wtorek, 27 listopada 2018

"Kobiety wywiadu" — zwięzłe historie

Tytuł:          Kobiety wywiadu     
Autor:          Przemysław Słowiński
Wydawnictwo:    SCHOLAR             
Rok 1. wydania: 2018                

Piętnaście rozdziałów, każdy opowiada o innej kobiecie pracującej dla wywiadu. Zazwyczaj pięknej — podrywanej albo podrywającej, wyłudzającej informacje w łóżku, przemycającej dokumenty lub pieniądze, niekiedy również strzelającej... Dla agentek można znaleźć wiele zastosowań.

Historie kobiet ułożone są alfabetycznie, nazwiskami. Każdej damie przypada około dwudziestu stron. Historyjki nie zawierają wiele informacji, bo i trudno je zdobyć — szpiedzy przeważnie należą do bardzo skrytych ludzi. Zdaje się, że tylko jedna pisała pamiętnik — ewenement w tej branży.

Panie z różnych krajów i okresów, lecz dominują Polki, druga wojna światowa i wyższe warstwy. Nawet jedna hinduska księżniczka jest. Niektóre nazwiska bardzo znane (acz niekoniecznie kojarzone ze szpiegostwem), inne zapomniane po cichu. Szczególnie władze PRL-u usilnie starały się nie pamiętać.

Często bohaterki rozdziałów odznaczają się dużym sprytem, opanowaniem, odwagą... Cóż, gdyby brakło im tych zalet, pewnie wpadłyby przed osiągnięciem znaczących sukcesów (a rzadko kiedy te kobiety traktowano jak jeńców wojennych) i historia nie miałaby na ich temat wiele do powiedzenia.

Zwracają uwagę liczne czarno-białe zdjęcia. W większości ludzi w jakiś sposób związanych z bohaterką, ale trafiają się również fotokopie dokumentów. Ilustracji jest tak wiele, że pozostaje stosunkowo mało miejsca na tekst i książkę czyta się bardzo szybko.

Każdy rozdział zawiera kilka encyklopedycznych notek definiujących różne terminy; nazwy jednostek wywiadowczych i organizacji, technik używanych przy szpiegowaniu, osób itp. Na końcu książki zamieszczono bibliografię, ale przydałby się jeszcze indeks nazwisk i miejsc.

Zaskoczył mnie jeden rozdział, w większości poświęcony rotmistrzowi Sosnowskiemu — mężczyźnie, który tak rozkochał w sobie Benitę von Falkenhayn, że ostatecznie trafiła na szafot. Teoretycznej bohaterce tego fragmentu poświęcono znacznie mniej miejsca.

Pod względem językowym mogło być lepiej — natknęłam się na stosunkowo wiele literówek.

piątek, 23 listopada 2018

"Zjadacze gwiazd" — beletrystycznie o dyktatorze

Tytuł:           Zjadacze gwiazd       
Tytuł oryginału: Les mangeurs d'étoiles
Autor:           Romain Gary           
Wydawnictwo:     Czytelnik             
Rok 1. wydania:  1966                  

Stało na półce z fantastyką, ale tylko przez pomyłkę. Tytułowi zjadacze gwiazd to nie wredna obca cywilizacja kolonizująca/ niszcząca dalekie planety, a slangowe określenie ludzi żujących liście z pewnym narkotykiem (i nie chodzi o krzew koki, chociaż działanie podobne). Ale i innych nawiązań można się doszukać — na przykład do celebrytów. Jednak fantastyki tu jak kot napłakał.

Powieść opowiada o dyktatorze fikcyjnego południowoamerykańskiego kraju, generale Almayo. Najpierw zaprosił grupkę ludzi (w większości Amerykanów) do siebie, a potem — kiedy rewolucyjna opozycja podpaliła mu grunt pod nogami — wydał rozkaz rozstrzelania ich w drodze z lotniska do rezydencji. Oczywiście, żeby zrzucić winę na przeciwników i zyskać pomoc oburzonego USA.

Fabuła prowadzona jest dwuwątkowo — zaproszeni goście z jednej strony, wydarzenia wokół generała z drugiej. Niektóre zwroty akcji bardzo przewidywalne. No, po prostu w takich warunkach w książce nie może zdarzyć się inaczej. Aż nie chce się czytać po to tylko, żeby się upewnić, że człowiek miał rację.

Najciekawsze wydaje mi się socjologiczne tło powieści. Hiszpanie tak długo nawracali Indian, straszyli diabłem, jednocześnie eksploatując ich ekonomicznie i poniżając przy każdej okazji, aż doprowadzili do przekonania, że światem rządzi szatan, a nie ten dobry, wybaczający Bóg z bajek misjonarzy. Oprócz tego wiekami zaniedbywane pospólstwo sądzi, iż budowanie filharmonii lub biblioteki to marnowanie pieniędzy na nikomu nie potrzebne fanaberie. Co innego wydatki na armię — każdy wie, że wojsko może wynieść do władzy, a potem pozwolić ją utrzymać.

W rezultacie dyktator, indiańskiego pochodzenia, który cudem zdołał dorwać się do żłobu, próbuje zasłużyć sobie na względy tego, kogo uważa za prawdziwego władcę świata. Modlitw za własną duszę boi się panicznie, bo mogą mu popsuć wizerunek. Interesujący bohater.

Wydarzenia w grupie nieszczęsnych gości śledzimy głównie oczyma pastora słynącego z płomiennych kazań o — jakże by inaczej? — diable. Dla mnie nie był to interesujący punkt widzenia. Strasznie bigoteryjny, a momentami zalatywał hipokryzją. Och, ta kochanka dyktatora to istota zepsuta do szpiku kości, ale skoro się przytuliła, to nie wypada odepchnąć kobiety poszukującej wsparcia. Śmieszne jest, jak pastor bez przerwy uważa się za kogoś niepomiernie lepszego od współtowarzyszy.

Książka napisana dość błyskotliwie, spodobało mi się kilka bon motów.

Pod względem językowym tak sobie. Widać, że powieść była sprawdzana, nie zauważyłam literówek (acz powtórzenia czy nieodpowiedni przypadek się trafiają), ale są poważniejsze byki — słowo użyte niezgodnie ze znaczeniem czy lata świetlne dwukrotnie wykorzystane jako jednostka czasu.

poniedziałek, 19 listopada 2018

"Diabeł na wieży" — początek Domenica

Tytuł:          Diabeł na wieży
Autor:          Anna Kańtoch   
Wydawnictwo:    Fabryka Słów   
Rok 1. wydania: 2005           

Zbiór opowiadań. Bohater, Domenic Jordan, zajmuje się rozwiązywaniem różnych zagadek, chociaż zasadniczo jest lekarzem. Tajemnice mają zawsze podłoże nadnaturalne, więc można mówić o połączeniu kryminału z fantastyką. I powieścią historyczną.

Na książkę składa się sześć opowiadań — każde poświęcone odrębnej sprawie. Tytuł całości pochodzi od pierwszej historii. Teksty są raczej samodzielne, można czytać wybiórczo albo z długimi przerwami. Tylko czasem pojawia się jakaś wzmianka, że bohater wcześniej przebywał w jakimś miejscu, gdzie rozwiązał taką to a taką zagadkę. Albo że objęty jest protekcją dostojnika, z którym rozmawiał podczas drugiej przygody.

Tajemnice do wykrycia zróżnicowane, sposoby zainteresowania się problemem również — a to ktoś wzywa lekarza do chorega, a to bohater chce spędzić zimę w dziurze zabitej dechami, a to ktoś oskarża go o morderstwo... W efekcie książkę czyta się z przyjemnością, dłużyzn nie zauważyłam.

Świat nieco się różni od standardowego fantasy — to już nie średniowiecze, a późniejsze wieki. Domenic Jordan nosi dwa dwulufowe pistolety, ale jeździ powozem. Często dokonuje sekcji zmarłych, chociaż większość ludzi nie popiera takiego bezczeszczenia zwłok. Ciekawie wypada połączenie chrześcijaństwa z magią. Kościół akceptuje niektóre jej przejawy, ale nie wszystkie. Na przykład toleruje wyłącznie jasnowidzów działających pod patronatem jakiegoś świętego. A i sami święci potrafią czynić cuda, nawet po śmierci (tak zrozumiałam jedno z opowiadań).

Główny bohater wyrazisty, z tajemniczą przeszłością. Trochę się o niej dowiadujemy, ale to tylko okruchy. Każda napotkana postać zwraca uwagę na jego ubrania — czarne, lecz modne i drogie. Inni bohaterowie często mi się mylili; w każdej historii jest ich dość wielu, a nazwiska mają obce (francuskie?), nie sposób ich z czymś skojarzyć.

Pod względem językowym całkiem przyzwoicie, ale sporadycznie trafiają się literówki.

czwartek, 15 listopada 2018

"Większy kawałek świata" — młodzieżowa Chmielewska

Tytuł:          Większy kawałek świata
Autor:          Joanna Chmielewska    
Wydawnictwo:    Kobra                 
Rok 1. wydania: 1976                  

Chmielewska w wersji młodzieżowej — siedemnastoletnie Tereska i Okrętka wyruszają na wakacje. Na Mazury, pływają kajakiem po jeziorach. Autorka chyba nie byłaby sobą, gdyby dziewczyny nie natknęły się na jakieś tajemnice. Dlaczego ktoś notorycznie demoluje im ogniska? Elementy humorystyczne również się pojawiają, acz nie ma ich wiele, to raczej drobne akcenty niż kawałki.

Z ciekawostek — na jednym z kempingów bohaterki spotykają rodzeństwo z innego cyklu: Janeczkę i Pawełka. Obie strony nawiązują przyjazne stosunki dyplomatyczne.

Tajemnica i zbrodnie może nie mrożą krwi w żyłach, ale za to fabuła została dobrze skonstruowana — Chmielewska najpierw, nieznacznym ruchem, rozwiesza strzelby Czechowa. Jedną na tej ścianie, drugą obok kominka... W końcówce wszystkie wypalają, a w huku kanonady luźne dotychczas wątki elegancko splatają się we wspólny wzór.

Zafrapowała mnie ilość sprzętu, jaki dziewczyny zabierają na wędrówkę. Miały chyba ze trzy garnki! Hmmm, kiedy jeździłam na rajdy górskie, mieliśmy jeden kociołek na kilkunastoosobową grupę. Niektórzy nosili osobiste menażki, ale raczej jedliśmy ze wspólnego naczynia. Więcej niż garnek na twarz wydaje mi się rozpustą. Może chodzi o to, że w górach sprzęt AGD trzeba dźwigać w plecaku, a może nawyki żywieniowe podczas wyjazdów młodzieżowych bardzo się zmieniły. Tereska i Okrętka chyba potrzebowały do szczęścia mleka skondensowanego. Mnie by to do głowy nie przyszło...

Podejście do ekologii na pewno ewoluowało. Janeczka i Pawełek z zapałem rozpuszczają mydło w jeziorze, próbując wytworzyć roztwór nasycony... Obecnie to by mi się kojarzyło z horrorem, ryby miałyby przerąbane, za to strażnicy — niezłe branie.

Pod względem językowym bardzo dobrze, żadne usterki nie rzuciły mi się w oczy. Chmielewska trzyma poziom.

niedziela, 11 listopada 2018

"Ciężkie norwidy" — poezja wyjaśniona

Tytuł:          Ciężkie norwidy                   
Autor:          Stanisław Falkowski, PawStępień
Wydawnictwo:    Świat Książki                     
Rok 1. wydania: 2009                              

Miałam napisać coś o zwykłej beletrystyce, ale skoro dzisiaj taki wyjątkowy dzień, to chyba nie wypada. Trudno, Chmielewska poczeka, znalazłam książkę dającą szansę na wpis i literacki, i patriotyczny. I jeszcze historyczny na dodatek. Że za mało patriotycznie? Literatura to część naszej kultury. Byłabym skłonna zaryzykować tezę, iż na przykład Lem (że o noblistach nie wspomnę) zrobił dla Polski więcej niż powstańcy listopadowi razem wzięci.

Wybrałam "Ciężkie norwidy, czyli subiektywny przewodnik po literaturze polskiej". Książka w trzydziestu jeden rozdziałach przybliża twórczość różnych poetów i pisarzy polskich. Od anonimowego tłumacza średniowiecznej "Legendy o świętym Aleksym" do Zbigniewa Herberta.

Każdy rozdział omawia jedno lub kilka (jeśli to krótkie wiersze) dzieł wybranego twórcy. Pokazuje, co w tym utworze jest wyjątkowego, wyjaśnia znaczenie wiersza, analizuje przytaczane cytaty... Jeśli trzeba, to linijka po linijce. Dość dokładnie — te opisy zajmują ponad sześćset stron (B5).

Ale są skuteczne. Jeśli nawet ja dałam się przekonać do poezji, to Autorzy muszą być geniuszami perswazji. No dobrze — są granice. Mirona Białoszewskiego nadal nie trawię i uważam, że jego muza-natchniuza bełkotała, jakby nigdy nie trzeźwiała.

Książkę ilustruje kilkadziesiąt kolorowych reprodukcji (z dość obszernym komentarzem) — obrazy powiązane tematycznie lub fotografie twórców, ich rodzin i przedmiotów do nich należących. Każdy rozdział coś dostaje, i tylko garstka ma po jednej sztuce.

Do twórczości każdego pisarza dołączona jest odrębna bibliografia. Do tego dostajemy zbiorcze indeks nazwisk i tytułów oraz "Subiektywny indeks problemów, tematów i motywów" — w sumie pięćdziesiąt stron. Oczywiście, Autorzy zamieścili również spis ilustracji.

Pod względem językowym zasadniczo wygląda dobrze. Znalazłam tylko jedną literówkę, ale sporo zepsuły słowa "by ubrać 'letniczek pisany'" (s. 383).

czwartek, 8 listopada 2018

Finkla pisze — "Fantazmaty II"

Tytuł:           Fantazmaty
Autor:           Antologia 
Tom:             II        
Wydawnictwo:     Fantazmaty
Rok 1. wydania:  2018      

Dzisiaj ukazał się drugi tom antologii, zawierającej opowiadania fantastyczne z różnych dziedzin.

Okładka wygląda tak:





Wśród dwudziestu tekstów znalazło się i moje opowiadanko — "Nagroda wojownika". Wcześniej opublikowałam je na stronie Nowej Fantastyki (w tej chwili tekst jest tam niedostępny) i niektórzy mogą je już znać, ale fantazmatowa wersja jest nieco dłuższa i zawiera odrobinę więcej wyjaśnień. No, może sugestii.

Oczywiście zachęcam do przeczytania i podzielenia się opiniami. :-)

Zbiór można pobrać bezpłatnie na stronie Fantazmatów.

poniedziałek, 5 listopada 2018

"Bajki czeskie" — radość życia

Tytuł:           Bajki czeskie
Tytuł oryginału: České Pohádky
Autor:           Jan Drda     
Wydawnictwo:     Śląsk        
Rok 1. wydania:  1959         

"Bajki czeskie" chyba najłatwiej porównywać z innymi znanymi bajkami — tymi, które weszły do kolekcji braci Grimmów. Od razu widać, że te czeskie są młodsze — mniej w nich magii (w niektórych opowieściach w ogóle nie ma elementów fantastycznych) i dzikiej przyrody (epoka romantyzmu dawno się skończyła), więcej rzemieślników. Książę to już nie wymarzony kandydat na męża dla tysięcy ubogich Kopciuszków, tylko rozbestwiony luksusem paniczyk utrudniający życie swojemu ludowi. Ale może to komunistyczne sympatie Autora wychodzą.

Widać również wpływy chrześcijańskie — w baśniach pojawiają się wodniki czy rusałki, ale chyba więcej diabłów. Zwierzęta występują sporadycznie, jeszcze rzadziej odgrywają istotne role, raczej pomagają — dobrym lub złym — ludziom. Człowiek podporządkował sobie naturę, to już nie wilki stanowią problem dla Czerwonych Kapturków.

Bohaterowie częściej niż z biedą i złymi czarownicami zmagają się z samowolą i kaprysami panujących, skorumpowanymi urzędnikami, branką... Ale na ogół żyje im się wesoło i dostatnio (nie to, co u Andersena). Ta codzienna, bukoliczna lub drobnomieszczańska, radość to chyba czeski rys. I piwo, dużo piwa. ;-)

Zauważyłam również ślady słowiańskie — rosyjski Kościej. Oraz austriacko-węgierskie — jeżeli prowadzi się z kimś wojnę, to z Turkami. Interesujące, jeśli wspomnieć, że Drda zaczął pisać podczas II wojny światowej.

Bajki są również ściślej "przywiązane" do miejsc — często akcja rozgrywa się w określonej miejscowości. Niekiedy wymyślonej, na co wskazuje zabawna nazwa, jak "Nieżyczliwice" czy "Narzekajły".

Pewne elementy pozostają jednak niezmienione. Optymalnym bohaterem bajkowym ciągle jest sierota, który do wszystkiego w życiu dochodzi sam — pracą, szlachetnością, sprytem... No i można być na bakier z logiką. Jeśli kogoś na to stać, ma złotą szablę — kto zabroni bogatemu?

Pod względem językowym, nie jest źle, ale sporadycznie trafiają się literówki. Bardzo zaskoczyła mnie "odsiecz" znacząca coś złego i strasznego dla wojaka.

czwartek, 1 listopada 2018

"Tajemnica domu Arandów" — hiszpańsko

Tytuł:           Tajemnica domu Arandów       
Tytuł oryginału: El Misterio de la Casa Aranda
Autor:           Jerónimo Tristante           
Wydawnictwo:     Noir Sur Blanc               
Rok 1. wydania:  2008                         

Podtytuł — "Przygody detektywa Victora Rosa w Madrycie pod koniec XIX wieku" — wiele mówi o treści. Zgadza się, jest bardzo hiszpańsko, z korridą włącznie. Dziewiętnastowiecznie też jest — wszyscy jeżdżą dorożkami (samochody jeszcze do Madrytu nie dotarły, nawet jako plotki), używają świeczek i czerpią wodę ze studni. Ale telegraf już jest, można szybko przesłać kluczowe wiadomości.

Główny bohater bardzo mocno przypominał mi kanadyjskiego detektywa Murdocha z serialu. Młody, zdolny, wielbiciel najnowszych odkryć naukowych (daktyloskopia itp.) umożliwiających mu przełomy w trudnych sprawach. Do tego zakochany w pannie z wyższych sfer, która może przydawać się w niektórych śledztwach. Ale Victor ma o wiele łatwiej — nie musi sam ślęczeć nad artykułami naukowymi, we wszystkie arkana wprowadza go mentor. Nawet uczynnie piłuje różnymi narzędziami ludzkie kości, żeby pokazać, jakie ślady zostawia brzytwa, jakie nóż... Ogólnie, protagonista ma z górki i wielu ludzi mu pomaga.

Pozostali bohaterowie często mi się mylili. Zapewne przyczyniła się do tego mnogość męskich imion i nazwisk na literę A: don Alfredo, don Alberto, don Aldanza, don Armando, don Antonio... Kobiety też się trafiają (Augusta, Ana, Aurora), ale już nie w takiej obfitości. Do tego każdy ma ze dwa imiona (a może to drugie to nazwisko?), co wydatnie utrudnia zapamiętanie postaci.

Fabuła rozkręca się bardzo wolno. Najpierw Autor opisuje, jak to się stało, że protagonista zrezygnował z kariery kieszonkowca na rzecz pracy policjanta, a jakie stosunki łączyły go z pierwszym mentorem, a jakie miał poglądy polityczne... Dopiero mniej więcej w jednej piątej książki pojawia się wzmianka o jakiejś zbrodni. Ale potem już akcja się rozkręca i trup ściele się gęsto. Nietuzinkowy pomysł na zbrodnię.

Irytowało mnie tło polityczne, a ściślej ten poziom jego szczegółowości, który nic mi nie mówił, jedynie zamulał tekst. OK, protagonista jest liberałem — to jakoś o nim świadczy. Ale wspominanie nazwisk jakichś ministrów z dziewiętnastowiecznej Hiszpanii? Nie znam ludzi.

Za to spodobało mi się tło społeczne. Gdzie te czasy, kiedy policjant prowadzący kilka śledztw równolegle mógł jeszcze pójść wieczorem do teatru albo na korridę? Do tego dochodzi zwyczajowa popołudniowa drzemka, że o wizytach w domu publicznych nie wspomnę. Oj, wiele utraciliśmy...

Pod względem językowym mogło być lepiej. Trafiają się bardzo niezgrabne konstrukcje (jak "najkrótsza odległość miedzy dwoma punktami"). Zaskoczył mnie również majordomus wyrażający się o swojej (zamężnej) pracodawczyni per "panienka". Tym bardziej, że wynajęto go dopiero, kiedy państwo młodzi zamieszkali razem w nowym domu.