w niebie, czy opisy należy traktować dosłownie czy metaforycznie itp.), o cudach, które powinien zawierać, o położeniu... Ale przede wszystkim o ewolucji tych elementów.

Dość dużo miejsca poświęcono geografii — gdzie powinien leżeć (długo panował konsensus, że na wschodzie), gdzie go poszukiwano, gdzie znajdowano... Ciekawe jest, w jakie dziwaczne rzeczy ludzie potrafili uwierzyć. I jak podróżnicy łgali na potęgę. Jak to było z księdzem Janem? Ilu ludzi z nim korespondowało?

Inna interesująca kwestia to wyposażenie raju. Starożytne miejsca dla zasłużonych zmarłych obfitowały w jedzenie — koniecznie zdobywane bez wysiłku. Do tego odnoszę wrażenie, że raczej wegetariański — te wszystkie drzewa dające owoce przez cały rok, ziemia rodząca bez orania... Jak by się zastanowić, to wielu Europejczyków ten raj osiąga za życia.

W średniowieczu ogród pozostał, ale nacisk przeniósł się na bogactwo — opisy budynków ze złota i drogich kamieni. IMO, wyglądałyby strasznie kiczowato i nowobogacko. Ludy pustynne musiały mieć wodę, dużo wody. Wikingowie — walkę, polowania i ucztowanie. Dość oczywiste jest, że umieszczamy w raju to, czego nam brakuje, o czym marzymy... To kto zamawiał kilkadziesiąt hurys?

W pracy zawarto mnóstwo wiedzy, ale treść nie porywa. Dużo tu wyliczanek, sporo również cytatów z literatury, rozpraw teologicznych, opisów podróżników itp. Język pozostaje dość suchy, łatwo stracić wątek, chociaż słowa nie należą do trudnych. Ot, wykład nie wciąga.

Książkę ilustruje dwadzieścia kilka rycin (chyba w większości mapy lub ich fragmenty). Do tego dwie wkładki na kredowym papierze — po kilka reprodukcji obrazów — jedna czarno-biała, druga kolorowa.

Na końcu zamieszczono przypisy oraz indeks osób.

Pod względem językowym całkiem dobrze, gdzieś tylko mignęła mi literówka.

wtorek, 3 listopada 2020

"C.K. Dezerterzy" — studium imperium

Tytuł:          C.K. Dezerterzy
Autor:          Kazimierz Sejda
Wydawnictwo:    Wydawnictwo MON
Rok 1. wydania: 1937           

Jeśli ktoś jeszcze o tym nie słyszał, to akcja toczy się pod koniec pierwszej wojny światowej. Fabuła jest wyraźnie podzielona. W pierwszej części protagonista błyszczy inteligencją, robi w konia tępawe wyższe szarże, mści się na sadystycznym oberleutnancie von Nogayu... Można mu szczerze życzyć zwycięstwa. W drugiej części już nie żołnierze, tylko dezerterzy bez przerwy uciekają. Ale nie przestają przy tym chlać ani robić głupot po pijaku tudzież chamsko się zachowywać. Aż nieprzyjemnie się czytało, jak się staczali.

Książkę można również postrzegać jako opis wielonarodowościowego imperium w stanie wojny z zewnętrznym przeciwnikiem. Może rdzenni Austriacy i Niemcy jeszcze jakoś się starali. Ale cała reszta starała się przeżyć i było im doskonale obojętne, co stanie się z jego wysokością cesarzem. Polak pomagał Polakowi. w głębokim poważaniu mając rozkazy. Ale do polskiego munduru Kania miał już całkiem inny stosunek.

Opisy wpływu armii na ludność cywilną też można uznać za interesujące. Kto nie zdezerterował, ten kradł na potęgę. Jak powszechnie wiadomo, w wojskowej hierarchii wartości cywil znajduje się za latryną (a między nimi długo, długo nic). Wykorzystuje się go więc na każdym kroku, naciąga na papierosy, żebrze o jedzenie, obraża na ulicy, uwodzi córki, w najlepszym wypadku zmyśla swoje bohaterskie czyny... Taki armijny pasożyt nie może za długo przetrwać i wykończy każde państwo. Zaczynam się zastanawiać, jakim cudem możliwa była wojna stuletnia.

W powieści niby ta sama pierwsza wojna światowa, ale jej obraz jest całkiem inny niż w "Przygodach dobrego wojaka Szwejka". Tam prezentowała się jako coś głupiego, ale do przeżycia. Tutaj nie ma dużo drastycznych opisów, lecz wzmianki o umierających żołnierzach potraktowanych gazami bojowymi albo o rzeziach na froncie już są.

Książka ma już swoje lata, a jednak wydaje się zadziwiająco aktualna. I nie chodzi mi tylko o przesłanie. Także o język — współczesny w gruncie rzeczy. Nie wiem, być może moje wydanie przeszło jakiś lifting redaktorski.

Nie zauważyłam wpadek językowych.