wtorek, 29 sierpnia 2017

"Tajemni władcy" — fascynujące informacje

Tytuł:           Tajemni władcy          
Tytuł oryginału: Die heimlichen Herrscher
Autor:           Philipp Vandenberg      
Wydawnictwo:     Klub dla Ciebie         
Rok 1. wydania:  1991                    

Podtytuł — "Lekarze dyktatorów i wielkich tego świata" — wyjaśnia, o czym mówi książka. A dziełko pozwala spojrzeć na historię z innego, przeważnie pomijanego, punktu widzenia. No bo co by było, gdyby... Siedem rozdziałów pokazuje dzieje kilkorga raczej znanych władców i polityków oraz ich (niemal nigdy niewspominanych w podręcznikach) lekarzy przybocznych. Rozrzut bohaterów po chronologii spory: od Marka Aureliusza do Hitlera i Piusa XII.

Warto wspomnieć, że Autor ma talent do lekkiego i ciekawego snucia opowieści. Książkę czyta się z przyjemnością (może za wyjątkiem niekiedy bardzo obszernych cytatów — przytoczone w całości orzeczenie o psychice Ludwika II Bawarskiego mocno mnie wynudziło). Największe wrażenie wywarł na mnie pierwszy rozdział, poświęcony Wielkiej Trójce z Jałty. Faceci, którzy tam kreślili po mapach i decydowali o kształcie przyszłego świata, nie byli zdrowi...

Treść pozostałych rozdziałów również potrafi skłonić do refleksji. Jak często losy narodów w ogromnym i zwykle niedostrzeganym stopniu zależą od przypadkowych ludzi? Ani z rządzącej dynastii, ani wybranych demokratycznie? Bywa, że i nawet do zawodu lekarza słabo przygotowanych... A może nie tylko od lekarzy? W końcu wybory w USA przeważnie wygrywa ten wyższy. Jak wielki jest wpływ rzeczników, wizażystek, piarowców...?

Z wpadek, rzuciło mi się w oczy zamieszanie na stronie 161:
Jeśli dokładnie prześledzimy życie cesarza Marka Aureliusza, zobaczymy wyraźnie, jak bardzo go sobie Platon zawłaszczył, jak go skarykaturował, ponaginał — istny Reader's Digest.
Hmmm. Jestem święcie przekonana, że Platon żył w V i IV wieku p.n.e., a Marek Aureliusz — w drugim naszej ery, więc... Idei opętania przez ducha Platona nie rozpatruję. Ale może to złośliwy chochlik coś namieszał i miało być odwrotnie.

Odrobinę mi przeszkadzały spoilery w przedmowie. Autor zdradza najsmakowitsze kawałki z książki. Rozumiem, że można się trochę zareklamować, ale tak odbierać Czytelnikom przyjemność z lektury?

Język poprawny, słownictwo... Hmmm, w częściach pisanych przez Vandenberga przystępne, spokojnie można zrozumieć przekaz bez konieczności podejmowania studiów medycznych. Gorzej z nieszczęsnymi cytatami z lekarzy — tam roi się od żargonu, od nazw lekarstw, które nic mi nie mówiły... No, ale oni w końcu nie pisali dzienników ani oficjalnych dokumentów z myślą o popularyzowaniu nauki.

piątek, 25 sierpnia 2017

"Bielszy odcień śmierci" — wielowątkowo

Tytuł:           Bielszy odcień śmierci
Tytuł oryginału: Glacé                 
Autor:           Bernard Minier        
Wydawnictwo:     Rebis                 
Rok 1. wydania:  2011                  

Kryminał, z interesującym otwarciem — zaczyna się od zwłok konia i to nie byle jakiego. W miarę egzotyczny, bo akcja toczy się w Pirenejach. Tym, co najbardziej rzuca się w oczy podczas lektury, jest wielowątkowość fabuły. Ma to swoje złe i dobre strony. Dobre — wiadomo, postacie wchodzą w bardziej skomplikowane interakcje, książka bardziej przypomina zwyczajne, wieloaspektowe życie. A czytelnik dostaje różne dania, nie musi żyć samymi trupami.

Gorsza strona jest taka, że jeżeli od samego początku na zmianę czytamy o policjancie prowadzącym śledztwo i odseparowanym od świata zakładzie psychiatrycznym, to wiadomo, gdzie należy szukać mordercy. Jeszcze zanim pan śledczy o tym pomyśli.

Intryga dość skomplikowana, podejrzanych i podejrzanie się zachowujących nie brakuje. Irytowały mnie jednak banalne błędy policjanta prowadzącego sprawę. Dwukrotnie widzi samochód być może należący do sprawcy i nawet nie pomyśli, że można spisać albo zapamiętać rejestrację. Zwłaszcza za drugim razem, bo — jejku, jejku! — jest zachlapana błotem i słabo czytelna. Chyba tylko po to, żeby Autor mógł doprowadzić do emocjonującego finału, kiedy teoretycznie nie wiadomo, komu uda się przeżyć. To uznałam za chwyty poniżej pasa. I to sztampowe.

Bohaterowie zróżnicowani, na ogół (pomijając popełniającego głupie błędy komendanta) logiczni. Chociaż, psycholożka, która odkrywa, że akumulator jej padł na mrozie, chyba powinna natychmiast poprosić kogoś o pomoc. To akurat się samo nie naprawi. Podoba mi się, że postacie nie są czarno-białe, nawet te dobre osoby mają swoje wady. Mniej urzekło, że próbuję sobie przypomnieć chociaż jedno heteroseksualne, nierozwiedzione i niezdradzające się małżeństwo... I nie daję rady. Ale może to już specyfika francuska, że każdy musi mieć kochankę lub kochanka, a najlepiej parkę.

Z wpadek zapamiętałam jedną, ze strony 350:
Były naukowiec węgierskiego pochodzenia specjalizujący się w badaniach nad fauną morską. Mówiący doskonałą francuszczyzną z wyraźnym słowiańskim akcentem.
Tjaa, Węgrzy od dzieciństwa uczą się słowiańskiego akcentu. Wyjeżdżają na kolonie do pozostałych krajów Grupy Wyszehradzkiej i trenują...

Na początku irytowały mnie drobiazgowe opisy, ale później przestały. Albo przywykłam, albo się skończyły. Na ogół książkę czytało się całkiem nieźle, ale bez problemu dawało się ją odłożyć w jakoby emocjonującej końcówce. No, czasami naprawdę wiadomo, jak muszą wyglądać ostatnie sceny. Żarcik z Churchillem, Rooseveltem i Hitlerem też już znałam.

Język raczej przeciętny — ani spektakularnych błędów, ani perełek. Jakieś drobiazgi w stylu zgubionego podmiotu.

poniedziałek, 21 sierpnia 2017

"Człowiek z Marsa" — początki Lema

Tytuł:          Człowiek z Marsa
Autor:          Stanisław Lem   
Wydawnictwo:    Interart        
Rok 1. wydania: 1946            

Nowela, jeden z pierwszych tekstów literackich opublikowanych przez Mistrza, poruszający temat pierwszego kontaktu. Pisany jeszcze w czasie drugiej wojny światowej, co chyba znalazło odbicie w treści: bardzo agresywne stosunki między Ziemią a Marsem, wyraziste przeciwstawienie "nas" oraz "ich". Właściwie wysłannik Czerwonej Planety nawet nie stara się nawiązać porozumienia. Można również dostrzec silne nawiązania do twórczości Wellsa.

Utworek niezbyt długi, więc i fabuła prosta (ale nie powiedziałabym, że pozbawiona zwrotów akcji). Lem się dopiero rozkręcał. Podobno później sam twierdził, że to raczej słaby tekst.

Da się jednak znaleźć ciekawe pomysły — spodobał mi się pomysł na komunikację z przybyszem z Marsa. A jeszcze bardziej to, że do pierwszego kontaktu przystępują naukowcy, a nie marines. Sam Obcy też interesująco przedstawiony. I faktycznie — do samego końca zachowuje obcość. To chyba pierwszy z całej serii "niepoznawalnych" kosmitów Lema.

Ludzcy bohaterowie dość podobni do siebie — ot, garść fachowców w swoich dziedzinach. Nieco wyróżniają się główny (który został we wszystko wmieszany przez przypadek) i profesor, przywódca obdarzony wyjątkowym intelektem.

Język też jeszcze szału nie robi — zdarzają się nieładne powtórzenia.

czwartek, 17 sierpnia 2017

"Zachęta do filozofii. Fizyka" — początki filozofii

Tytuł:           Zachęta do filozofii. Fizyka   
Tytuł oryginału: Προπρεπτικος. Φυσικῆς Ἀκροάσεως
Autor:           Arystoteles                    
Tom:             1                              
Wydawnictwo:     PWN                            
Rok 1. wydania:  IV w. p.n.e.                   

Pierwszy tom dość długiego, filozoficznego cyklu PWN. Nie bardzo rozumiem, dlaczego Arystoteles wylądował przed Platonem, ale trudno, czytam zgodnie z numeracją. W tej części znalazły się dwa traktaty, jeden zachowany tylko we fragmentach. No cóż, muszę stwierdzić, że przez ostatnie dwa i pół tysiąca lat w metodologii nauki mnóstwo się pozmieniało.

Arystoteles nie zachęcił mnie do filozofowania. Mam wrażenie, że końcowy wniosek, do którego należało dojść, zawarty jest już w tezie. Takie "filozofia jest fajna, więc fajnie się filozofuje" powtórzone bardzo wiele razy. Gdybym nie wiedziała z doświadczenia, że dowiadywanie się nowych rzeczy potrafi sprawić ogromną frajdę, to argumenty by mnie w ogóle nie przekonały. Ciekawam, jak zareagował król Cypru...

"Fizyka" też zbytnio do mnie nie przemówiła. Po omówieniu podstaw (takich jak zasady filozofii przyrody) Arystoteles przechodzi do ruchu — bardzo szeroko rozumianego, z przemianami włącznie. A potem wszystko bardzo drobiazgowo definiuje, dzieląc włos na czworo, a ćwiartki jeszcze na ósemki.

Do tego trudno mi zachwycać się rozumowaniem, kiedy jestem przekonana, że przesłanki lub końcowe wnioski są fałszywe. A niekiedy tak bywało. Na przykład (s. 176) wielki filozof stwierdza, iż "Najmniejszą liczbą w ścisłym tego słowa znaczeniu jest liczba 'dwa'". OK, rozumiem — zero trzeba było najpierw wymyślić i to niekoniecznie jest oczywista idea. Z liczbami ujemnymi jeszcze gorzej. Ale co z jeden?

Rozumiem również, że to początki filozofii jako nauki, że od czegoś trzeba zacząć (szanuję Arystotelesa i wielu jego braci w rozumie), ale irytowało mnie wygłaszanie z absolutnym przekonaniem niesprawdzonych doświadczalnie bzdur. Empiryzm uważam za bardzo zdrowe i rozsądne podejście. Warto jednak wspomnieć, że znalazłam również zdania świadczące o geniuszu.

W lekturze nieco przeszkadzało mi umieszczenie przypisów na końcu książki. Nie lubię, kiedy po napotkaniu indeksu górnego trzeba przerwać czytanie, poszukać innej kartki, znaleźć odpowiednią liczbę, aby poznać niekoniecznie istotną informację. Zdecydowanie wolę przypisy na dole strony. Skoro w fizyce w ostatnich milleniach zaszły duże zmiany, to może w technice drukowania też coś drgnęło? Za to podobało mi się przytoczenie wielu terminów również w oryginalniej wersji. Człowiek może się z greki podszkolić. A nawet zdziwić, że aż tyle naszych słów ma takie stare korzenie.

niedziela, 13 sierpnia 2017

Finkla redaguje — szósty numer "Silmarisa"

Dzisiaj pojawił się szósty, trzeci w tym roku, numer "Silmarisa". Wyjątkowo dużo opowiadań, na okładce aż gęsto od nazwisk:


Plik z zawartością magazynu (w formacie pdf) pobrać można na naszej stronie.
Za kilka dni pojawią się wersje magazynu w formatach do czytników elektronicznych.

środa, 9 sierpnia 2017

"Dreszcze" — kryminał z romansem

Tytuł:           Dreszcze    
Tytuł oryginału: Shiver      
Autor:           Lisa Jackson
Wydawnictwo:     Amber       
Rok 1. wydania:  2006        

Połączenie kryminału z romansem. Sądzę, że bez miłosnego wątku książka byłaby lepsza (wszyscy wiedzą, jak kończą się gwałtowne porywy wielkich uczuć na kartach książek, prawda?), ale ta tematyka zdaje się nierozerwalnie związana z Autorką, która napisała już kilkadziesiąt powieści z erotyką w tle. Albo i w roli głównej.

Wątek kryminalny poprowadzony o tyle ciekawie, że patrzymy mordercy na ręce, acz jego tożsamość zostaje tajemnicą aż do końca. Niby kluczowe dane gdzieś tam dostajemy, jednak nie rzucają się w oczy. Ta strona została dobrze rozegrana.

Pani posługująca się pseudonimem "Lisa Jackson" zręcznie steruje emocjami czytelników; główna bohaterka, córka kobiety uznanej za samobójczynię, publicznie szkalowana przez byłego męża, niesłusznie podejrzewana o zabójstwo, z miejsca zaskarbia sobie sympatię. Biedny, zakochany po uszy policjant też nie ma zbytnio z górki...

Bohaterowie nieco schematyczni: ona piękna, eks-on podły, następny on przystojny i silny, nikt ich nie rozumie, chociaż mają rację... Ale przynajmniej zachowują się logicznie — każdy ma jakieś pobudki działania. Co ciekawsze, postacie nie korzystają ze wspólnego zestawu bodźców, mają własne hierarchie ważności.

Nie da się ukryć amerykańskości książki; akcja toczy się w Luizjanie, rozdzielone całym kontynentem siostry gadają przez telefon, wszyscy piękni i bogaci, olbrzymia większość religijna... Z ciekawostek warto wymienić, że w powieści pojawia się Donald Trump. Ale jeszcze bez związku z polityką.

Czytało się przyjemnie, wręcz trudno mi było odłożyć książkę. Uznaję, że to zasługa zaangażowania emocjonalnego. W końcu psychopata na wolności to ktoś, kim należałoby się przejąć...

Język niezły, chociaż mogło być lepiej. Ubódł mnie jeden "kwiatek" z 63 strony — zmiana podmiotu, mimo że to zdanie złożone z imiesłowowym równoważnikiem zdania. Szkolny błąd i wychodzi, że to żądza myślała o młodym ciele...

sobota, 5 sierpnia 2017

"Droga do Nawi" — słowiańskie intrygi

Tytuł:          Droga do Nawi   
Autor:          Tomasz Duszyński
Wydawnictwo:    Czwarta Strona  
Rok 1. wydania: 2015            

Fantasy rozgrywające się we współczesności. O tyle odróżniające się od zwyczajnego urban fantasy, że występują w nim i knują na potęgę nasi, słowiańscy bogowie. Mocno kojarzyło mi się z "Amerykańskimi bogami". Powieść raczej męska — sporo tu walk, trupów i wymachiwania giwerami. Kobiety służą do bronienia ich albo podrywania. Ewentualnie może taka jedna z drugą zostać asystentką.

Główni bohaterowie książki to troje ludzi, na samym początku połączonych faktem, że ich akta znalazły się w tajemniczej teczce. Wszyscy (a szczególnie dwóch panów) irytowali mnie tym, że działają, mimo niezrozumienia sytuacji. Kazano zabijać/ pilnować? Zabijają/ pilnują i nie wnikają w szczegóły, bo nie mają na to czasu. Niekiedy w starciu nie wiedzą, kto jest wrogiem, a kto przyjacielem. Nie lubię, kiedy ktoś najpierw strzela, a potem zadaje pytania. Oprócz problemów etycznych dochodzi wrażenie, że to nie bohaterowie coś robią, tylko fabuła im się przydarza, a oni płyną z prądem zdarzeń. Zresztą, sami czują się pionkami w rozgrywce bogów.

Podobały mi się za to postacie z naszej mitologii, zwłaszcza te mniej rozpowszechnione — jak na przykład pogodnik.
jakimś cudem, czyt. łapówką
jakimś cudem, czyt. łapówką

Denerwowało mnie jeszcze to, że przez cały czas razem z głównymi bohaterami nie wiedziałam, o co w tym wszystkim chodzi. Nawet po przeczytaniu ostatniej strony mam wątpliwości. Trudno mi wręcz orzec, czy wszystkie wątki zostały podomykane, ale nie wydaje mi się (co z siostrą pogodnika?). Ucieszyłam się, kiedy cyngle wreszcie zaczęły się buntować przeciwko brakowi wyjaśnień. Szkoda, że dopiero w mniej więcej dwóch trzecich książki, bo od tego momentu zrobiło się znacznie ciekawiej. Ogólnie — to jedna z tych powieści, które bez problemu można odłożyć na dłuższą chwilę. Nie mam pojęcia, co jest grane — to i nie ciekawi zbytnio, jaki będzie wynik.

Świat właściwie bardzo podobny do naszego, więc przy kreacji się Autor nie napracował. Ale podobały mi się opisy Nawi. Plus również za umieszczenie akcji w dwóch słowiańskich krajach: Polsce i Rosji.

Język mógł być lepszy. Mam wrażenie, że Autor jeszcze nie wyrobił sobie stylu. Przeszkadzało mi mylenie "gdzie" i "dokąd", szczególnie w wypowiedziach Rosjan. Kto jak kto, ale oni powinni rozróżniać. Rozbawił mnie fragment "wąż przerastał najemnika o głowę" (s. 263). Ciągle nie wiem, czy wąż przy tym stał na czubku ogona, czy też tylko podnosił przednią część ciała.

wtorek, 1 sierpnia 2017

"Herby, legendy, dawne mity" — naciągane legendy

Tytuł:          Herby, legendy, dawne mity    
Autor:          Marek Cetwiński, Marek Derwich
Wydawnictwo:    Krajowa Agencja Wydawnicza    
Rok 1. wydania: 1987                          

Książka napisana przez dwóch historyków, mediewistów. Poświęcona została podaniom związanym z początkami średniowiecznych rodów na terenie Polski, często wyjaśniającym, na skutek jakich zdarzeń dana rodzina zdobyła swój herb. A łgali nasi przodkowie... Na potęgę!

Mam wrażenie, że objaśnienia legend są mocno naciągane. Co kobieta, to bogini, najchętniej Wielka (czy szanowni antenaci nie spotykali normalnych niewiast?), co patyk, to Drzewo Życia albo innego Kosmosu... Prawie wszystko jest ze sobą utożsamiane, co pozwala na sprowadzenie opowieści do trzech schematów na krzyż. Nie poczułam się przekonana.

Będę również narzekać na brak fachowych, heraldycznych zwrotów przy opisywaniu herbów — tych wszystkich figur w pas, tarcz dzielonych w lewy skos... No dobrze, polskie herby zazwyczaj były nieskomplikowane — jednopolowe i z prostym godłem, ale nawet "klejnotu" unikać? Czy "krzyż na końcu ramion jakby rozdarty" (s. 212) to krzyż rozdarty czy jednak kotwicowy, wcięty albo młyński (maltańskiego nie podejrzewam)? Nie chce mi się wierzyć, że specjaliści od średniowiecza nie znają tych wszystkich zaklęć. Czyżby Autorzy nie zaufali czytelnikom? Ech, może w erze przed Wikipedią tak bywało.

Warto podkreślić solidne dopracowanie książki pod względem naukowym. Po zakończeniu tekstu właściwego dostajemy jeszcze niemal sto stron różnych zestawień przydatnych przy poszerzaniu wiadomości lub pracy z książką: omówienie literatury o podobnej tematyce, indeks herbów i rodzin, indeks osób, indeks geograficzny oraz indeks rzeczowy.

Na kartach można znaleźć ryciny wielu herbów (ale bez szrafowania), kilka fotografii i jedną kilkustronicową kolorową wkładkę.

Słownictwo bogate (same nazwy herbów to już sporo rzadko używanych wyrazów), nie stroniące od archaicznych określeń. Język na ogół poprawny, ale sieknęła mnie po oczach "druhna" przez ch (s. 63).