piątek, 29 czerwca 2018

"Wiosna Helikonii" — saga

Tytuł:           Wiosna Helikonii 
Tytuł oryginału: Helliconia Spring
Autor:           Brian W. Aldiss  
Tom:             1                
Wydawnictwo:     Iskry            
Rok 1. wydania:  1982             

Zwraca uwagę starannie dopracowany świat — planeta krąży dookoła swojej gwiazdy, ta dookoła kolejnej, większej. Astronomicznie tworzy się niezły galimatias, pory roku "planetarnego" nakładają się na pory "gwiezdne". Akcja rozgrywa się, gdy Helikonia wraz z mniejszą gwiazdą zbliża się do większej i rozpoczyna się wiosna, która ma potrwać kilkaset helikońskich lat.

Takie podstawy astronomiczne wymagały specyficznych gatunków żyjących na planecie. Autor o nie zadbał (acz nie przekonała mnie koncepcja drapieżników z rogami), spodobały mi się drzewa żyjące przez cały gwiezdny rok i świetnie przystosowane do długaśnych pór. Wprawdzie nie mam pojęcia, czym te wszystkie stada zwierząt żywią się podczas mroźnej zimy, ale niech będzie.

Przypadła mi do gustu również mitologia mieszkańców planety. Jest tam kilka rozumnych ras i każda wierzy w jakiegoś boga lub bogów. Podbity lud przejmuje wiarę zwycięzców. Nawet wizerunki w świątyniach zdają się przemyślane i coś mówią. Jeśli nie wiernym, to czytelnikom.

Gorzej z fabułą. To właściwie saga, bez wyraźnego protagonisty. Bardziej kilkadziesiąt lat z życia pewnej osady niż jakiegoś człowieka. Pierwsze osiemdziesiąt stron (nie pamiętam dłuższego prologu) Aldiss poświęcił na biografię postaci, która potem przepada i bywa wspominana jedynie jako przodek kilku innych bohaterów. Ot, żyje sobie miasteczko, we względnym cieple, bo w pobliżu źródeł termalnych. Co i rusz do władzy dochodzi jakiś psychopata.

Psychopaci u steru nie lubią wiedzy, uważają ją za szkodliwą i starają się utrudniać życie kobietom prowadzącym akademię. Wszak nie ma to jak polowania! Kobiety zajmujące się nauką też dziwaczne — niby geniusz na poziomie Keplera, może i Newtona, a jednak ograniczone, ślepo zapatrzone we własną wizję i w gruncie rzeczy każda marzy o chłopie. Aż nieprzyjemnie się czyta o takich ludziach.

Od czasu do czasu pojawia się przerywnik — infodump pochodzący ze stacji kosmicznej krążącej nad Helikonią. W środku siedzą Ziemianie i badają wszystko. Muszą mieć świetne instrumenty, bo nawet o wirusach sporo wiedzą.

Nieco irytowało mnie dryfowanie w stronę fantasy. Taki ładny, dopracowany pod względem naukowym świat, a tu mieszkańcy zapadają w trans i kontaktują się z duszami przodków, uzyskując od nich realne informacje... Rozumiem, że mogły być potrzebne fabularnie, ale chyba dałoby się je podrzucić ludziom bez sięgania po magię.

 Pod względem językowym bardzo dobrze, tylko czasem przecinka zabrakło.

poniedziałek, 25 czerwca 2018

"Intuicja czyli mądrość uczuć" — o zaletach intuicji

Tytuł:           Intuicja czyli mądrość uczuć       
Tytuł oryginału: Intuition. Die Weisheit der Gefühle
Autor:           Gerald Traufetter                  
Wydawnictwo:     Wydawnictwo W.A.B.                 
Rok 1. wydania:  2007                               

Autor próbuje przekonać czytelników o wyższości intuicji nad namysłem przy podejmowaniu decyzji. Jako zwolenniczka logiki, analizy i faktów nie byłam zachwycona, jednak znalazłam w książce kilka ciekawostek. No i pod koniec Traufetter przyznaje, że i myślenia nie należy potępiać.

Kluczowe pojęcie intuicji wydaje mi się niedostatecznie zdefiniowane. Odnoszę wrażenie, że Autor wrzuca do tej "czarnej skrzynki" wszystko, co nie jest świadomym procesem myślowym: opornie wydobywane z głębin pamięci stare wspomnienia, luźne skojarzenia, obrabianie informacji zachodzące w tle innego procesu, przeczucia na temat nowo spotkanej osoby... Przy tak mętnie określonym przedmiocie badań, wszystkiego można dowieść. No, ale może powinnam to wszystko od razu zrozumieć. Intuicyjnie.

Traufetter przytacza dużo anegdotycznych przypadków, w których decyzje podjęte inaczej niż po namyśle okazywały się słuszne. Mogło tak być, ale to jeszcze nie dowód, że instynkty zawsze mają rację. Wyróżniają się opisy doświadczeń, w których dłużej zastanawiająca się grupa orzekała na ogół gorzej niż ludzie, których coś dekoncentrowało i nie pozwalało się zająć wyłącznie postawionym problemem.

Momentami irytowało mnie rozwodzenie się nad szczegółami spotkań z różnymi naukowcami. A gdzie ze sobą rozmawiali, a jak wyglądała sekretarka... Jakby Autor próbował za wszelką cenę udowodnić, że naprawdę widział się z Iksem czy Igrekiem, zamiast skupić się na wnioskach płynących z pogawędki.

Praca zawiera ilustracje, ale ich jakość mnie nie uwiodła. Czarno-białe, niekiedy dość ciemne, z jasnymi literami, sprawiają wrażenie przekopiowanych z kolorowego czasopisma, gdzie różnicę między czerwonym i niebieskim każdy widział, a i czcionka na stronie A4 była większa. W książce to obrazki wyglądają o wiele gorzej, czasem nieczytelnie.

Nie ma bibliografii, tylko około dziesięciu stron przypisów ze źródłami oraz pięć stron indeksu.

Językowo całkiem dobrze, tylko sporadycznie trafi się jakaś literówka. No i w którymś miejscu ubodło mnie "Homo sapiens" małą literą.

czwartek, 21 czerwca 2018

"Lord Jim" — nietypowa narracja

Tytuł:           Lord Jim               
Tytuł oryginału: Lord Jim               
Autor:           Joseph Conrad          
Wydawnictwo:     Unia Wydawnicza "Verum"
Rok 1. wydania:  1900                   

To historia człowieka, który nie dorósł do własnych wyobrażeń o sobie, a potem przez całe życie pokutował za chwilę... strachu? Uległości? Wybuch instynktu samozachowawczego? W każdym razie popełnił błąd, o którym później ani on, ani świat nie potrafił zapomnieć. Chociaż właściwie nikt nie ucierpiał. A nawet, afera wynika z tego, że nikt nie ucierpiał. No, ale honor... 

Akcja rozgrywa się w południowej Azji. Zasadniczo najpierw na morzu, potem na lądzie. Jest powiew egzotyki, ale książka koncentruje się na losach poszczególnych ludzi, a nie na przyrodzie, historii państw czy strukturach społecznych.

Uwagę zwraca nietypowa narracja — auktorialna. O wszystkim informuje przyjaciel bohatera, Marlow, przytaczając (zapewne z pamięci) całe dialogi, opisując szczegóły zdarzeń. Nie bardzo wyobrażam sobie, kto zdołałby wysłuchać tak długiej opowieści. W przedmowie Autor twierdzi, że można tę relację przeczytać na głos w mniej niż trzy godziny. Coś nie chce mi się w to wierzyć.

Historia nie jest porywająca, ale z początku uwagę podtrzymuje tajemnica — nie wiadomo, na czym właściwie polegał błąd nieszczęsnego protagonisty. Stopniowo wyłania się obraz wydarzenia, a do tego czasu odbiorca zdąży się zaciekawić dalszymi losami Jima.

Dużo bohaterów, wielu z nich antypatycznych. Ale chyba każdy mógł naprawdę się pojawić. Może nawet mieli swoich pierwowzorów. Dominują biali, kolorowi są traktowani pobłażliwie, ale jako rasa wyraźnie niższa. Jim mieszkający wśród tubylców jest "jedyny w swoim gatunku", białego człowieka przedstawia się jako zasługującego na (i niemal zawsze otrzymującego) podziw i szacunek ze strony Azjatów.

Ładnie zróżnicowane style wypowiedzi postaci. Tytułowy Jim mówi trochę jak uczniak — "Klawo!" i "Na Jowisza!". Europejczycy inni niż Anglicy wtrącają obce słowa: a to niemieckie, a to francuskie...

Język bogaty, na ogół poprawny, ale sporadycznie trafiają się literówki.

niedziela, 17 czerwca 2018

"Czysta robota" — zbiór opowiadań

Tytuł:           Czysta robota   
Tytuł oryginału: Smart-Aleck Kill
Autor:           Raymond Chandler
Wydawnictwo:     Czytelnik       
Rok 1. wydania:  1953            

Zbiór sześciu opowiadań w żaden sposób nie połączonych fabularnie. Tytuł pochodzi od jednego z nich. W zbiorze opublikowanym w 1953 znalazły się tylko cztery historie. W moim, polskim wydaniu doszło pierwsze "Perły to tylko kłopot" i ostatnie "Król w złotogłowiu". Opowiadania po raz pierwszy prezentowano światu między 1934 a 1939. Śledztwa prowadzą różni faceci: a to tajniacy, a to prywatni detektywi, a to nie wiadomo kto...

Historyjki łączy ogólny klimat kojarzący się ze Stanami Zjednoczonymi. Wielka spluwa jest bardzo ważna (dwudziestki piątki są dla kobiet), zazwyczaj wygrywa ten spryciarz, który potrafi przekonać przeciwnika, że nie ma broni, kiedy ma. Doniosłą rolę odgrywa whisky, jakby Ameryka jeszcze nie otrząsnęła się po prohibicji i na każdym kroku trzeba ten alkohol podkreślać.

Uwagę zwraca powszechna niechęć do zawiadamiania policji, jeśli znajdzie się trupa. Każdy jak najszybciej zmywa się z trefnego miejsca. Co bystrzejsi wycierają rzeczy, których dotykali. Cóż, jeśli weźmie się pod uwagę, że gliny chętnie próbują wrobić pierwszego napotkanego, który nie potrafi dowieść własnej niewinności, a do tego są skorumpowane bardziej niż przeciętni politycy... Taka postawa pewnie ma sens.

Śledztwo na ogół sprowadza się do obrywania po mordzie, walenia innych i oczywiście grożenia im pistoletem. Czasami trzeba zatrzeć jakieś ślady lub porozmawiać z kobietą. Kobiet na ogół się nie bije. Na myślenie nie ma czasu, informacje się kupuje. Detektyw na tropie żywi się głównie whisky.

Bohaterowie nie zachwycają złożoną konstrukcją — jeśli już czymś, to wzrostem — ale może nie powinnam zbyt wiele oczekiwać od opowiadań. Ot, protagonistom udaje się przeżyć śledztwo (a trup zazwyczaj ściele się gęsto), na końcu tłumaczą, co i jak.

Pod względem językowym mogło być lepiej. Z rzadka podmiot gdzieś ginie, niekiedy zaimki odsyłają w kosmos... Ale od czasu do czasu pojawia się dowcipne porównanie.

środa, 13 czerwca 2018

Finkla redaguje — dziewiąty numer "Silmarisa"

Dzisiaj pojawił się dziewiąty numer. Zaczęliśmy wydawać nasz kwartalnik już ponad dwa lata temu.

Okładka letnia, acz niekoniecznie bardzo wesoła:



Jak zwykle, około dwustu stron opowiadań, artykułów i recenzji. Zapraszam do lektury.

Plik z zawartością magazynu (w formacie pdf) pobrać można na naszej stronie.
Za kilka dni pojawią się wersje magazynu w formatach do czytników elektronicznych.

niedziela, 10 czerwca 2018

"Krótka historia wszystkiego" — bajki

Tytuł:           Krótka historia wszystkiego  
Tytuł oryginału: A Brief History of Everything
Autor:           Ken Wilber                   
Wydawnictwo:     Jacek Santorski & Co         
Rok 1. wydania:  1996                         

Tytuł tyleż marketingowy, co kłamliwy. Nie dosyć, że Autor próbuje podpiąć się pod Hawkinga, to jeszcze nijak nie wywiązuje się z obietnic. W książce można znaleźć historię nurtów filozoficznych a i to pobieżną. Więcej jest głoszenia tezy, że Kosmos dąży do rozwoju w określonym kierunku — atomy chcą łączyć się w cząsteczki, te w komórki, komórki w większe organizmy, które tęsknią do rozumu, a wszystko przesycone jest duchowością... Cóż, gdyby to była prawda, bakterie już dawno połączyłyby się w superinteligencję, a gazy szlachetne by nie istniały.

Oprócz tego Wilber lansuje podział wszystkich rzeczy (no, przynajmniej zjawisk socjologicznych) na indywidualne i zbiorowe oraz poznawane empirycznie i poprzez interpretację — analizę z wewnątrz. No, można tak podzielić, ale nie wydaje mi się, że z istnienia "Czterech Ćwiartek" wynika aż tyle, ile sądzi Autor.

Książka ma formę wywiadu, która mnie trochę bawiła, a trochę irytowała. Rozumiem, że dialog może sprzyjać wyjaśnianiu różnych pojęć i ma długą historię w tekstach filozoficznych. Ale zazwyczaj mniej lub bardziej fikcyjnym rozmówcom nadaje się jakieś imiona. Tutaj Wilber rozmawia z Wilberem. Sam sobie zadaje pytania, odpowiada, mówi "Ach, już rozumiem", podsuwa uzgodnione wcześniej kwestie, naprowadza na właściwy trop, cytuje siebie... Według mnie bardzo sztucznie to wyglądało.

Autor odżegnuje się od New Age, ale styl bardzo mi się z tym kojarzył. Dużo powtarzania w kółko tego samego, trochę odwołań do wcześniejszych książek Wilbera. Mało definicji. Być może po to, żeby łatwiej było interpretować różne terminy w zależności od potrzeb. Sporo szumnych nazw własnych dla zjawisk od dawna znanych pod innymi mianami. Na przykład "Prawa Ręka" to "empiryzm" lub "poznawanie świata poprzez zmysły". Garść pojęć zaczerpniętych z buddyzmu. Chętnie dowiedziałabym się, co znaczy to czy inne coś-tam-jama, ale tych wyjaśnień zabrakło. Grunt, że zgadza się z tezami postawionymi w książce. Często pojawiają się dramatyczno-poetyckie fragmenty. Przykład ze strony 185:
W twoim sercu galaktyki rodzą się i umierają. Czas i przestrzeń tańczą jak skrzące się obrazy na obliczu promiennej Pustki. Cały wszechświat traci ciężar. Jednym haustem możesz połknąć Drogę Mleczną, położyć sobie Gaję na dłoni i pobłogosławić ją.
Zastosowana argumentacja mnie nie przekonywała. Często sprowadzało się to do wysnuwania wniosków na podstawie anegdotycznych obserwacji albo autorytarnego stwierdzenia, iż "X w swoim dziele wykazał, że...". Wydaje mi się, że filozofowie rzadko cokolwiek wykazują. Raczej postulują.

Książka ma również pewne zalety. Może nie tyle dowiedziałam się nowych rzeczy o hermeneutyce, co mogłam nieco usystematyzować wcześniejszą wiedzę. Dostajemy również omówienie tez stawianych przez wybranych filozofów. Mam jednak wrażenie, że to tylko margines i nie o to chodziło Wilberowi. Do tego te interesujące okruchy zostały owinięte w grubą warstwę waty. Ogółem: można czytać, ale ostrożnie i sceptycznie.

O macoszym traktowaniu wielu dziedzin, w tym banalnej logiki, najlepiej świadczy fragment ze strony 40:
Przypomina to trzypiętrowy dom. Możemy, jak to zwykle bywa, uznać każde piętro za jeden poziom. W ten sposób ów dom będzie miał głębię trzy — trzy poziomy. Ale możemy również każdy stopień schodów uznać za poziom. Przyjmijmy, że między piętrami jest dwadzieścia schodów — powiemy wówczas, że ten dom ma sześćdziesiąt poziomów lub głębię sześćdziesiąt.
Cóż, dla mnie to logiczna zagadka na poziomie podstawówki.

Językowo książka również nie powaliła mnie na kolana. Trafiają się literówki, dwuznaczne konstrukcje, połknięte słowa... Duch, jakoby przenikający wszechświat, wielu rzeczy nie dopilnował. Pewnie ma ważniejsze sprawy i jak zwykle trzeba liczyć na własne siły.

czwartek, 7 czerwca 2018

"Niepełnia" — niejasno

Tytuł:          Niepełnia   
Autor:          Anna Kańtoch
Wydawnictwo:    Powergraph  
Rok 1. wydania: 2017        

Jak lubię Autorkę — w różnych aspektach: fantastycznym i kryminalnym — tak ta książka mi się nie spodobała. Ciągle nie wiem, o czym była i co jest niepełne. Moje zrozumienie kwestii na pewno, ale prawdopodobnie nie o to chodziło. Wydarzenia się powtarzają, albo takie same rzeczy dzieją się kilkakrotnie, co dodatkowo utrudnia orientację.

Bohaterów dużo. Trochę mi się mylili, tym bardziej, że czasami występowali jako normalne postacie, które coś tam robiły, a czasami pojawiali się w opowiadaniach, które czytali inni bohaterowie. Bardzo duża część zachowań wydaje mi się co najmniej dziwaczna. Zabić kogoś, bo koleżanka powiedziała, żeby gonić. Porwać dla zabawy. Więzić kogoś w komórce, bo coś tam... Trudno się z takimi typami identyfikować, trudno któremuś kibicować.

Fabuła też mętna. Zabili go i uciekł. Znaczy, zabili, ale potem spotkali znowu. Po latach, ale niektóre tropy sugerują, że to się stało tej zimy... Nie mam pojęcia na czym stoję, co się wydarzyło, a co tylko zostało napisane w opowiadaniu. Skąd właściwie wzięły się te kartki. Znaczy, niby to akurat jest wyjaśnione, ale z kilkoma kłamstwami po drodze. Można wierzyć lub nie.

Jak już wspominałam, nie bardzo widzę powiązanie treści z tytułem.

Książka mianowana do Zajdla za rok 2017, więc wielu ludziom musiała się podobać. Hmmm, chętnie dowiedziałabym się, co takiego przeoczyłam. Bo nie widzę tej wybitności. Ale może to kwestia gustu.

Ale przynajmniej pod względem językowym jest bardzo dobrze, nie wpadły mi w oko żadne usterki.

poniedziałek, 4 czerwca 2018

"Kryształy w przyrodzie i technice" — naukowo

Tytuł:          Kryształy w przyrodzie i technice 
Autor:          Praca zbiorowa                    
Wydawnictwo:    Wydawnictwo Uniwersytetu Łódzkiego
Rok 1. wydania: 2008                              

Zbiór kilkunastu artykułów naukowych na różne tematy powiązane z kryształami: od występowania i produkowania, przez klasyfikowanie i badanie, do szczególnych typów kryształów (na przykład niezbędnych do laserów, występujących w meteorytach czy organizmach żywych itp.). Teksty zostały napisane przez różnych autorów. Trochę przeszkadzał mi brak ujednolicenia graficznego — jedni dzielili na rozdziały (niekiedy aż do dwuakapitowych podpodrozdziałów), inni pisali jednym ciągiem, ewentualnie dodając puste wersy przy przechodzeniu do nowej tematyki. Trudno było złapać rytm przy czytaniu.

Książka przeznaczona dla... właściwie nie wiem, dla kogo. Przypomina materiały pokonferencyjne — brak jednej myśli przewodniej, systematycznego wykładu. Każdy pisał o tym, co go interesowało. Czyli pewnie adresatami są naukowcy zajmujący się kryształami. Świadczy o tym chociażby wysoka koncentracja żargonu. Laikowi trudno się przez to przegryźć.

Dla mnie tekst okazał się zbyt trudny i niewiele się z niego dowiedziałam. Zabrakło mi rozumienia pojęć, które autorzy uznali za podstawowe, więc nie wyjaśniali.

Dużą zaletę stanowią ilustracje — liczne, kolorowe i dobrej jakości. Po każdym artykule, na kredowym papierze. W sumie ponad dwie i pół setki zdjęć. Ale nie pogniewałabym się za bardziej szczegółowe opisy. Taki "Wpływ stopnia przesycenia na morfologię kryształów nahcolitu NaCO3 [1]. Nahcolit, układ jednoskośny, klasa 2/m" — to do osi ozdobionej ideogramami kryształów — nie brzmi przystępnie. A to jeden z tych łatwiejszych do zrozumienia rysunków.

Uważam, że ciekawym pomysłem (interesującym również marketingowo) jest dołączenie do książki rozdziału opisującego wystawę w Muzeum Geologicznym UŁ. Ale wizyta w muzeum jeszcze przede mną.

Język — jak już wspominałam — trudny i przesycony terminami pojmowalnymi tylko dla wtajemniczonych. Na ogół poprawny, ale zdarzały się wpadki (przyznaję, rzadko). Ktoś zmienił podmiot w zdaniu złożonym z imiesłowem współczesnym — szkolny błąd. A jedna literówka mnie rozbawiła, poszło o "cztery niesmarowane elektrony walencyjne".

piątek, 1 czerwca 2018

"Biała wódka, czarny ptak" — polsko-niemiecko

Tytuł:          Biała wódka, czarny ptak
Autor:          Wiesław Weiss           
Wydawnictwo:    Wydawnictwo W.A.B.      
Rok 1. wydania: 2016                    

Książka bardzo mocno ociera się o stosunki polsko-niemieckie. Skomplikowane, jak wiadomo. Bohater, młody dziennikarz zostaje poproszony o powęszenie w sprawie zniknięcia znanej niemieckiej pisarki. Jako że zaginięcie nastąpiło gdzieś w połowie grudnia 1981, przyczyny mogły być rozmaite. Władza ludowa nie bardzo wywiązuje się z obowiązku ustalenia, co właściwie się z kobietą stało. A może właśnie doskonale wie i z tego powodu milczy?

W książce przeplatają się wątki poszukiwawcze — z kwietnia '82, z dziennikarzem w roli głównej — i wyjaśniające — z grudnia '81, opisujące działania pisarki. Co i rusz pojawia się głębsza retrospekcja, dotycząca czasów drugiej wojny światowej, bo właśnie wtedy się wszystko zaczęło...

Te wyjaśnienia, występujące równolegle z zagadkami do rozwikłania, pozbawiały mnie części zabawy z czytania kryminału. Skoro prawie wszystko jasne, nie ma co główkować, pozostaje patrzenie, czy bohater idzie dobrym tropem.

Mimo to książka dość ciekawa, intryga skomplikowana. To na pewno nie było banalne zabójstwo. Czytało się całkiem przyjemnie. Z dwoma wyjątkami. Pierwszy to sny dziennikarza, w których przenosi się do Warszawy sprzed wieku, znanej ze zdjęć i książek. Tramwaje konne, ważne wydarzenia (jak na przykład obserwowanie komety Halleya)... Obawiam się, że w większości przypadków sny są interesujące wyłącznie dla osoby śniącej. Albo i to nie.

Drugi minus to seks. Dokąd by dziennikarz nie poszedł, musi natknąć się na kobietę, która z nim flirtuje, idzie do łóżka, rozbiera się przy nim albo przynajmniej wymachuje biustem przed oczyma. Odnosiłam wrażenie, że czytam o mokrych snach niewyżytego samca. A nie po to sięgam po kryminały...

Bohaterowie niespecjalnie mnie przekonali. Protagonista zbyt często użala się nad sobą. Przez pół książki biadoli, że ma mało pieniędzy, a potem płaci sporą sumę prostytutce, chociaż wcale nie musi. Z pozostałych — ci po niewłaściwej stronie ideologicznej barykady są tacy źli, że już gorsi być nie mogą. Podli, sadystyczni, leniwi...

Tytuł wydaje się słabo związany z treścią. OK, można się czegoś doszukiwać (za kołnierz nikt nie wylewa), padają takie słowa... Ale ostatecznie powiedzonko nie zostaje wyjaśnione.

Pod względem językowym nawet nieźle, ale zdarzały się jakieś zgubione podmioty.