piątek, 25 sierpnia 2017

"Bielszy odcień śmierci" — wielowątkowo

Tytuł:           Bielszy odcień śmierci
Tytuł oryginału: Glacé                 
Autor:           Bernard Minier        
Wydawnictwo:     Rebis                 
Rok 1. wydania:  2011                  

Kryminał, z interesującym otwarciem — zaczyna się od zwłok konia i to nie byle jakiego. W miarę egzotyczny, bo akcja toczy się w Pirenejach. Tym, co najbardziej rzuca się w oczy podczas lektury, jest wielowątkowość fabuły. Ma to swoje złe i dobre strony. Dobre — wiadomo, postacie wchodzą w bardziej skomplikowane interakcje, książka bardziej przypomina zwyczajne, wieloaspektowe życie. A czytelnik dostaje różne dania, nie musi żyć samymi trupami.

Gorsza strona jest taka, że jeżeli od samego początku na zmianę czytamy o policjancie prowadzącym śledztwo i odseparowanym od świata zakładzie psychiatrycznym, to wiadomo, gdzie należy szukać mordercy. Jeszcze zanim pan śledczy o tym pomyśli.

Intryga dość skomplikowana, podejrzanych i podejrzanie się zachowujących nie brakuje. Irytowały mnie jednak banalne błędy policjanta prowadzącego sprawę. Dwukrotnie widzi samochód być może należący do sprawcy i nawet nie pomyśli, że można spisać albo zapamiętać rejestrację. Zwłaszcza za drugim razem, bo — jejku, jejku! — jest zachlapana błotem i słabo czytelna. Chyba tylko po to, żeby Autor mógł doprowadzić do emocjonującego finału, kiedy teoretycznie nie wiadomo, komu uda się przeżyć. To uznałam za chwyty poniżej pasa. I to sztampowe.

Bohaterowie zróżnicowani, na ogół (pomijając popełniającego głupie błędy komendanta) logiczni. Chociaż, psycholożka, która odkrywa, że akumulator jej padł na mrozie, chyba powinna natychmiast poprosić kogoś o pomoc. To akurat się samo nie naprawi. Podoba mi się, że postacie nie są czarno-białe, nawet te dobre osoby mają swoje wady. Mniej urzekło, że próbuję sobie przypomnieć chociaż jedno heteroseksualne, nierozwiedzione i niezdradzające się małżeństwo... I nie daję rady. Ale może to już specyfika francuska, że każdy musi mieć kochankę lub kochanka, a najlepiej parkę.

Z wpadek zapamiętałam jedną, ze strony 350:
Były naukowiec węgierskiego pochodzenia specjalizujący się w badaniach nad fauną morską. Mówiący doskonałą francuszczyzną z wyraźnym słowiańskim akcentem.
Tjaa, Węgrzy od dzieciństwa uczą się słowiańskiego akcentu. Wyjeżdżają na kolonie do pozostałych krajów Grupy Wyszehradzkiej i trenują...

Na początku irytowały mnie drobiazgowe opisy, ale później przestały. Albo przywykłam, albo się skończyły. Na ogół książkę czytało się całkiem nieźle, ale bez problemu dawało się ją odłożyć w jakoby emocjonującej końcówce. No, czasami naprawdę wiadomo, jak muszą wyglądać ostatnie sceny. Żarcik z Churchillem, Rooseveltem i Hitlerem też już znałam.

Język raczej przeciętny — ani spektakularnych błędów, ani perełek. Jakieś drobiazgi w stylu zgubionego podmiotu.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz