czwartek, 31 grudnia 2015

"Małe kobietki 2" — landrynkowy świat

Tytuł:             Good Wives       
Tytuł tłumaczenia: Małe kobietki t.2
Autor:             Louisa May Alcott
Wydawnictwo:       Penguin Books    
Rok 1. wydania:    1869             

Zacznijmy od tego, że kupiłam tę książkę przez pomyłkę — miała być Jane Austen. Nie przepadam za romansidłami, ale Jane jeszcze da się czytać. Z panią Alcott znacznie trudniej.

Przedstawiony świat wydaje mi się straszliwie przesłodzony. W każdej opisywanej rodzinie członkowie kochają się wzajemnie i są z tego powodu strasznie szczęśliwi. Drobne sprzeczki i nieporozumienia służą wyłącznie temu, żeby natychmiast się pogodzić i żyć jeszcze radośniej, doceniając dobrodziejstwo odzyskanej harmonii. Nawet jakaś śmierć wśród najbliższych nie zaburza zbytnio powszechnej idylli. Bo, oczywiście, wszyscy bohaterowie głęboko wierzą w Boga. A skoro Bóg tak chciał, to tak musi być najlepiej, zmarła osoba natychmiast staje się aniołkiem, błogostan trwa dalej.

Poza tym, czego nie znoszę, postacie nie grzeszą inteligencją. Za to wszyscy bohaterowie (może z pominięciem kilku epizodycznych) są obrzydliwie wręcz prawi, szlachetni, uczciwi, taktowni, mili, przyjaźni, grzeczni, uczynni, bogobojni, chętni do samodoskonalenia... Notorycznie ktoś tam (zwykle jakaś kobieta) wygaduje bzdury, nie zastanawiając się, jak je odbierze rozmówca. Ojciec czterech córek, w tym ostatniej na wydaniu, wierzy, że pewien mężczyzna codziennie odwiedza ich dom tylko po to, aby pogawędzić z głową rodziny. Tak, jasne. A pierwszą wizytę złożył, żeby sprawdzić, z kim można pokonwersować. Wszelkie błędy popełniane przez postacie wynikają z młodości i braku doświadczenia. Mam wrażenie, że to nie żywi ludzie, lecz kukiełki z przedstawienia dla przedszkolaków — przerysowane, naiwne i głupsze od dzieciaków, żeby sprawić małym widzom przyjemność. Ale w bajce dla kilkulatków przynajmniej byłby jakiś szwarccharakter, który dodałby pikanterii całej historii.

Jeśli ktoś chciałby zrozumieć, co oznacza termin "rzygać tęczą", to książka może mu pomóc.

sobota, 26 grudnia 2015

"Tea Book 2. Science Fiction" — antologia

Tytuł:       Tea Book 2. Science Fiction                        
Autor:       Antologia                                          
Wydawnictwo: Pracownia Literacko-Artystyczna "Herbatka u Heleny"
Rok wydania: 2015                                               

E-book, w którym zebrano najlepsze opowiadania gatunku SF zamieszczone na portalu Herbatka u Heleny. Wiele z tekstów czytałam już wcześniej, na innej stronie.

W mojej wersji (mobi) niekiedy justowanie tekstu się sypało. No i nie miałam obrazków. A jak się okazało, w pdf można obejrzeć zdjęcia przynajmniej niektórych Autorów.

"Spetryfikowani" Adama Dzika
Jedno z opowiadań, które już znałam. Space opera z bardzo głębokim (jak to u tego Autora bywa) wniknięciem w różnorodne pola naukowe. Mistrzowsko przedstawione interakcje załogi skazanej na długotrwałe kiszenie się we własnym sosie. No i fabuła też niebanalna.

"Bombkoń" Jana Maszczyszyna
Opowiadanie zbyt horrorowate jak na mój gust, wręcz trudno dopatrzeć się obiecanej SF, ale poważniejszy problem stanowią szkolne błędy popełniane przez Autora — ubieranie ubrania, stróżka krwi czy tam innego płynu fizjologicznego.
"Las nawiedzonych"
W tym przypadku koncepcja znacznie ciekawsza, nawet przemawiająca do wyobraźni, ale "ubieranie płaszcza" się uchowało.
"Pasje mojej miłości"
 Mocne, przesycone seksem opowiadanie z licznymi zwrotami akcji  w końcówce. W tej chwili nie pamiętam poważniejszych błędów.
"Spotkanie na skrzyżowaniu losów"
A ten pomysł bardzo mi się spodobał. Oryginalny, z dużym potencjałem. Autor pokusił się nawet o elementy analizy socjologicznej. I słusznie, coś takiego musiało mocno zmienić społeczeństwo. A do tego jeszcze historia interesująca.
"Testimonium"
Jak wyżej. Całkiem inny pomysł, całkiem inny świat, ale zalety tekstu podobne.

"Kraftwerk" Przemka Morawskiego
Ten tekst również czytałam już wcześniej. Sam pomysł na historię może nie z tych najnowszych, trudno uwierzyć w możliwość realizacji takiego projektu, ale tekst robi wrażenie dbałością o szczegóły. Szczególnie szlagiery lecące w radiu i subtelnie sugerujące czas akcji zostały mi w pamięci. Znaczy, nie tyle ich treść, co ciekawy zabieg pisarski.

 "Gdy karmisz potwory" Grzegorza Patronia
Kiedyś już czytałam to opowiadanie, i to nawet w dwóch wersjach. Osobiście preferuję tę dłuższą — więcej wyjaśnia, zgrabnie zamyka całość i rzuca nowe światło na tytuł.
Interesująca wizja kontaktu z obcą rasą. Niepokojąco prawdopodobna.

"Gl, hf!" Sebastiana Stryjaka
I ten tekst znałam. Totalnie nie trafia w mój gust, ale doceniam oryginalność pomysłu.

"Czynnik Zhanga" Marianny Szygoń
Kolejne opowiadanie, z którym zapoznałam się przed publikacją e-booka. Jak to u Marianny, trupów nie brakuje, czytelnik niecierpliwie czeka na wyjaśnienia lub sam próbuje odgadnąć, kto zabił...

"Vamok" Andrzeja Trybuły
Bardzo nietypowa wizja życia, które wyewoluowało na innej planecie. Mimo to całość do mnie nie przemówiła — zbyt wiele seksu jak na mój gust.

"Czerwień, czerń, czerwień" Jarosława Turowskiego
Ten tekst również kiedyś już czytałam. Bardzo ciężka tematyka, niezbyt nowa, ale Autor ciągnie paskudny wątek wyjątkowo długo.

"Tajemnica babiego lata" Franka Zarzeckiego
I to opowiadania poznałam wcześniej. Bardzo ponura sceneria, typowa dla Autora. Coś, w czym absolutnie nie chciałabym się zanurzyć. Ale jeśli ktoś lubi ciężkie klimaty...
– A mógłbym, – tu nieśmiało zawiesił głos – się chociaż ubrać po swojemu?
– A mógłbym, – tu nieśmiało zawiesił głos – się chociaż ubrać po swojemu?
– A mógłbym, – tu nieśmiało zawiesił głos – się chociaż ubrać po swojemu?

środa, 23 grudnia 2015

Finkla pisze — "Zamek w dożywocie"

Finkla nie tylko czyta, zdarza jej się również coś napisać. W grudniowym "Szortalu na wynos" można znaleźć mój drabelek pod tytułem "Zamek w dożywocie".

Szortal do pobrania pod następującymi adresami:

Jestem bardzo ciekawa Waszych opinii. Dla odmiany. :-)

niedziela, 20 grudnia 2015

"Imię róży" — najciekawsza książka Eco

Tytuł:           Imię róży         
Tytuł oryginału: Il nome della rosa
Autor:           Umberto Eco       
Wydawnictwo:     Noir sur Blanc    
Rok 1. wydania:  1980              

Uważam, że to najciekawsza spośród powieści Umberto Eco. Przynajmniej z tych kilku, które czytałam. Autor jak zwykle popisuje się erudycją, ale główny wątek spina treść wystarczająco mocno, aby zaciekawiać. Różne wyliczanki nieźle wpisują się w średniowieczne normy, więc nie rażą, a wyjaśnienia — co tu kryć — przydają się laikowi. Tym razem ogromna wiedza Eco liczy się na plus — bardziej pomaga czytelnikowi, niż go nudzi i zniechęca.

Autor nawet przyznaje się do posiadania czegoś tak plebejskiego jak poczucie humoru. Ujął mnie następujący dialog mentora i ucznia:
— Tak to jest, Adso. A są skarbce jeszcze bogatsze. Dawno już temu w katedrze Kolonii widziałem czaszkę dwunastoletniego Jana Chrzciciela.
— Naprawdę?! — wykrzyknąłem w podziwie. Potem ogarnęło mnie powątpiewanie. — Ależ Chrzciciel został zabity w wieku bardziej posuniętym!
— Tamta czaszka musi być w jakimś innym skarbcu — rzekł Wilhelm z poważną twarzą.
Powieść po części jest kryminałem — już na początku dowiadujemy się o zwłokach, potem z niecierpliwością czekamy na wytropienie zabójcy kryjącego się wśród mnichów, wraz z bohaterami rozważamy możliwe motywy. Końcówka wywarła na mnie spore wrażenie i sądzę, że to mocna strona książki. Podobała mi się również postać Wilhelma — franciszkanin bardzo korzystnie prezentuje się i w kontraście z młodym i naiwnym uczniem, i na tle starszych mnichów oraz kościelnych dostojników.

Tytuł wydaje mi się dobrany dość przypadkowo, trudno doszukać się związku z treścią książki. Owszem, można palcem pokazać miejsce, gdzie pojawia się taki zestaw liter, ale analogicznych fragmentów można znaleźć dziesiątki i nikt nie zauważyłby podmiany, gdyby Autor od początku zdecydował się na coś innego. Ale przyznaję — tytuł brzmi ładnie i poetycko.

Zaciekawiły mnie również wyjaśnienia Autora dotyczące procesu powstawania tekstu. Opis wykorzystanych sztuczek może się przydać. Podczas lektury nie zwraca się uwagi na takie rzeczy jak szkatułkowość opowieści, a tu proszę — wszystko nie tylko zostało przemyślane, ale miało swój głęboki sens.

środa, 9 grudnia 2015

"Wolsung" 2 — antologia

Tytuł:           Wolsung     
Autor:           Antologia   
Tom:             2           
Wydawnictwo:     Van Der Book
Rok 1. wydania:  2015        

Antologia, część opowiadań pochodzi z konkursu, część stworzyli pisarze znani już z licznych publikacji. Wszystkie teksty łączy uniwersum — steampunkowy świat gry, która dała książce tytuł.

Opowiadania różne  — ciekawsze i nudnawe, klasyczne przygodówki z obowiązkowymi nieoczekiwanymi zwrotami akcji i historie bazujące na oryginalnym pomyśle, krótsze (te z konkursu — uczestników obowiązywał limit) i dłuższe...

"Sześć minut Roberta Carlsona" Jakuba Ćwieka
Niecodzienny zabieg — narrator wygłasza odczyt, więc w tekście właściwie nie ma dialogów. Mimo to czyta się przyjemnie, historia wciąga.

"Spełnione marzenie Karoliny Day" Anny Domińczak
Dość kobiece opowiadanie, nie tyle ze względu na bohaterkę, co z powodu tematyki — nie ma przygód ani mrożących krew w żyłach niebezpieczeństw.

"Banalnie proste zadanie" Artura Olchowego
Dla kontrastu bardzo męski tekst — wojna, żołnierze... Elementy humoru (stare jak świat, ale wciąż jare gagi z nieodróżnialnymi bliźniakami) wzbogacają ponury świat walki.

"Głód żelaza" Kornela Mikołajczyka
Oryginalny pomysł, ładnie wykorzystujący założenia gry. Nietypowa tematyka dodatkowo urozmaicona domieszką seksu. Bardzo ostrą.

"Nie-Gracz" Karoliny Cisowskiej
Hmmm. Tekst do tego stopnia nie zapadł w pamięć, że nawet po przekartkowaniu nie potrafię sobie przypomnieć, o co chodziło.

"Pragnienie" Krzysztofa Cerana
Coś, co na pierwszy rzut oka wydaje się bardzo ograne, szybko wyrywa się ze sztampowych ramek. Jednak posmak dzikiej przygodówki zostaje.

"Wołanie (nocą)" Grzegorza Gajka
Nietypowa tematyka. Bohater trochę mnie irytował, bo sam nie wiedział, czego chce, ale chyba ten typ tak ma i najlepiej się z tym pogodzić.

"Nowy gracz" Macieja Kaźmierczaka
Bardzo... mgliste opowiadanie. Nie przepadam za takimi niekonkretnymi tekstami.

"Latająca wyspa" Filipa Kopija
Tekst bogaty w nawiązania literackie i historyczne, ale mam wrażenie, że Autor myli terasy z tarasami.

"Lalka 2 (Miłość Wieku Pary)" Witolda Jabłońskiego
W tym przypadku nawiązania raczej oczywiste. Autor ciekawie wykorzystał wspólne cechy steampunku i "Lalki" Prusa.

"Szarada" Pawła Kontka
Przygody, niebezpieczeństwa, odsiecze przybywające w ostatniej chwili... Czyta się szybko i przyjemnie, ale równie szybko zapomina.

"Teterski Aeroklum Dżentelmena" Adama Podlewskiego
Bardzo nietypowa tematyka — niecodziennie spotyka się opowieść, której bohaterem jest pracownik fiskusa.

"Brudna dola" Jana Madejskiego
Krótki, ale sympatyczny tekścik. Nietuzinkowe spojrzenie na piratów.

"Szalona Maria" Emila Strzeszewskiego
Ujęła mnie tematyka opowiadania. Aż trudno uwierzyć, że mężczyzna napisał coś o kobietach walczących o swoje prawa. Dodatkowy plus za zgryźliwe przedstawienie bohaterek.

"Quincunx" Macieja Lewandowskiego
Jeden z dłuższych tekstów i odchudzenie z opisów dobrze by mu zrobiło. Rozczarował mnie poziom językowy opowiadania — brzydkie powtórzenia, zgubione podmioty, dziwaczne konstrukcje...

"Ostatnia wyprawa" Łukasza Radeckiego
Kolejna przygodówka. Zirytował mnie błąd merytoryczny; nie wszystko, co ma skorupę, jest skorupiakiem. Na przykład wspomniane przez Autora ostrygi należą do mięczaków.

"Horror vacui" Przemysława Zańko
Wyjątkowo ciekawe opowiadanie, może nawet najlepsze w całym tomie. Przypadł mi do gustu pomysł na czar i dopracowanie szczegółów.

"Simon" Marcina Sergiusza Przybyłka
Najdłuższe opowiadanie w książce, ale nie nużyło podczas lektury. Wolno budowany bohater, a w końcówce jeden zwrot akcji za drugim. Intryga na imponującym poziomie.

sobota, 28 listopada 2015

Pierwsza przygoda Pana Samochodzika — młodzieżówka w stylu Tomka

Tytuł:           Pierwsza przygoda Pana Samochodzika
Autor:           Zbigniew Nienacki                  
Wydawnictwo:     Oficyna Wydawnicza "Warmia"        
Rok 1. wydania:  1961                               

Powieść pierwotnie opublikowana pod tytułem "Pozwolenie na przywóz lwa". Nie została napisana jako pierwsza, ale to sam początek historycznych poszukiwań Pana Samochodzika. Nawet słynnego wehikułu jeszcze nie ma, wujek wynalazca zapewne żyje, a bohater nie jest muzealnikiem, tylko dziennikarzem.
Chociaż składa się z niewielu kartek (w moim wydaniu niecałe dwieście stron), bardzo długo męczyłam się z tą książką, robiłam wielomiesięczne przerwy... Chyba już wyrosłam z tej serii. A kiedyś rozmaite "Samochodziki" bardzo mi się podobały.

Nużyły mnie dygresje historyczno-geograficzne, drobiazgowe raporty z podróży, nasuwały skojarzenia z książkami o Tomku Wilmowskim (aż zaczęłam się zastanawiać, czy ta zbieżność imion jest przypadkowa), który, zwiedzając egzotyczne kraje, na każde pytanie odpowiadał na trzech stronach. Chyba czasy się zmieniły, obecnie książek dla dzieci i młodzieży nie obarcza się aż taką masą encyklopedycznych wiadomości. Przecież każdy może zajrzeć do Wikipedii albo popatrzeć na widok z satelity na interesujące miejsce. A i na wstawki propagandowe bardziej się uczuliłam. Uch, wstrętny carat, zsyłał ludzi na Syberię. Bo następcy to podpadniętych zapraszali na wczasy nad Morzem Czarnym.
W tych wszystkich opisach gubi się gdzieś akcja, zagadka, czyli to, co niegdyś pociągało mnie w przygodach detektywa-historyka.

Ale przynajmniej jestem w stanie docenić humor, który kiedyś pozostawał dla mnie niedostępny. Dorośli faceci przez kilka dni tłuką się Koleją Transsyberyjską. Dla zabicia czasu uprawiają hazard. Czyli grają w domino. Przegrany musi za karę zjeść główkę kapusty na surowo. Taaak, jasne.

Język poprawny i przystępny. W końcu to dzieło dla młodzieży.

czwartek, 19 listopada 2015

"Ekonofizyka" — sztuka dla sztuki

Tytuł:             Ekonofizyka. Wprowadzenie                    
Tytuł oryginału  An Introduction to Econophysics. Correlations
                   and Complexity in Finance                    
Autorzy:           Rosario N. Mantegna, H. Eugene Stanley       
Wydawnictwo:       PWN                                          
Rok 1. wydania:    1995                                         

Trudno oprzeć się wrażeniu, że Autorzy nie tyle chcieli podzielić się z kimś wiedzą, co potrzebowali publikacji. Kiedyś próbowałam pisać zmatematyzowany artykuł bez pełnego zrozumienia źródeł, z których korzystałam. Wychodziło coś podobnego — dużo wzorów, dużo żargonu, żeby nikt nie ośmielił się podejrzewać, że tak naprawdę to w ogóle nie znam tematu.

Język bardzo zmatematyzowany, pełen wyrażeń statystycznych, które — jak uważam — nie zostały wystarczająco wyjaśnione. Powtórzenie sztywnej formułki to nie tłumaczenie.

Dużo wzorów. Z ciekawości przejrzałam pięćdziesiąt środkowych stron tekstu (od 50 do 99). Dwadzieścia sześć nie miało ani jednej wyśrodkowanej i obdarzonej numerem formuły matematycznej. Z tych dwudziestu sześciu tylko trzy nie zawierały rysunku lub tabeli na co najmniej pół strony ani nie stanowiły kończącego rozdział akapitu, pod którym ziałaby biała pustka. Czyli na około jedną trzecią książki znalazłam tylko trzy przypadki, w których czytelnik dostaje co najmniej pół strony nieprzerywanego tekstu.

Nie znaczy to, że mam coś przeciwko obrazkom. Wprost przeciwnie — jeśli są przejrzyste i dobrze opisane, znakomicie ułatwiają zrozumienie przekazu. Tylko że ilustracje zamieszczone w książce zazwyczaj nie spełniały tych warunków. Dla przykładu, podpis pod rysunkiem 5.8 ze strony 58, podaję w całości: "Średnia godzinowa aktywność ogólnoświatowego rynku walutowego. Podobnie jak na rys. 5.7, wyraźnie widać cykle dziennej aktywności. Trzy największe maksima odnoszą się do aktywności trzech największych regionów gospodarczych świata: Ameryki, Azji oraz Europy. (Dane zaczerpnięto z pracy [41])." Na wykresie podpisano osie; poziomą — czas [h], pionową — średnia aktywność. Czas zmienia się od 0 do 168, aktywność od 0 do 4. OK, widać cykliczność. Ale że 168 godzin daje tydzień, muszę już sobie sama dośpiewać. To akurat łatwo wyliczyć, nie ma problemu. Ale czym mierzy się aktywność? Ilością transakcji? Mało prawdopodobne, kantor w dobrym punkcie zawiera ich więcej niż cztery na godzinę. Czyli zapewne wolumen obrotu. Miliony, miliardy czy jeszcze więcej? Dolarów, funtów, jenów? Jaki okres wzięto, aby wyliczyć ten "średni" tydzień? W której strefie czasowej zaczyna się analizowany tydzień? To już pozostanie słodkimi tajemnicami Montegny i Stanleya, a może nawet autorów dzieła numer 41 w bibliografii.

Tuż poniżej schemat: przerywana pozioma linia, na niej kropki, rozmieszone w regularnych odstępach i podpisane: i-1, i, i+1... aż do i+6. Podpis: "Schematyczna ilustracja dokonywanych kolejno transakcji w jednostkach transakcyjnych". No to wyjaśnili. Przynajmniej zyskałam pewność, że do książki o ekonofizyce nie zaplątała się linia metra w rodzinnym mieście któregoś z Autorów.

Niekiedy jeszcze Autorzy pokazują na rysunku coś, o czym twierdzą, że jest prawdopodobieństwem, ale co osiąga wartości powyżej jedynki. Nawet dwadzieścia potrafi przekroczyć! I jak ja mam to interpretować?

Jeśli ktoś nie wiedział, czym właściwie zajmuje się ekonofizyka, to podczas lektury książki się nie dowie.

czwartek, 12 listopada 2015

"Król z żelaza" — początki Wojny Stuletniej

Tytuł:           Król z żelaza         
Tytuł oryginału: Le Roi de fer         
Tom              1                     
Autor:           Maurice Druon         
Wydawnictwo:     Wydawnictwo Literackie
Rok 1. wydania:  1955                  

Pierwsza część doskonałej serii "Królowie przeklęci" opowiadającej o Wojnie Stuletniej. W tym tomie czytelnik poznaje ostatni rok panowania Filipa Pięknego, okres niezbyt szczęśliwy i dla państwa, i dla rodziny królewskiej.

Zbeletryzowany kawałek historii Francji, niekiedy zahaczający również o Anglię. Bardzo przyjemna lektura — intrygi dworskie, wątki miłosne przemieszane z polityką... A wszystko to zdarzyło się naprawdę. Chyba. No właśnie — chciałabym dowiedzieć się, jaką część fabuły Autor wymyślił. Notki biograficzne umieszczone na końcu książki sugerują, że stosunkowo niewiele. Mąż Izabeli Francuskiej, Edward II Plantagenet podobno rzeczywiście wolał chłopców od królowej. A dwie jej szwagierki, oprócz kochających małżonków, miały gachów... Napisanie tej serii musiało wymagać potężnej wiedzy.

Trochę fantazji też — bohaterowie powieści są żywi, prowadzą interesujące rozmowy, w niczym nie przypominają płaskich portretów ani średniowiecznych romansów ujętych w sztywne ramy konwencji. Dostajemy przy tym bogatą plejadę postaci — jedni są przesądni, inni przezorni, jedni bystrzy, inni ciapowaci, szlachetni i wredni, dumni i nieśmiali... A każdy spójny psychologicznie, często w jakiś tam sposób ciekawy (nawet jeśli nie chciałoby się z nim zaprzyjaźnić).

Miły akcent stanowił signor Boccaccio pojawiający się w niezbyt istotnej roli. Nie, nie ten Boccaccio. Jego ojciec.

Druon w fascynujący sposób pokazuje, jak drobiazgi mogą decydować o losach królestw, jak skomplikowana sieć zależności prowadzi do określonego efektu, ile kostek domina trzeba zaangażować, zanim wojna wybuchnie. I odpowiadaj tu później, biedny uczniu, na pytania historyka o przyczyny walk...

Język zrozumiały, bez silnej archaizacji. Trafiają się słowa przestarzałe, ale rzadko i tylko dodają uroku. W moim wydaniu znalazło się sporo błędów interpunkcyjnych, ale to jedyny zarzut.

poniedziałek, 9 listopada 2015

"Dzień 'M' " — trochę nudno, trochę straszno

Tytuł:             Dien' "M"       
Tytuł tłumaczenia: Dzień "M"       
Autor:             Wiktor Suworow  
Wydawnictwo:       Izdatielstwo AST
Rok 1. wydania:    1995            

Główną tezę książki znam z "Lodołamacza", więc pod tym względem zaskoczenia nie było. Ot, Autor przytacza kolejne fakty na potwierdzenie. I kolejne. I kolejne. I jeszcze trochę dowodów. Nie sprawdzałam żadnej z przytoczonych informacji, ale wydaje mi się, że łatwo to zrobić, łatwo wygrzebać z archiwum wskazany numer "Prawdy" czy memuary tego czy tamtego generała. A w takiej sytuacji aż głupio łgać. Podejrzewam więc, że to prawda.

Nie przepadam za tematyką wojenną i ciągle nowe argumenty nieco mnie nużyły, ale może właśnie tak trzeba? Zasypać przeciwnika lawiną drobiazgów. Podważy jeden czy dwa, ale nie wszystkie.

Strasznie czytać rozważania, że gdyby bombowiec TB-7 produkowano masowo, to podczas wojny niemiecko-rosyjskiej ZSRR mógłby zrzucać na Polskę kilka tysięcy ton bomb dziennie. Ale Stalin nie zdecydował się na TB-7, postawił na inny typ samolotu. Dlaczego? Jeśli ktoś jeszcze nie zna tezy Suworowa, to nie chcę zdradzać jej przedwcześnie.

Inna rzecz zwracająca uwagę, burząca krew w żyłach, chociaż z całkiem innej przyczyny, to cytat ze strony 391: "Nasi historycy znajdują tylko to, co znaleźć pozwolono". No jak tak można? Do jakiego punktu zmierza kraj, który ogranicza własnych naukowców, dyktuje im, na jakie odkrycia można sobie pozwolić, a jakie zostały zabronione. To jak okaleczanie samego siebie, podcinanie własnych skrzydeł...

Wynotowałam jeszcze jeden interesujący fragmencik, ze strony 66: "cały naród najbogatszego kraju świata". I Suworow napisał to z pełną świadomością, że w analizowanym okresie w owym przodującym gospodarczo państwie ludzie marli z głodu. A chociaż Autor nie wzdraga się przed sarkazmem, to na wspomnianej stronie nie dostrzegłam żadnej ironii. Jak bardzo sprawna musi być propaganda, aby osiągnąć taki trwały rezultat?

piątek, 6 listopada 2015

"Paradyzja" — ostatnia książka Zajdla

Tytuł:           Paradyzja       
Autor:           Janusz A. Zajdel
Wydawnictwo:     SuperNOWA       
Rok 1. wydania:  1984            

Ostatnia powieść wydana przed śmiercią Autora. Uch, ciągle nie mogę odżałować, że facet nie pożył dłużej. Światu wokół nadal potrzeba dobrego socjo SF.

Społeczeństwo, które inwestuje przede wszystkim w ochronę, zachęca do czujności, na potęgę szpieguje własnych obywateli, codziennie wmawia im, że ta druga strona (mimo nieporównywalnie wyższego standardu życia w rzeczywistości) tylko czyha, aby przejąć skarby idealnego ustroju. Eksportuje surowce i skupuje żywność oraz nowinki technologiczne. Brzmi znajomo? Nie, to nie ZSRR, nie żadne inne państwo rękoma ludu pracującego budujące komunizm, nie Rosja, tylko Paradyzja. Chociaż kto tam Zajdla wie...

Paralele wydają się oczywiste. Oprócz tych wielkich, można również znaleźć drobiazgi Zastanawia mnie, czy wielki twórca Paradyzji, Carlos Jose Cortazar nie zawdzięcza aby imion Marksowi i Stalinowi. Inny ciekawy przykład imienia i nazwiska to Nikor Orley Huxwell, dziwnym trafem, autor opowiadania fantastycznego.

Jak często w swoich powieściach, Zajdel najpierw tworzy paskudnie totalitarny system, przed którym — na pozór — nie da się uciec, a potem serwuje czytelnikowi cały zestaw środków pozwalających przechytrzyć wroga. W "Paradyzji" króluje koalang, wspaniałe narzędzie do zwalczania podsłuchującego komputera. Mogę tylko podziwiać człowieka, który tak potrafi wczuć się w sytuację jednej i drugiej strony, tak drobiazgowo przemyśleć świat.

Książka nie tylko zawiera przesłanie, cholernie ważne w czasach pisania i pierwszego wydania. Zapewnia także kawał porządnej rozrywki. I ośmiesza pewne zachowania.

wtorek, 3 listopada 2015

"Klin" — debiut Chmielewskiej

Tytuł:           Klin              
Autor:           Joanna Chmielewska
Wydawnictwo:     Kobra             
Rok 1. wydania:  1964              

Pierwsza książka Chmielewskiej. Autorka chyba dopiero się uczyła nowego fachu. Nie ma jeszcze tego błyskotliwego humoru, osiągniętego u szczytu formy, ale czyta się w miarę przyjemnie.

Moje wydanie pochodzi z serii "Kolekcja kryminałów", ale więcej w tym widzę romansu niż zbrodni. Podejrzewam, że powieść w dużej części wykorzystuje przeżycia Autorki.

Niektóre metody śledcze budzą dziwaczną mieszankę uczuć; ni to rozrzewnienie, ni to politowanie, ni to niedowierzanie. Na przykład narratorka próbuje ustalić listę zastrzeżonych telefonów warszawskich, szukając tych, których nie ma w książce telefonicznej. Najpierw zdębiałam. Ile czasu by to zajęło? I to jeszcze bez komputera, bez możliwości zeskanowania ani nawet wklepania numerów i uszeregowania ich rosnąco. Ale trochę później doczytałam, że numer domowy bohaterki składał się raptem z pięciu cyfr. W Warszawie, czyli jak by nie patrzeć, dużym mieście. I jakoś ludzie musieli sobie radzić. Obdzielić tym instytucje (krajowe, miejskie, przeróżne ambasady...), centrale przedsiębiorstw, mieszkania prywatne... Marne sto tysięcy kombinacji, mniej, jeśli pominąć to, co zaczyna się na przykład od 99. Ale dzięki temu robota (choć nadal głupiego) staje się wykonalna. A dzisiaj, przy siedmiocyfrowych numerach? Najmniejszych szans...

Interesującym trikiem wydało mi się uparte pomijanie nazwiska głównego podejrzanego. Ciekawi mnie, czy to pomysł Autorki, czy cenzury. Niezależnie od źródła, uzyskuje się ciekawy efekt — książka w pewnym aspekcie staje się ponadczasowa, bo zawsze wśród współczesnych znajdzie się ktoś, z kim można faceta skojarzyć.

sobota, 31 października 2015

"Tron z czaszek" 1 — nadal wszyscy wojują

Tytuł:           Tron z czaszek  
Tytuł oryginału: The Skull Throne
Tom              I               
Autor:           Peter V. Brett  
Wydawnictwo:     Fabryka Słów    
Rok 1. wydania:  2015            

Siódmy lub ósmy (to zależy, czy wliczać "Wielki Bazar. Złoto Brayana", który powstał ze scen usuniętych z pierwszych książek) tom sagi o świecie nękanym przez demony.

Miałam dość długą przerwę między poprzedzającą "Wojną w blasku dnia" a obecną lekturą, więc początkowo mocno mi się myliło, kto jest kim — Amanvah z Ahmannem, Damaji'ting z Dama'ting... A że w akcji biorą udział dwie potężne cywilizacje, to i wiele zjawisk ma podwójne nazwy (a niekiedy jeszcze pogardliwe określenia), które komplikują sprawy. Dopiero pod koniec, kiedy zaczęłam podglądać, ile jeszcze kartek zostało, zorientowałam się, że na ostatnich stronach znajduje się słowniczek, w którym wyjaśniono mnóstwo terminów. Gapa ja.

O ile w pierwszych częściach można było zachwycać się wyobraźnią Autora w kreacji oryginalnego uniwersum, to z czasem coraz trudniej o naprawdę świeże pomysły. Ot, ludzie nadal walczą z demonami, kręgi dworskie nadal intrygują, ile wlezie, aby przejąć/ zostać u władzy, mężczyźni i kobiety flirtują albo i przechodzą do następnej fazy romansu... Serial, jakich wiele.

Żeby jednak wykazać się czymś nowym, Brett musi dodawać kolejne magiczne efekty, kolejne sposoby na zwalczanie wrednych demonów... W efekcie ludzie robią się tak superwypasieni i niepokonani, że zaczynam się zastanawiać, jakim cudem te biedne, prześladowane stwory piekielne przetrwały tak długo.

Innymi słowy, trudno mi pozbyć się wrażenia, że ten cykl ciągnie się już zbyt długo. Ale lektura pozostaje przyjemna, bohaterowie barwni, wielokulturowość zapobiega monotonii, więc pewnie dotrwam do końca sagi. Jeśli kiedykolwiek nastąpi, bo walka z demonami między innymi poprawia płodność, więc nowe pokolenie wojowników już rośnie albo jest w drodze...

wtorek, 27 października 2015

"Strzały w Stonygates" — jak odwracać uwagę

Tytuł:             They do it with Mirrors
Tytuł tłumaczenia: Strzały w Stonygates   
Autor:             Agatha Christie        
Wydawnictwo:       HarperCollinsPublishers
Rok 1. wydania:    1952                   

Uważam, że oryginalny tytuł lepiej pasuje do treści niż tłumaczenie. Ot, jakaś tam nazwa własna, rodzaj śmierci i tyle, brak głębszego nawiązania do szczególnych cech tego akurat morderstwa. Czytelnik traci sugestię, że chodzi o zamydlenie oczu, odwrócenie uwagi... Ale nie zmienię polskiej wersji, więc nie ma co się przejmować. Zawsze można czytać po angielsku.

Christie zasłużyła sobie na tytuł Królowej Kryminału. Jak w innych powieściach, także i w "Strzałach [...]", czytelnik dostaje wszystkie tropy, wie tyle samo, co obecna na miejscu zbrodni panna Marple. A że nie dostrzega drobnych, niepasujących do reszty szczegółów? Ha, to już jego problem!

Zasadniczo wolę pannę Marple od Herculesa Poirota — jest skromniejsza i bardziej ludzka niż bufon z Belgii. Oprócz tego nie zajmuje się rozwiązywaniem zagadek zawodowo, więc Autorka musi się bardziej namęczyć i za każdym razem wykombinować jakiś prawdopodobny sposób na zetknięcie się bohaterki ze zbrodnią.

Tym razem miła staruszka spotyka się z przyjaciółką z młodości i zostaje poproszona o odwiedzenie siostry koleżanki, gdyż ta wyczuła jakąś dziwną atmosferę podczas ostatniej wizyty. Nie zamierzam zdradzać, co dzieje się potem — warto samodzielnie sprawdzić.

piątek, 23 października 2015

"Kolor magii" — początek Świata Dysku

Tytuł:             The Colour of Magic
Tytuł tłumaczenia: Kolor magii        
Autor:             Terry Pratchett    
Wydawnictwo:       Corgi Books        
Rok 1. wydania:    1983               

Pierwsza książka ze Świata Dysku. Podobno wtedy Pratchett jeszcze nie znał fabuły, ale nie rzucało mi się to w oczy podczas lektury.

Bohaterami tej części są: niedorobiony czarodziej Rincewind, turysta Dwukwiat, jego magiczny bagaż i cudowny pratchetowski humor. Na listę moich ulubionych cytatów dostał się następujący fragment:
— Jestem przekonany, że nawet nie marzysz o porzuceniu tych obowiązków i ucieczce z miasta. Według mojej oceny, jesteś typowym mieszczuchem. Mimo to możesz być pewien, że przed wieczorem władcy innych miast zostaną powiadomieni o naszej umowie.
— Gwarantuję ci, panie, że myśl taka nawet nie postała mi w głowie.
— Doprawdy? Zatem na twoim miejscu zaskarżyłbym własną gębę o oszczerstwo.
W pierwszym tomie Autor wrzuca na swój stół do satyrycznej wiwisekcji turystów. I trzeba przyznać, że wiele obserwacji ma zabójczo celnych. Aż przed oczami staje Amerykanin w krótkich spodniach i koszulce w palmy... Bohaterowie (czytaj: mięśniacy dysponujący ostrym mieczem do wynajęcia i jeszcze ostrzejszym niedoborem mózgu) też trochę obrywają, ale cóż... Dawno im się należało!

Chyba każdy wie, czym Świat Dysku różni się od naszego. Niby pomysł ze słoniami i żółwiem bardzo stary, ale żeby oprzeć na nim uniwersum fantasy, trzeba być geniuszem. No i w książce nie zabrakło szczegółów, którymi Pratchett wzbogacił oryginalną koncepcję.

Ogółem: bardzo przyjemna i zabawna lektura.

poniedziałek, 19 października 2015

"Wielkie katastrofy i anomalie klimatyczne w dziejach" — kłamliwy tytuł

Tytuł:           Wielkie katastrofy i anomalie klimatyczne
                 w dziejach                               
Tytuł oryginału: Freaks of the Storm. From Flying Cows to 
                 Stealing Thunder. The World's Strangest  
                 True Weather Stories                     
Autor:           Randy Cerveny                            
Wydawnictwo:     Bellona                                  
Rok 1. wydania:  2005                                     

Tytuł kłamie, przynajmniej ten po polsku. Oryginalny jest bliższy do prawdy. Nie wielkie katastrofy, tylko bardzo rzadkie wydarzenia typu "wiatr porwał dziecko i przeniósł pół kilometra, nie robiąc mu żadnej krzywdy". No dobrze, tragedie spowodowane huraganami czy ekstremalnymi temperaturami też są wspomniane. Nie anomalie klimatyczne, tylko nietypowe zjawiska pogodowe — kolorowy deszcz czy gradziny o niezwykłym kształcie lub wielkości. Nie w dziejach, tylko w gazetach ukazujących się w Stanach Zjednoczonych. Reszta się zgadza.

W związku z powyższym książka bardzo rozczarowała. Spodziewałam się opisu wpływu pogody na historię, czegoś podobnego do kamikadze, który uratował Japonię przed inwazją Kubilaj-chana, a dostałam zbiór anegdotek z serii "w pewnym stanie jednej babie wiatr wsadził do oka grabie".

Myślałby kto, że inwazja Napoleona na Rosję to piękny przykład aury wpływającej na dzieje. Ale nie. Cerveny nie wspomina o Napoleonie. Widocznie wtedy jeszcze w Stanach nie mieli gazet. Ale przynajmniej niemiecki atak podczas drugiej wojny światowej już się załapał. A nawet jedno gradobicie opisane w Biblii czy Józef przedstawiony jako ceniony meteorolog. Jestem przeciwna traktowaniu Biblii jako w pełni wiarygodnego źródła naukowego.

Perspektywa przedstawiania zdarzeń stwarza wrażenie potwornie amerykańskiej. Co, zdaniem Autora, można zaliczyć do "najważniejszych odkryć w historii"? No jak to co? Odkrycie Bermudów! Huragan zepchnął statki z kursu i się wyspy znalazły. A jaka jest "największa przygoda w dziedzinie inżynierii wiatrowej"? Wiatraki, elektrownie wiatrowe, żaglowce, balony, sterowce, szybowce? Nieee. Przecież każdy wie, że musi chodzić o napędzany wiatrem wóz skonstruowany przez niejakiego Sama Pepparda. Pojazd przejechał ponad osiemset kilometrów.

Autor może i czytał wiele o pogodzie, ale na pozostałych dziedzinach często się nie zna. Przykłady? Strona 74:
W 1757 roku w Berlinie panowało ogromne podniecenie wywołane plotkami o nieuniknionej wojnie. [...] Fryderyk Wielki nakazał umieścić w gazecie fałszywą wiadomość o gradobiciu w Poczdamie. [...] Machina średniowiecznej propagandy zadziałała.
Nie wiem, jak to wyglądało z epokami w Ameryce, ale w Europie w połowie XVIII wieku już mieliśmy oświecenie. I nie uwierzę, że chodziło o metody propagandowe stosowane w średniowieczu, bo przed wynalezieniem druku raczej nie znano gazet.

Albo cytat ze strony 120: "przy zachodnim wybrzeżu Azji i wokół Japonii szaleją 'tajfuny'". Zachodnie wybrzeże Azji... Na Uralu te tajfuny zaobserwował? A może "zachodnie wybrzeże" to po prostu ten ląd na zachód od USA?

I biologiczna ciekawostka ze strony 170:
Kilka relacji dotyczy zamieci, która miała miejsce w marcu 1922 roku w Szwajcarii, gdzie setki owadów, w tym pająki, stonogi i ogromne mrówki spadły w Alpach.
Kiedy ostatnio sprawdzałam, owady miały po sześć nóg, a nie osiem lub więcej.

Żeby biologia nie czuła się osamotniona, anomalie fizyczne ze strony 228: "masę wody, błota i kamieni oceniano na osiemdziesiąt milionów metrów sześciennych" (taaak, a objętość tego wszystkiego to pewnie setki milionów ton...) i 230: "ilość pary w powietrzu zależy od temperatury. Im cieplej, tym więcej powietrze ma w sobie wilgoci". No proszę! Rolnicy tak często przejmują się suszą, a tu wystarczy ogrzać powietrze i pary wodnej od razu zrobi się więcej. Do licha, najprawdopodobniej Cerveny miał na myśli ciśnienie nasycenia. Czy tak trudno wyrażać się precyzyjnie?

A czasami Autor przeczy sam sobie albo jest na bakier z logiką. Strona 128:
Dosłownie stwierdziliśmy, że tropikalne cyklony wzdłuż wybrzeża Atlantyku były znacznie słabsze w weekendy niż w dni robocze. [...] [W]zrost zanieczyszczeń powietrza spowodowany przez przemysł i transport w ciągu pięciu roboczych dni wzdłuż wybrzeża Atlantyku działa tak, jak sobie tego życzyli twórcy projektu "Stormfury" — skumulowane zanieczyszczenia w znacznym stopniu osłabiają burze.
To w końcu burze w weekendy są słabsze czy silniejsze? Ja rozumiem, zwykła ludzka pomyłka. Ale ktoś mógłby ją wyłapać, bo czytelnik w końcu nie ma pojęcia, kiedy się burze nasilają...

Książka jest ozdobiona ilustracjami. Niestety, tak słabej jakości, aż nie rzuca się zbytnio w oczy, że jedna z nich (ta na stronie 102) została umieszczona do góry nogami.

Dzieło może się przydać jedynie jako zbiór ciekawostek pogodowych, które gdzieś, kiedyś się wydarzyły.

czwartek, 15 października 2015

"Wyznaję" — antyczytelniczy chaos

Tytuł:           Wyznaję    
Tytuł oryginału: Jo confesso
Autor:           Jaume Cabré
Wydawnictwo:     Marginesy  
Rok 1. wydania:  2011       

Książka zdecydowanie nie przypadła mi do gustu. Historia pewnego człowieka rozciągnięta na ponad siedemset stron. To, że w jego życiu niewiele ciekawego się dzieje, że razem z wybranką próbują skopać, co tylko się da, jeszcze mogłabym zrozumieć. W końcu chyba właśnie tak wygląda niemal każda biografia obserwowana z boku.

Dobija mnie chaos. Narracja miotająca się między pierwszo-, drugo- i trzecioosobową, bez żadnego celu i uprzedzenia, nierzadko w ramach jednego zdania. Oto przykład ze strony 233:
Przeskakiwałem z tarasu na taras położonego na stromym zboczu folwarku Can Casic; [...]  z dala od książek, których Adrian nie mógł zabrać za sobą. Albo wspinałem się na wyścigi do zamku [...]
Dla ułatwienia: Adrian to bohater książki, domyślne "ja" na początku każdego zdania.

Moją niechęć pogłębiało zlekceważenie interpunkcji. Podobno tak było w oryginale i Autor uparł się, aby tłumaczenia również pomijały niektóre znaki przestankowe. A przecież te wszystkie przecinki i inne średniki wymyślono w jakimś celu!

Na przykład takie zdanie (?), cytat ze strony 536 w moim wydaniu:
Otworzył drzwi i zobaczył Bernata z torbą sportową w ręku, który go przywitał słowami cześć, mogę wejść?, i wszedł, zanim zdążył powiedzieć wchodź, stary, wejdź.
Albo ze strony 688:
Zamiast powiedzieć mu właśnie dzwonili ze szpitala czy ma pan telefon ze szpitala, czy po prostu ma pan telefon, zdaje się, że pilny, a nawet lepiej, zamiast powiedzieć telefon do pana i zająć się prasowaniem, co byłoby logiczne, Caterina, która zawsze chciała zasiadać w pierwszym rzędzie, powtórzyła Adrianie, słyszy mnie pan, a ja na to tak, co się dzieje, a ona Saha się obudziła.
I jeszcze z 730:
Maks odłożył słuchawkę. Nie miał prawa grzebać w życiu tak pogodnego faceta jak Maks.
Wszystko jasne, czyż nie? Naprawdę książka poniosłaby taką wielką stratę, gdyby uzupełnić brakujące dwukropki i cudzysłowy oraz zadbać o podmiot tak domyślny, że trzeba główkować, kto miał nim być? To nie lista błędów, to przykłady.

Wkurzało mnie podejście Autora do czytelników. Jeśli chce, żeby ktoś czytał tę powieść, to dlaczego niepotrzebnie utrudnia? A jeśli nie chce, to po co pokazywał komukolwiek? Jeżeli to jakiś nowy cudowny środek artystyczny, to do mnie nie przemówił.

Ciekawe mogły być przebitki na dzieje skrzypiec, dookoła których kręciło się życie bohatera, ale też pojawiały się ni stąd, ni zowąd i w rezultacie, tylko jeszcze bardziej irytowały.

Jedyny sympatyczny akcent stanowiła wzmianka o naszej noblistce, Szymborskiej.

niedziela, 11 października 2015

"Cienie zapomnianych przodków" — o pochodzeniu człowieka

Tytuł:           Cienie zapomnianych przodków  
Tytuł oryginału: Shadows of Forgotten Ancestors
Autor:           Carl Sagan, Ann Druyan        
Wydawnictwo:     Zysk i S-ka                   
Rok 1. wydania:  1993                          

Podtytuł: "W poszukiwaniu naszej tożsamości". Cóż, Autorzy sięgają naprawdę głęboko, chcąc znaleźć wyjaśnienie, dlaczego człowiek zachowuje się i wygląda właśnie tak. Pierwszy rozdział zaczyna się od dysku akrecyjnego, z którego miał powstać nasz Układ Słoneczny. Chyba słusznie — bez atomów węgla i kilkudziesięciu innych pierwiastków, wyprodukowanych w jakichś innych gwiazdach, życie nie mogłoby się pojawić.

Na następnych stronach Sagan i Druyan analizują kolejne kamienie milowe w historii Homo sapiens: geologię młodziutkiej Ziemi, ewolucję, nukleotydy, komórki, fotosyntezę, rozmnażanie płciowe, zmysły, relacje między osobnikami, testosteron, aż do małp.

Bardzo ciekawy pomysł na książkę i świetnie zrealizowany. Ale przecież Sagan należy do najbardziej znanych popularyzatorów nauki i jest autorem jednego z moich ulubionych cytatów (acz nie pochodzącego z "Cieni [...]"): "Science is a way of thinking much more than it is a body of knowledge" (Nauka jest czymś więcej niż tylko ogółem wiedzy. To sposób myślenia - tłum. Lech Krupa).

O większości faktów przytaczanych w książce już wiedziałam albo dotyczą takich drobiazgów, że wkrótce o nich zapomnę, ale nie żałuję czasu poświęconego na lekturę. W końcu znalazłam także kilka nowości, szczególnie w rozdziałach poświęconym małpom. To niepokojące, jak często okazuje się, że na przykład szympansy są zdolne do czegoś, co wcześniej uważaliśmy za cechę odróżniającą człowieka od zwierząt.

Książka napisana bardzo przystępnym językiem, chociaż porusza wcale nieproste i nieoczywiste problemy.

środa, 7 października 2015

"Ad infinitum" — sporo naciągania

Tytuł:           Ad infinitum    
Autor:           Michał Protasiuk
Wydawnictwo:     Powergraph      
Rok 1. wydania:  2014            

Powieść mnie nie ujęła. Wiele rzeczy wydaje się mocno naciąganych — na przykład poważna instytucja wysyła za granicę dwóch szpiegów. Jeden nie zna języka, drugi nie ma żadnego doświadczenia z pracą w terenie. Ale dzięki zabiegowi wszystko może się ładnie zazębić, wątki zgrabnie się splatają... Albo Polak w takim wieku, że musiał uczyć się w szkole rosyjskiego, na Krymie rozmawia z tubylcami po angielsku, tylko po to, żeby anglojęzyczny fizyk siedzący przy sąsiednim stoliku mógł go podsłuchać. Znaczenie dla fabuły — jak wyżej. A czasami bohaterowie robią coś niezbyt logicznego, bo coś im tak mówi i sami nie wiedzą, co to za siła...

Do tego obawiam się, że Autor wielu rzeczy nie sprawdził. Od nieistotnych drobiazgów — mieszkam w Łodzi i kiedy ostatni raz byłam w Manufakturze, nie widziałam tam żadnego parkingu podziemnego — do szczegółów o ogromnym znaczeniu dla opisywanej historii. Mam wrażenie, że Protasiuk pod pojęciem apoptozy rozumie coś innego niż ja. Ale mogę się mylić, może to tylko niezręczne sformułowania. Oprócz tego, syndrom sawanta nie występuje wśród chorych na autyzm tak często, jak to głosi Hollywood. Fizyk, zapytany czy Wszechświat ma dziesięć miliardów lat, przytakuje (podobno trafiają się znacznie starsze gwiazdy). I trudno było mi uwierzyć w dzieciaki, które grzecznie zasypiają przed dwudziestą trzydzieści. Ale może gdzieś takie skarby żyją. ;-)

Sporo się nazbierało kwestii, które wzbudziły moje wątpliwości.

Język również nie rzuca na kolana. Bez jakichś strasznych błędów, ale i bez rewelacji.

piątek, 2 października 2015

"Piknik na skraju drogi" — trzy minipowieści

Tytuł:             Piknik na oboczinie      
Tytuł tłumaczenia: Piknik na skraju drogi   
Autor:             Arkadij i Boris Strugaccy
Wydawnictwo:       Izdatielstwo AST         
Rok 1. wydania:    1972, 1970, 1966         

W moim wydaniu książka składa się z trzech minipowieści: "Pikniku na skraju drogi", "Hotelu pod poległym alpinistą" i "Ślimaka na zboczu". Omówię każdą oddzielnie, bo bardzo różnią się od siebie.

"Piknik na skraju drogi" opowiada o kontakcie z obcymi. No, jakiejś tam formie kontaktu. Temat potraktowany nietypowo i hipotezę, co o tym całym spotkaniu myślą sobie przybysze, uważam za niezwykle oryginalną. Nigdy się z takim podejściem nie spotkałam. I pomyśleć, że tekst ma już niemal pół wieku...

Świat również interesujący; Strugaccy prezentują cały szereg mniej lub bardziej niebezpiecznych artefaktów stworzonych przez tę inną cywilizację. Podziwiam fantazję twórców.

Obecnie rozpanoszyli się wszędzie stalkerzy. Ciekawe, ile osób pamięta, że to właśnie w "Pikniku" po raz pierwszy pokazali się czytelnikom. Rosyjskie "столкнуться" oznacza "zetknąć się" i świetnie opisuje pracę stalkerów w tym uniwersum.

Warto zwrócić uwagę na jeszcze jeden interesujący szczegół — co literatura mówi o kulturze narodu, który ją wydał. W pewnym momencie szef bije, fizycznie okłada, podwładnego. Bo przełożony na coś się wkurzył, bo może, bo wiadomo, że ten tłuczony nie odda. Bo tak. Dla mnie nie do pomyślenia. Dla autorów — ot, gorszy dzień w pracy, każdemu się zdarza...

"Hotel pod poległym alpinistą" to dla mnie wspaniały przykład, jak można zainteresować czytelnika postaciami. Klasyczna historia kryminalna — kilkoro odizolowanych od świata zewnętrznego ludzi, ktoś do prowadzenia śledztwa, tajemnicza zbrodnia, zamknięty krąg podejrzanych... Opowieść poprowadzona w taki sposób, że wciągnęła i zainteresowała mnie, zanim jeszcze doszło do przestępstwa, zanim coś się zaczęło dziać. Garść bohaterów, a każdy dziwaczny, wyjątkowy...

Ukoronowanie tej strategii stanowi osobnik, którego płci narrator nie jest pewien — czasem zachowuje się jak dziewczyna, czasem brzmi jak młody mężczyzna... Opiekun wyraża się o tym kimś "dziecię mojego zmarłego brata". Czy to nie cudowny chwyt zapewniający, że czytelnik będzie odwracał kolejne kartki, aby dowiedzieć się chociaż tego?

Bardzo mnie ciekawi, jak ta sprawa została rozwiązana w tłumaczeniu (jeśli w ogóle książkę przetłumaczono na polski). Po rosyjsku można rozmawiać z kimś, nie wiedząc, czy to kobieta, czy mężczyzna. Pytanie "Co wy robili w jadalni?" brzmi całkiem naturalnie. W naszym języku nie ma tak łatwo.

"Ślimak na zboczu", najstarsza z minipowieści składających się na książkę, ale bynajmniej nie pierwsza w dorobku braci Strugackich. Nie przypadła mi do gustu. Dwa niemal całkiem rozłączne wątki, w każdym bohater nie bardzo wie, o co chodzi, a czytelnik gubi się razem z nim. Pozostałe postaci gadają dużo, ale bardzo trudno znaleźć sens w tych potokach słów.

Czytałam, miałam nadzieję, że końcówka wszystko wyjaśni, że wątki się połączą. Rozczarowałam się, a ja lubię rozumieć.

niedziela, 27 września 2015

"Co wnosi nos" — mnóstwo ciekawostek

Tytuł:           Co wnosi nos?       
Tytuł oryginału: What the Nose Knows?
Autor:           Avery Gilbert       
Wydawnictwo:     W.A.B.              
Rok 1. wydania:  2008                

Podtytuł: "Nauka o tym, co nam pachnie". Książka sprowadza się do szeregu anegdotycznych informacji o zmyśle węchu. Podane w przystępny, wciągający sposób.

Trochę rozczarowuje, że wciąż tak niewiele wiemy o sposobie dostarczania mózgowi danych o zapachu. Bodźce wzrokowe przeanalizowaliśmy dość dokładnie; o czopkach i pręcikach uczą się dzieci w szkole. Słuch też badaliśmy od dawna, wiemy, jaką rolę spełniają młoteczek, kowadełko i strzemiączko (zawsze zachwycały mnie nazwy tych trzech kostek). Dużo gorzej z węchem — mnóstwo jeszcze zostało do odkrycia, ta gałąź nauki ciągle ociera się o magię. Ale to nie wina Autora, ten robi, co może.

Książka zawiera bardzo wiele ciekawostek związanych ze zmysłem powonienia, niektóre wiadomości autentycznie mnie zaskoczyły. Na przykład, jak się okazuje, przeświadczenie, że palacze mają słabszy węch, to mit. A w ogóle z ludzkim nosem nie jest aż tak beznadziejnie, jak nam się często wydaje.

Po lekturze odczuwam pewien niedosyt — chciałoby się poczytać jeszcze więcej na ten temat. Acz uważam, że niektóre części książki można spokojnie ograniczyć. Szczegóły (raczej nieudanych, jeśli nie pod względem technicznym, to marketingowo) pierwszych prób połączenia filmu z emisją adekwatnych aromatów w pewnym momencie zaczęły mnie nużyć. Również opisy zapachów dominujących w rodzinnej Kalifornii pisarza mnie nie zainteresowały. Z całą pewnością nie zamierzam jeździć sugerowaną autostradą z otwartymi oknami, aby wdychać przesycone różnorodnymi woniami powietrze.

Trzeba jednak przyznać, że, jak na amerykańskie standardy, Gilbert jest dość mało egocentryczny. Widzi nie tylko własny nos, nie zanudza czytelnika swoją biografią i chyba nawet nie wymienia wszystkich sławnych ludzi, których poznał.

Język prosty, ale bynajmniej nie stwarza to wrażenia, że Autor nie ma pojęcia, o czym pisze. Wie tyle, że aż nie musi chować się za murem żargonu. Chociaż, niektórych wymienianych zapachów nie znam i nie potrafię ich sobie wyobrazić. Paczuli nigdy nie wąchałam (a jeśli się zdarzyło, to nieświadomie), ale to już mój problem. Taaak, zdecydowanie węch to ciekawa dziedzina i warto dowiedzieć się więcej.

niedziela, 20 września 2015

"Ojciec chrzestny" — wspaniale dwuznaczny bohater

Tytuł:             The Godfather   
Tytuł tłumaczenia: Ojciec chrzestny
Autor:             Mario Puzo      
Wydawnictwo:       Arrow Books     
Rok 1. wydania:    1969            

Ojciec chrzestny. Don Corleone. Mafioso. Szantażysta. Zabójca i zleceniodawca morderstw. Dla ojca pobitej dziewczyny, który musiał patrzeć, jak sędzia wypuszcza jej oprawców na wolność — ostatnia nadzieja na sprawiedliwość. Głowa rodziny przez wszystkich, nawet najzawziętszych wrogów, darzona ogromnym szacunkiem. Staromodny facet potępiający seks pozamałżeński. Ten zły czy ten dobry?

Sądzę, że duża część sukcesu tej książki wynika z trudności w udzieleniu odpowiedzi. Wiadomo, że mafioso nie może zachować czystych rąk, że musi podejmować niewygodne decyzje... Ale trudno oprzeć się wrażeniu, że świat urządzony przez Dona Corleone byłby lepszy niż ten dookoła.

A i rzeczywistość zarysowana przez Puzo obecnie wydaje się nieco naiwna, romantyczna i prosta. Gdzie te czasy, kiedy zabicie policjanta (choćby i do cna skorumpowanego) wydawało się bandytom strasznym uczynkiem, a zamach na kobiety i dzieci w ogóle nie był przez nikogo brany pod uwagę? Kiedy minęły?

Od powieści trudno się oderwać — ciągle coś się dzieje, czytelnika ciekawi, jakie będą dalsze losy bohaterów. W końcu śmiertelność w ich biznesie jest dość wysoka... Do tego postacie interesujące, dobrze pokazane, o zróżnicowanych charakterach, wiarygodne. 

Mam wątpliwości tylko do jednej rzeczy — obrzędów katolickich. Autor pisze, że przystępować do komunii trzeba na czczo (naprawdę?) i że rodzice chrzestni dziecku potrzebni są dopiero przy konfirmacji. O ile w pierwszej sprawie mogę się mylić, to w drugim przypadku jestem pewna, że u nas wygląda to inaczej. Ciekawe, czy to Puzo się rąbnął, czy w Stanach rytuały ewoluowały.

Warto przeczytać, choćby dla mądrości Dona Corleone, który na pewno nie należał do głupich ludzi. "Prawnik ze swą teczką może ukraść więcej niż tysiąc ludzi z pistoletami" to jedna z moich ulubionych złotych myśli wielkiego mafiosa.

środa, 16 września 2015

"Jak przeżyć w fantastycznonaukowym wszechświecie" — przerost świata nad akcją

Tytuł:       Jak przeżyć w fantastycznonaukowym wszechświecie  
Tytuł oryg.: How to Live Safely in a Science Fictional Universe
Autor:       Charles Yu                                        
Wydawnictwo: Prószyński i S-ka                                 
Rok 1. wyd.: 2010                                              


Ciekawy pomysł, błyskotliwie zrealizowany. Niestety, coś się zaczyna dziać dopiero po mniej więcej czterdziestu procentach powieści. Wcześniej mamy opis wykreowanego świata, wspomnienia bohatera, jego pracę... A i po owych czterech dziesiątych książki Autor nie rozpieszcza czytelnika porywającą akcją.

Nie przeczę, to wszystko ma jakiś sens. Jeśli chcemy wiedzieć, jak przetrwać w jakimś świecie, to wypadałoby dowiedzieć się o nim jak najwięcej. Ale dla mnie "Jak przeżyć" nie okazało się książką, od której nie da się oderwać. Wprost przeciwnie, niekiedy musiałam ją odkładać, aby dla relaksu przeczytać jakieś bardziej typowe opowiadanie — z akcją i pełnokrwistymi postaciami.

Lektury nie ułatwia fakt, że w całej książce roi się od informacji powtarzanych raz po raz, do znudzenia. Czasami odnosiłam wrażenie, że Autorowi płacą nawet nie od liczby znaków, lecz od kartki. Szczególnie, gdy napotykałam na strony celowo pozostawione czystymi. Owszem, one zwykle czemuś służyły, ale drzew szkoda.

Na minus również łopatologiczna końcówka z przesłaniem, jak należy żyć. Jeśli książka jest przeznaczona dla młodego czytelnika, to może moralizatorstwo na ostatnich stronach by się wybroniło. Ale z wieloma odniesieniami do różnych naukowych kwestii — ta teza wydaje się wątpliwa.

Jedna rzecz mnie zaintrygowała — wspomniane w początkowej części "zasady samozgodności Nowikowa". Skojarzyły mi się z bohaterem cyklu powieści Zwiagincewa, Andrieja Nowikowa, który spotyka się z podobnymi problemami. Ale sprawdziłam i dowiedziałam się, że zasadę zaproponował fizyk o takim nazwisku (widać i w Rosji tamtejszy odpowiednik Nowaka jest popularny). Przynajmniej czegoś się dowiedziałam.

Ogólnie mam mieszane uczucia — z jednej strony, doceniam pomysł, naprawdę oryginalny; z drugiej obawiam się, że został potraktowany po łebkach i częściowo zmarnowany.