wtorek, 6 października 2020

"Rój" — o nanotechnologii

Tytuł:           Rój             
Tytuł oryginału: Prey            
Autor:           Michael Crichton
Wydawnictwo:     Amber           
Rok 1. wydania:  2002            

Książka opowiada o nanotechnologii, ale tak naprawdę mówi o wypuszczaniu z butelki dżina, jeżeli nie mamy na niego takiego haka, który mógłby skłonić stwora, żeby wrócił do więzienia. Poniekąd o podobnym temacie traktuje słynny "Park jurajski" — jak to wstrętne, krótkowzroczne korporacje dla kasy robią coś niesamowicie groźnego. Tym razem na wolność wydostaje się rój maleńkich robocików, którym ktoś pozmieniał oprogramowanie tak, aby mogły uczyć się, rozwiązywać problemy... W dodatku ich kod informatyczny bazuje na zachowaniach drapieżnika...

Lubię Crichtona za umiejętność uczenia przy jednoczesnym sprawianiu przyjemności. W tej książce nie zawodzi — mamy tu kilka wykładzików z pogranicza biologii i informatyki. Można dowiedzieć się czegoś o ewolucji, o owadach społecznych... Niby nic odkrywczego, ale tekst pozwala uświadomić sobie, że niektóre budowle termitów czy mrówek to wielopokoleniowe projekty. Do tego tworzone bez architekta, bez nadzoru budowlanego, bez wcześniejszego planu... Oparte na zasadach dostatecznie prostych, by maleńkie mózgi mogły je opanować. A stoją i działają!

Fabuła mi się podobała — jest ryzyko, jest napięcie (i to dla sporej grupy niewinnych), więc lektura wciąga. Protagonista ma bez przerwy pod górkę, ale ładnie kombinuje w stresie. Lubię takich bystrych bohaterów. Zazgrzytało mi tylko to, że do trójki dzieci (od dziewięciu miesięcy do około dziesięciu lat) przyjeżdża ciocia. Z innego miasta, więc nie mogą się świetnie znać. Ale bez żadnego problemu pod nieobecność rodziców przejmuje opiekę nad maluchami i nawet nie dzwoni co chwilę, żeby spytać, gdzie leżą piżamki, jakie kaszki najchętniej jada niemowlę, o której kłaść dzieciaki spać itp. No, nie wierzę w to. Tym bardziej, że zapracowana matka wcześniej słabo radziła sobie z przewinięciem.

Do bohaterów nie mam większych zarzutów. Głównemu kibicowałam. Jego żona czasami zachowywała się jak wredna suka, ale miało to jakieś wyjaśnienie. A te szychy z korporacji to wiadomo — nie warto oczekiwać po nich czegokolwiek dobrego.

Ogólnie lektura lekka, szybka i przyjemna, z elementami edukacyjnymi. Napisana prawie dwadzieścia lat temu, ale nie widać, żeby się jakoś istotnie zestarzała.

Nie zauważyłam wpadek językowych.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz