piątek, 29 września 2017

"Rzecz o ptakach" — przystępnie i interesująco

Tytuł:           Rzecz o ptakach        
Tytuł oryginału: The Thing with Feathers
Autor:           Noah Strycker          
Wydawnictwo:     MUZA SA                
Rok 1. wydania:  2014                   

Angielski tytuł wydaje mi się lepszy niż polski, bo jest zabawnie dwuznaczny. Ale jak tu przetłumaczyć grę słów? Podtytuł "Ptaki powiedzą nam wiele o nas samych" uważam za nieco przesadzony. Ale o wybranych ptasich gatunkach można się z książki dowiedzieć sporo.

Książka składa się z trzynastu rozdziałów, zebranych w trzech częściach: o ciele, umyśle i duchu. Każdy rozdział opowiada o nietypowej cesze jednego gatunku. Na przykład pierwszy mówi o zdolności nawigacyjnej gołębi, szósty o strachu pingwinów, trzynasty o samoświadomości srok...

Wszystkie napisane są w ciekawy sposób, Autor potrafi zarazić swoją pasją. A przy tym przekazuje dużo informacji, nie ograniczając się tylko do biologii. Jeżeli do wyjaśnienia altruistycznych zachowań chwostek potrzebna jest teoria gier, pisze o dylemacie więźnia.

To nie jest żaden systematyczny wykład o ptakach, nie dowiadujemy się zbyt wiele o ptakach jako gromadzie — ani słowa o budowie piór czy wydolności układu oddechowego. To raczej zbiór dobrze opisanych ciekawostek.

Jeśli ktoś poczuje chęć pogłębienia wiedzy, to w "Objaśnieniach" na końcu książki znajdzie krótkie opisy źródeł informacji. Nie formalna bibliografia, tylko krótkie notatki, z czego Autor korzystał. Jeszcze dalej umieszczono kilkunastostronicowy indeks.

Język bardzo przystępny, powinien być zrozumiały nawet dla laików, wręcz zbliżony do gawędy. Czasami jakaś literówka, znalazłam jedno zamieszanie z podmiotami w zdaniu złożonym z imiesłowem.

poniedziałek, 25 września 2017

"Analityk" — przejaskrawione

Tytuł:           Analityk       
Tytuł oryginału: The Analyst    
Autor:           John Katzenbach
Wydawnictwo:     Amber          
Rok 1. wydania:  2002           

Zaczyna się bardzo ciekawie — spokojny, nikomu nie wadzący psychoanalityk nagle dostaje anonimowy list z bardzo brzydkim szantażem: albo szybko odgadnie tożsamość nadawcy, albo popełni samobójstwo, albo ucierpi ktoś z jego rodziny. Taki wstęp ustawia sympatię czytelnika po właściwej stronie.

Ale później robi się gorzej. W wielu znaczeniach — na bohatera spadają kolejne ciosy, a przez to książka robi się strasznie dołująca. Aż musiałam odłożyć lekturę i poszukać poprawy humoru u Chmielewskiej. No i jak długo można kibicować facetowi na tyle nierozgarniętemu, że trzyma w piwnicy stare dokumenty z kluczowymi danymi? Komórka, do której banalnie łatwo się włamać, to miejsce na przetwory, stary magnetofon i chwilowo nie używane narty, ale nie na rzeczy, które pozwalają wyczyścić konto właściciela.

Drugą połowę książki znowu czyta się przyjemniej. Ale kiełkują wątpliwości. Niezaradny lebiega z początku powieści nagle uczy się obsługi komputera i broni, poprawia kondycję, na kiepskich i słabo płatnych stanowiskach zarabia wystarczająco dużo (jednocześnie uzyskując opinię sumiennego pracownika), aby zacząć zemstę... A wszystko to w ciągu roku. No, taka przemiana nie wygląda wiarygodnie...

Mam wrażenie, że Autor przesadza — najpierw, ponad miarę gnębiąc protagonistę, a potem, każąc mu odbić się od dna i wskoczyć na Księżyc.

Książka mocno osadzona w realiach amerykańskich — bohater z Nowego Jorku (sam fakt, że jest psychoanalitykiem już swoje mówi), podróżuje głównie samochodem (niekiedy w formie taksówek), prawo jazdy to najważniejszy dokument, a życiem rządzi numer ubezpieczenia... Bardzo hamerykańska jest również zmiana zachodząca w bohaterze. Tylko nie wiedzieć czemu, odległości zostały przeliczone na kilometry. Według mnie dziwnie to wygląda, jakby wydawnictwo nie wierzyło, że czytelnicy choćby w przybliżeniu wiedzą, jak długa jest mila.

Z wpadek odnotowałam jedną, z 359 strony:
Wiedział, że kiedy wyjdzie na ulicę i ruszy w stronę kliniki, będzie jedynym białym w promieniu wielu kilometrów.
Taaak, bo dopóki siedzi w swoim pokoju, to jest żółty...

Język mógł być staranniejszy: pojawiają się powtórzenia, czasami podmiot zginie w akcji...

piątek, 22 września 2017

Finkla pisze — "Wymiana kulturowa"

Od dzisiaj można kupić październikowy i jubileuszowy numer Nowej Fantastyki z moim opowiadaniem.

To SF, o pierwszym kontakcie. Tekst liczy sobie niespełna 40 tysięcy znaków.

Mam nadzieję, że po przeczytanie podzielicie się opiniami. :-)

poniedziałek, 18 września 2017

"Sklepik z marzeniami" — mnóstwo szczegółów

Tytuł:           Sklepik z marzeniami
Tytuł oryginału: Needful Things      
Autor:           Stephen King        
Wydawnictwo:     Albatros            
Rok 1. wydania:  1991                

Jak zwykle u Kinga, akcja rozgrywa się w małym amerykańskim miasteczku. Ludzie żyją sobie mniej lub bardziej szczęśliwie, dopóki nie nadciągnie straszne ZUO.

Przede wszystkim rzuca się w oczy dopracowanie szczegółów: jeśli jakiś chłopak kolekcjonuje karty z baseballistami, to dowiadujemy się, której konkretnie mu brakuje — z którego roku, z kim i w jakiej drużynie ów facet wtedy grał, co robił, co czyniło go wyjątkowym... I tak z bardzo wieloma sprawami.

Detale, jak sądzę, pozwalają Autorowi świetnie nakreślić sylwetki bohaterów. Dowiadujemy się o nich naprawdę wiele, aż przestają być nam obojętni. Kibicujemy tym pokrzywdzonym przez los i cierpiącym z godnością, źle życzymy różnej maści sukinkotom. A to sprawia, że książka sama się czyta, bez przerwy ciekawi nas, co będzie dalej, kto przeżyje...

Mam jednak wrażenie, że postaci zrobiło się trochę za dużo — często musiałam się chwilę zastanawiać, zanim przypomniałam sobie, kim właściwie jest Hugh czy inna Mira... Jednak trzeba przyznać, że zazwyczaj szybko trafiałam na jakieś określenie, które mi w tym pomagało. Ale z drugiej strony — ta wielość pozwala na dowolne komplikowanie intrygi, na pokazywanie relacji międzyludzkich, na zabawę w domino i eskalacje konfliktów.

Książka a sprawa polska. Nieco bolało mnie, że najbardziej szalona i antypatyczna kobieta w miasteczku jest Polką. A tak przynajmniej twierdzi narrator. Ja pozwolę sobie zachować wątpliwości: Wilma nie przypomina mi polskiego imienia. No i fragment ze strony 272: "Lecz w naturze Wilmy było coś z polskiego Kozaka". Taaak... Może jednak King z kimś nas myli...

Również niespecjalnie podobało mi się wykorzystywanie sił nadprzyrodzonych i cudów w końcówce. Wolałam, kiedy (przez większość powieści) sprawa opierała się na psychologii i po prostu ludzie dawali sobą manipulować i sami sobie z zapałem kopali groby.

Język powieści ma niejako dwie warstwy: oryginalną i tłumaczenie. Zdarzały się zdania perełki, z ciekawymi porównaniami. Przeszkadzało mi jednak nadużywanie słowa "król" na określenie Elvisa Presleya. Jeśli na okładce jak byk stoi "King", to chyba nie bardzo wypada tak tym władcą rzucać na prawo i lewo. Język przekładu już mi nie przypadł do gustu: sporo niezgrabnych powtórzeń, czasem jakieś zagubione słowo, w jednym miejscu "październik" zastąpiony "listopadem"...

czwartek, 14 września 2017

"Seks, narkotyki i czekolada" — sama przyjemność

Tytuł:           Seks, narkotyki i czekolada
Tytuł oryginału: Sex, Drugs & Chocolate     
Autor:           Paul Martin                
Wydawnictwo:     Muza SA                    
Rok 1. wydania:  2008                       

Angielskojęzyczne wydanie miało jeszcze podtytuł, który mówi wszystko o treści — "The Science of Pleasure". Książka opowiada o przyjemności obserwowanej okiem naukowca. Składa się z czternastu rozdziałów.

Pierwszy to wprowadzenie: definicje, zerknięcie na historię. Drugi rozdział poszukuje powodów, dla których jesteśmy w stanie odczuwać przyjemność. Trzy kolejne omawiają zjawiska wymienione w tytule. Szósty przedstawia mechanizmy odpowiadające za to miłe uczucie, a następny nakreśla sylwetki siedmiu znanych osób, które w poszukiwaniu doznań posunęły się wyjątkowo daleko. Ósmy rozdział analizuje przeciwieństwa przyjemności: nudę, nieszczęście i ból. Kolejny poświęcony został uzależnieniom, a dziesiąty — masturbacji. Dwa następne rozdziały mówią o najpopularniejszych używkach oraz zachowaniach sprawiających przyjemność. Trzynasty koncentruje się na zakazach i innych próbach skłaniania innych ludzi do ograniczenia przyjemności. Ostatni zawiera kilka praktycznych rad na temat maksymalizowania satysfakcji.

Całość składa się na... przyjemną lekturę, która może skłaniać do refleksji. Opisywane rzeczy dotyczą każdego człowieka. OK, nie każdy sięga po ecstasy, ale kontaktu z kofeiną już trudniej uniknąć. A z czekoladą... Po co w ogóle próbować? ;-)

Książka może nie opowiada o jakichś przełomowych odkryciach, ale zapewne trudno ich dokonać w dziedzinie bliskiej każdemu i zgłębianej od tysięcy lat. Pozwala jednak usystematyzować wiedzę, poznać dotychczasowe badania i wnioski.

Jeśli temat kogoś wciągnął, to imponująca bibliografia (ponad 40 stron) pozwoli kontynuować badania. Indeks też może się przydać.

I bardzo spodobał mi się rysunek na okładce — truskawka w kształcie serca, z czubkiem umoczonym w ciemnej czekoladzie i z liściem marihuany w roli szypułki. Zgrabny i ładny sposób na zawarcie wszystkiego, co jest w tytule, w jednym obrazku.

Język poprawny i przystępny, bez nadużywania fachowych terminów. Jak zwykle w serii "Spectrum", irytowało mnie przeniesienie przypisów na koniec rozdziału.

niedziela, 10 września 2017

"Dzikie białko" — spóźniona Chmielewska

Tytuł:          Dzikie białko     
Autor:          Joanna Chmielewska
Wydawnictwo:    Kobra             
Rok 1. wydania: 1990              

Kolejna porcja perypetii zespołu architektów, którzy lubią wynajdywać sobie dziwne problemy, a potem rozwiązywać je w sposób bardzo nowatorski i pracochłonny. Tym razem Lesio z kumplami koncentrują się na zdobywaniu zdrowego pożywienia — rośliny hodowane bez pestycydów, mięso nie karmione hormonami... A to wszystko, zanim ktokolwiek w Polsce usłyszał o GMO. Przy okazji dzielny zespół rozwiązuje kilka innych spraw.

Mam wrażenie, że ta książka ukazała się o kilka lat za późno — opisuje peerelowską rzeczywistość; zaczyna się od długaśnej kolejki po koszyk w sklepie samoobsługowym (dla młodzieży: to taki pradziadek hipermarketów). Potem wielokrotnie narrator wspomina, że czegoś tam nie można kupić, bezsilna ludność klnie na partyjnych bonzów i jeździ fiacikami... A przecież w 1990 roku ten rozdział historii został już szczęśliwie zamknięty i oddzielony grubą kreską. I do tego najwyraźniej w całej pracowni nikt nie ma komputera.

No i bohaterowie przez kilkanaście lat od wydania "Lesia" nic a nic się nie postarzeli. Pomysły wciąż mają głupie i nie stronią od wysiłków na łonie natury, Barbara nadal piękna, w kadrach dużych zmian nie widać...

Powieść została wydana w serii "Kolekcja kryminałów". Nieco na wyrost, moim zdaniem. Nie uświadczymy tu morderstw (chociaż często gęsto komuś nóż się w kieszeni otwiera), przestępstwa da się znaleźć, ale raczej kameralne albo wręcz popełniane ku ogólnemu pożytkowi. Uważam, że to zwykła obyczajówka.

Zabrakło mi humoru. Postacie niekiedy odwalają numery, nad którymi można się uśmiechnąć, ale to przypomina satyrę rodem z czeskiego filmu, a nie błyskotliwe żarty budzące salwy śmiechu i zapadające w pamięć. Pod tym względem dużo poniżej średniej Autorki.

Przynajmniej język na poziomie Chmielewskiej.

środa, 6 września 2017

"Wielka księga heraldyki" — wszystko o herbach

Tytuł:          Wielka księga heraldyki             
Autorzy:        Alfred Znamierowski, Paweł Dudziński
Wydawnictwo:    Świat Książki                       
Rok 1. wydania: 2008                                

Książka opowiada o herbach i robi to w sposób raczej ciekawy. Ma dwóch twórców, ale ksiądz Dudziński napisał tylko rozdział o heraldyce kościelnej, więc olbrzymią większość roboty wykonał główny autor.

Początek zainteresował mnie o wiele bardziej: poznajemy zamierzchłe początki herbów (do czego w ogóle te obrazki na tarczach były komukolwiek potrzebne), ich ewolucję, budowę herbu: jak bywa dzielona tarcza, jakie figury najczęściej się na niej pojawiają, znaczenie i nazwy rzeczy, które często pojawiają się w pobliżu tarczy (hełm, korona, klejnot, labry, ordery, trzymacze...) i wiele innych ciekawostek. 

Na przykład w Polsce cały ród posługiwał się jednym herbem, ale w innych krajach bywało inaczej — syn do herbu ojca dodawał małą figurę i dało się po niej poznać, który to syn. Albo herby ojca i matki bywały łączone (a same już mogły się składać ze znaków odziedziczonych po wcześniejszych przodkach). Możemy się również dowiedzieć czegoś o podstawach blazonowania.

Potem zaczyna się ta nudniejsza część książki: mnóstwo monotonnych wyliczeń: a jak herby osobiste wyglądały we Francji, a jak w Anglii czy Szkocji. A jak ma się sprawa z herbami ziem, miast i korporacji. A do ilu chwostów ma prawo kardynał, a jakie pastorały mają opactwa... Tych informacji jest dużo i nie sposób zapamiętać nawet stosunkowo niewielkiej części. Ale jako ściąga na przyszłość...

Na podkreślenie zasługuje szata graficzna książki. Niewiele jest stron bez ilustracji, a większość kolorowa. Rysunki wyraźne, szczegółowe (niekiedy porażająco bogate — taki orzeł Habsburgów potrafi dźwigać kilkadziesiąt herbów podległych ziem i na prawie każdym coś tam jeszcze widać), o wielkości dobranej do zawartości. Do tego papier kredowy. No, bardzo ładnie całość wygląda.

Dzieło wieńczą dwa indeksy: godeł i terminów heraldycznych oraz nazw i nazwisk.

Książka może być przydatna dla czytelnika, który chciałby się dowiedzieć, jak mógł wyglądać herb na przykład szesnastowiecznego rycerza francuskiego. Albo chciałby zawrzeć bliższą znajomość z heraldyką — dostanie przegląd najważniejszych pojęć z chyba wszystkich głównych dziedzin.

sobota, 2 września 2017

"Mechaniczna pomarańcza" — socjo SF

Tytuł:           Mechaniczna pomarańcza
Tytuł oryginału: A Clockwork Orange    
Autor:           Anthony Burgess       
Wydawnictwo:     Vis-à-vis Etiuda      
Rok 1. wydania:  1962                  

Niedługa, ale interesująca powieść wyróżniająca się językiem (początkowo nużącym, ale można się do niego przyzwyczaić), dodatkowo rozsławiona przez film. Socjologiczna SF, z lekka zahaczająca o totalitaryzm i dystopię.

Jakoś nie mogłam kibicować bohaterowi. Owszem, nie ma specjalnie szczęścia, ale z jednej strony — kawał kanalii z niego. Z drugiej — wszystko, co mu się przytrafia, stanowi konsekwencję jego własnych wyborów. I ludzie (może bez większego nacisku) próbują go przekonać, że tak się nie robi. Cóż z tego, że w momencie wyboru nie zna późniejszych konsekwencji? Zwykle tak bywa.

Zwraca uwagę nieudolność policji. Może to część ogłupiałego świata, a może na początku lat sześćdziesiątych jeszcze nie potrafiono ustalić gwałciciela na podstawie spermy ani poznać sprawcy napadu po odciskach palców. Chociaż to drugie wydaje mi się mało prawdopodobne.

Język to coś, co mocno wyróżnia tę powieść na tle tysięcy innych. Całość wykorzystuje pierwszoosobową narrację, a główny bohater posługuje się nietypową gwarą. Używa nie tylko obcojęzycznych wtrętów, ale jeszcze eksperymentuje ze składnią, ma kilka ulubionych powiedzonek... I Autor nieźle się napracował nad slangiem, i tłumacz (Stiller) musiał się namęczyć. Ja czytałam wersję R, czyli polsko-rosyjską. Znając oba języki, bez problemu można zrozumieć niemal każde słowo. Ale dla tych przedkładających języki germańskie nad słowiańskie na końcu zamieszczono dość bogaty słowniczek. Albo można poszukać wersji A — polsko-angielskiej.

Po treści właściwej znajduje się jeszcze stosunkowo długie (około 50 stron, nie licząc słowniczka, do niecałych 200 powieści) posłowie tłumacza. Stiller pisze o — jak zwykle w takich okolicznościach —  Autorze i jego twórczości. Dokłada również sporo rozważań na temat stworzonego przez Burgessa języka oraz wyjaśnienia niektórych decyzji podjętych podczas przekładu i perypetie związane z wydaniem tej książki najpierw w PRL, a potem już w RP. Trudno się dziwić, że twórca posłowia widzi mnóstwo Aleksów łażących po świecie.