wtorek, 28 lutego 2017

Finkla pisze — "Serendypia kontra skopolamia"

Tytuł:           Dobro złem czyń 
Autor:           Antologia       
Wydawnictwo:     Genius Creations
Rok 1. wydania:  2017            

W lutym ukazała się antologia, rezultat konkursu na opowiadanie pod hasłem, które zostało tytułem książki: "Dobro złem czyń".

Okładka wygląda tak:






Wśród dziesięciu tekstów można znaleźć i moje opowiadanko — "Serendypia kontra skopolamia". Oczywiście zachęcam do przeczytania i podzielenia się opiniami. :-) Sama jeszcze nie dorwałam swojego egzemplarza i się nie zapoznałam, ale odsiew był spory — nadesłano około dwustu tekstów. Książka dostępna również w formie elektronicznej.

sobota, 25 lutego 2017

"Wyspa skarbów" — dla chłopców

Tytuł:             Treasure Island        
Tytuł tłumaczenia: Wyspa skarbów          
Autor:             Robert Louis Stevenson 
Wydawnictwo:       HarperCollinsPublishers
Rok 1. wydania:    1883                   

Najwyraźniej nie jestem małym chłopcem, bo książka mi się nie spodobała.

Postacie wydawały mi się niewiarygodne — dorośli, którzy nie potrafią utrzymać języka za zębami nawet w tak ważnej i mocno wymagającej dyskrecji sprawie jak wyprawa po skarb, dzieciak wyczyniający najróżniejsze głupoty, które zwykle okazują się mieć nieoczekiwanie pożądane skutki... Piraci przerysowani — tak źli, że już gorsi być nie mogą. Nawet godziny nie potrafią wytrzymać na trzeźwo.

Fabuła też mnie nie przekonała. W obliczu zagrożenia życia własnego i dziecka, karczmarka uparcie usiłuje podliczyć rachunek zmarłego klienta. Chłopak ukrywa się w beczce z jabłkami i stamtąd podsłuchuje tajne plany? To się już komuś przydarzyło? Serio? Łódki nagminnie idą pod wodę... Wszystko razem sprawia wrażenie zdarzeń wydumanych tylko po to, aby pchnąć akcję do przodu.

Męczył mnie marynarski żargon bandytów, trudno było zrozumieć, co oni tam do siebie szwargoczą. Żeby to chociaż ciekawe było, może bym się bardziej postarała... A tu głównie "Hej ho! I butelka rumu"...

Po tak słynnej książce spodziewałam się czegoś więcej. I to niezupełnie tak, że rozczarowała, bo to powieść dla dzieci. Harry Potter jest o wiele ciekawszy. I łatwiej przy nim zawiesić niewiarę, choć opowiada o świecie magów.

wtorek, 21 lutego 2017

"Przestrzeń objawienia" — oryginalne pomysły

Tytuł:           Przestrzeń objawienia
Tytuł oryginału: Revelation Space     
Autor:           Alastair Reynolds    
Wydawnictwo:     Wydawnictwo MAG      
Rok 1. wydania:  2000                 

SF zawierające sporo ciekawych pomysłów, początek dłuższej serii, która nie została (jeszcze) w całości przetłumaczona na polski. Akcja książki rozgrywa się w dalekiej przyszłości, ludzkość już rozpełzła się po Kosmosie i z zapałem grzebie we własnym genomie. Rozmaite, diametralnie odmienne, rasy (post)ludzkie nasuwają skojarzenia z "Diuną". Acz nie ma tego czegoś, co wyniosło sześcioksiąg Herberta na mój osobisty piedestał. Może bohatera, któremu kibicuje się na dobre i na złe.

Kilka odrębnych wątków (każdy z nich sam w sobie ciekawy) zgrabnie splata się w jedną całość. W końcu rzadko co okazuje się być tym, czym się początkowo wydawało. Z pewnym zaskoczeniem rozpoznałam jeden pomysł, który sama kiedyś wykorzystałam w opowiadaniu. Wprawdzie w całkiem innej otoczce socjologicznej, ale jednak podobieństwa istnieją. Ech, wszystko już było, a mi pozostaje upierać się, że pomysł i tak jest oryginalny. ;-)

Świat przemyślany, bogaty w szczegóły. Tu historia jakiejś planety, tam zwyczaje jakiejś kasty postludzkiej, ówdzie ceremonia ślubna innej grupy... Czytelnik zostaje rzucony na głęboką wodę, musi z kontekstu i okruchów informacji zgadywać, kim są ultrasi, a kim chimerycy. Ale ja lubię takie wyzwania.

Fabuła interesująca, nieprzewidywalna. Autor na początku zdradza czytelnikowi pewne tajemnice. Ciekawy zabieg, żeby utrzymać uwagę, zachęcić do przewracania kartek. No bo co to będzie, kiedy ona wreszcie się dowie?

Bohaterowie bardzo liczni. Co za tym idzie — relacje między nimi również rozbudowane. Mogę z czystym sumieniem orzec, że postacie są zróżnicowane. Ten genialny, ale apodyktyczny i nieprzyjemny w obejściu, tamten całkiem ześwirowany, a mimo to ma władzę. Wszyscy na swój sposób logiczni, mają własne cele i próbują je realizować.

Warstwa S w SF też na ogół satysfakcjonująca. Autor w końcu zdobył jakiś tytuł naukowy z astronomii, więc sporo o przestrzeni musi wiedzieć. Aczkolwiek czasami coś mi zgrzytało — OK, jest chory człowiek (załóżmy, że to jeszcze człowiek), trzymają go zamrożonego, żeby choroba się nie rozprzestrzeniała. W porządku, brzmi logicznie. Ale czasami opiekunowie chadzają pogadać ze staruszkiem. Ubierają się wtedy ciepło i podgrzewają faceta do oszałamiającej temperatury pół kelwina. A czym oddychają podczas pogawędki, hę?

Nad językiem można jeszcze popracować. Trafiają się literówki, powtórzenia czy jakieś dziwne konstrukcje, ale to drobiazgi. Irytowało mnie ciągłe pisanie o "broniach" — nie lubię tej liczby mnogiej, źle mi brzmi. Jednak słowniki na ogół dopuszczają, więc niech będzie. Ale dlaczego dron notorycznie jest traktowany jak coś rodzaju żeńskiego?

czwartek, 16 lutego 2017

"Czipy, klony..." — prezentacja PP

Tytuł:           Czipy, klony i przekraczanie 100 lat życia
Tytuł oryginału: Chips, Clones and Living beyond 100       
Autor:           Paul J.H. Schoemaker, Joyce A. Schoemaker 
Wydawnictwo:     Sonia Draga                               
Rok 1. wydania:  2009                                      

To nie książka, tylko prezentacja w PowerPoincie udająca książkę. Autorzy pracują w tak zwanym biznesie, nie na uczelniach i to niestety widać. Nie dzielą się wiedzą z czytelnikami, lecz próbują sprzedać sponsorom swoje wizje. Z miernym skutkiem.

Tytuł chwytliwy, ale niewiele ma wspólnego z treścią. Czipów ani klonów nie ma nawet w skromniutkim indeksie (za to pod C jest Bill Clinton, powszechnienie znany i doceniany za olbrzymie zasługi na polu medycyny). Przekraczania progu już nie szukałam...

Co wobec tego zawarto w treści? Garść medycznych terminów, jakby Autorzy bardzo chcieli sprawić wrażenie, że znają mnóstwo trudnych wyrazów, jeszcze więcej świetnie ustosunkowanych ludzi i nie zawahają się przed wykorzystaniem jednych ani drugich. Wykresy i nieczytelne schematy rodem z prezentacji mających na celu olśnić motłoch.

Dużo powierzchownych informacji o różnych firmach. Kilka razy oglądałam uważnie okładkę, szukając napisu "zawiera lokowanie produktu". Uważam, że powinien się tam znaleźć. Gdybym rozważała nabycie akcji firmy X, zapewne niesłychanie zainteresowałaby mnie informacja, jaki też owo przedsiębiorstwo ma udział w rynku. Ale gdy czytam książkę o podtytule: "Najnowsze technologie oraz najbardziej kontrowersyjne kwestie związane z współczesną biotechnologią!"? Raczej mam to w nosie. Dość głęboko, ponad pół metra od wlotu.

Książka bardzo skoncentrowana na amerykańskim odbiorcy, amerykańskim rynku, prawnych rozwiązaniach różnych kwestii przyjętych w USA... Za najciekawszą informację uznaję biadolenie, że w Stanach wydatki medyczne na jednego mieszkańca są największe na świecie, a mimo to oczekiwana długość życia jest krótsza niż w Europie Zachodniej. Jeśli autor każdej publikacji z tej dziedziny ma źrenice w kształcie symboli dolara, to co w tym dziwnego?

Język? Korponawijka, nie żaden język. Platformy, zarządzanie chorobami itp.

poniedziałek, 13 lutego 2017

Finkla pisze i redaguje — czwarty numer "Silmarisa"

Dzisiaj pojawił się czwarty, zimowy numer "Silmarisa". To już rok redagowania mamy za sobą! :-)

Okładka tym razem mroczna i zimna:

A w środku między innymi mój tekst. Takie... powiedzmy, że urban fantasy, ze szczyptą humoru.

Plik z zawartością magazynu (w formacie pdf) pobrać można na naszej stronie. Tradycyjnie zachęcam do zapoznania się i podzielenia uwagami. Tutaj, a jeszcze lepiej na stronie czasopisma.

Wkrótce pojawią się wersje magazynu w formatach do czytników elektronicznych.

piątek, 10 lutego 2017

"Bieguni" — przerost formy

Tytuł:          Bieguni               
Autor:          Olga Tokarczuk        
Wydawnictwo:    Wydawnictwo Literackie
Rok 1. wydania: 2007                  

Przede wszystkim rzuca się w oczy piękny język. Bez dwóch zdań  — jest niezwykle bogaty, czyta się z przyjemnością.

Ale dość szybko okazuje się, że z fabułą o wiele gorzej niż z budową wypowiedzi. Podobno mniej więcej w jednej dziesiątej utworu czytelnik już powinien wiedzieć, o co chodzi protagoniście, do czego dąży, co mu w tym przeszkadza. A tu jedna dziesiąta mija, za nią jedna czwarta, połowa... I ciągle mamy zbiór krótkich, najczęściej kilkustronicowych refleksji związanych z podróżowaniem, przygód, które spotkały różnych podróżników, ludzi napotkanych na szlaku...

W odbiorcy powolutku kiełkuje podejrzenie, że ma do czynienia z garścią wątków powiązanych jak najluźniej, bo tylko tematycznie. Że nic z tego wszystkiego nie wynika. Że barokowo rozbuchana forma bezlitośnie zdominowała treść. Z czasem podejrzenie przeradza się w przekonanie.

Nie przeczę  — metafory piękne. Ale jeśli po jednej pięknej metaforze następują trzy kolejne, opisujące dokładnie to samo, dostajemy sporo pustych słów nie przekazujących żadnej nowej treści, redundancję, uprawianie sztuki dla sztuki, zasłuchanie we własny, ślicznie brzmiący, głos... Wyjaśniłam, gdzie widzę problem?

Owszem  — niektóre epizodziki bardzo dobrze wymyślone, sprytne, oryginalne i skłaniające do głębszych przemyśleń. Cóż z tego, skoro kilkanaście stron dalej następują inne epizodziki, a ich oderwanie sprawia, że nie dają się powiązać w spójną całość, więc późniejsze wypychają z pamięci te pierwsze? Kto wie, czy nie zapamiętałabym z "Biegunów" więcej, gdyby zostawić z nich tylko kilkanaście kartek.

Interesujące ilustracje, czasami trzeba się pozastanawiać, co właściwie przedstawiają, ale jest w nich jakaś logika.

Język, jako się rzekło, piękny. Ale o czym książka?

wtorek, 7 lutego 2017

"Czerwony kapitan" — nietypowy kryminał

Tytuł:           Czerwony kapitan
Tytuł oryginału: Červený kapitán 
Autor:           Dominik Dán     
Wydawnictwo:     Media Rodzina   
Rok 1. wydania:  2007            

Kryminał, ale o bardzo nietypowej konstrukcji. Jak to zwykle bywa — na początku dostajemy trupa. Ten jednak jest wyjątkowy, mocno nieświeży, pochowany przez kilkoma laty. Rozłożył się na tyle, że doskonale widać gwóźdź wbity w czaszkę. Co więcej, z grubsza wiadomo, kto zabił. Jest to ten typ zabójcy, któremu ogół społeczeństwa życzy jak najgorzej, więc automatycznie każdy staje po stronie detektywa. A potem robi się jeszcze ciekawiej... Diabeł tkwi w szczegółach, policjanci nie mają żadnego immunitetu chroniącego przed zbrodniarzami.

Bardzo interesująca powieść, dopracowana i pod względem fabularnym (cały czas coś się dzieje, czytelnik dostaje nowe informacje), i merytorycznym (Autor jest detektywem wydziału kryminalnego), i historycznym (na ile potrafiłam to stwierdzić)... I jeszcze polityczne tło fascynujące i złożone. Momentami zastanawiałam się, czy taka książka, ale o zdarzeniach w Polsce, mogłaby się u nas ukazać.

Podobno historie opisywane przez Dána oparte są na prawdziwych wydarzeniach. Brrrr!

Główny bohater da się lubić — do bólu szlachetny, a przy tym już na wstępie Autor pokazuje odbiorcy, komu ma kibicować. Koledzy policjanci zróżnicowani, dało się ich jako tako zapamiętać mimo obco brzmiących imion. Nawet ci źli nie są monolitycznie źli, trafiają się charaktery czarne, czarniejsze i szarawe. Niekiedy przechodzą z jednej kategorii do drugiej.

Fabuła ciekawa — wykracza poza standardowe śledztwo, zdobywanie dowodów, szukanie motywów, główkowanie... Jest zagrożenie życia protagonisty, świadkowie padają jak muchy.

Dowiedziałam się ponadto, że czeski i słowacki to dwa różne języki, że jeden z tych narodów zazwyczaj jest w stanie nieźle opanować mowę drugiego, ale w drugą stronę to już nie działa, że można mówić po słowacku z czeskim akcentem... Kto by pomyślał! Kiedyś trzymałam w rękach słownik czesko-słowacki i bardzo mnie on bawił.

Język również bardzo przyzwoity, zwróciłam uwagę tylko na traktowanie stryja i wujka jak synonimów. Ale chyba i to dałoby się usprawiedliwić. Może jeszcze jakieś powtórzenie mignęło, lecz już nie pamiętam. Kiedy kumple dogryzają sobie nawzajem, niektóre powiedzonka mają śmieszne. Ta szczypta humoru też na plus.

Ogółem — pół tysiąca stron dobrej, wciągającej lektury.

sobota, 4 lutego 2017

"Tajemna historia Moskwy" — mocno rosyjska

Tytuł:           Tajemna historia Moskwy     
Tytuł oryginału: The Secret History of Moscow
Autor:           Ekaterina Sedia             
Wydawnictwo:     Wydawnictwo MAG             
Rok 1. wydania:  2007                        

Chociaż napisana po angielsku, to powieść głęboko rosyjska. Pełno w niej odwołań do rosyjskiej historii, literatury, gospodarki, baśni... Odrobinę znam temat, ale i tak obawiam się, że sporo smaczków mi umknęło. Książka aż ocieka rosyjską mentalnością, z jej marazmem oraz pogodzeniem się z losem i naczalstwem, niezależnie od tego, na jak głupie pomysły by nie wpadło.

Fabuła bazuje na ciekawym, dość nowatorskim pomyśle. Obfituje w zwroty akcji, których nie przewidziałam. Różne wątki zostały zgrabnie splecione w jedną całość. Dzięki temu wszystkiemu czytało się ją z zainteresowaniem.

Tytułowej historii Moskwy nie ma zbyt wiele — właściwie tylko spalenie przy okazji zdobycia przez wojska napoleońskie. Sama akcja rozgrywa się krótko po transformacji ustrojowej — pewne zmiany już zaszły, ale mnóstwo rzeczy nadal zostało po staremu, komputery i komórki jeszcze się nie rozpowszechniły, dominują postawy społeczne rodem z socjalizmu.

Dostajemy za to całą plejadę postaci — mocno rosyjskich, więc w swojej siermiężności oryginalnych na tle literatury polskiej, europejskiej lub światowej — od Kościeja Nieśmiertelnego, przez policjanta z wygodnymi klapkami na oczach, do utuczonych na przemianach gospodarczych rekieterów.

Językowo całkiem przyzwoicie, tylko sporadycznie drobne usterki.