piątek, 23 listopada 2018

"Zjadacze gwiazd" — beletrystycznie o dyktatorze

Tytuł:           Zjadacze gwiazd       
Tytuł oryginału: Les mangeurs d'étoiles
Autor:           Romain Gary           
Wydawnictwo:     Czytelnik             
Rok 1. wydania:  1966                  

Stało na półce z fantastyką, ale tylko przez pomyłkę. Tytułowi zjadacze gwiazd to nie wredna obca cywilizacja kolonizująca/ niszcząca dalekie planety, a slangowe określenie ludzi żujących liście z pewnym narkotykiem (i nie chodzi o krzew koki, chociaż działanie podobne). Ale i innych nawiązań można się doszukać — na przykład do celebrytów. Jednak fantastyki tu jak kot napłakał.

Powieść opowiada o dyktatorze fikcyjnego południowoamerykańskiego kraju, generale Almayo. Najpierw zaprosił grupkę ludzi (w większości Amerykanów) do siebie, a potem — kiedy rewolucyjna opozycja podpaliła mu grunt pod nogami — wydał rozkaz rozstrzelania ich w drodze z lotniska do rezydencji. Oczywiście, żeby zrzucić winę na przeciwników i zyskać pomoc oburzonego USA.

Fabuła prowadzona jest dwuwątkowo — zaproszeni goście z jednej strony, wydarzenia wokół generała z drugiej. Niektóre zwroty akcji bardzo przewidywalne. No, po prostu w takich warunkach w książce nie może zdarzyć się inaczej. Aż nie chce się czytać po to tylko, żeby się upewnić, że człowiek miał rację.

Najciekawsze wydaje mi się socjologiczne tło powieści. Hiszpanie tak długo nawracali Indian, straszyli diabłem, jednocześnie eksploatując ich ekonomicznie i poniżając przy każdej okazji, aż doprowadzili do przekonania, że światem rządzi szatan, a nie ten dobry, wybaczający Bóg z bajek misjonarzy. Oprócz tego wiekami zaniedbywane pospólstwo sądzi, iż budowanie filharmonii lub biblioteki to marnowanie pieniędzy na nikomu nie potrzebne fanaberie. Co innego wydatki na armię — każdy wie, że wojsko może wynieść do władzy, a potem pozwolić ją utrzymać.

W rezultacie dyktator, indiańskiego pochodzenia, który cudem zdołał dorwać się do żłobu, próbuje zasłużyć sobie na względy tego, kogo uważa za prawdziwego władcę świata. Modlitw za własną duszę boi się panicznie, bo mogą mu popsuć wizerunek. Interesujący bohater.

Wydarzenia w grupie nieszczęsnych gości śledzimy głównie oczyma pastora słynącego z płomiennych kazań o — jakże by inaczej? — diable. Dla mnie nie był to interesujący punkt widzenia. Strasznie bigoteryjny, a momentami zalatywał hipokryzją. Och, ta kochanka dyktatora to istota zepsuta do szpiku kości, ale skoro się przytuliła, to nie wypada odepchnąć kobiety poszukującej wsparcia. Śmieszne jest, jak pastor bez przerwy uważa się za kogoś niepomiernie lepszego od współtowarzyszy.

Książka napisana dość błyskotliwie, spodobało mi się kilka bon motów.

Pod względem językowym tak sobie. Widać, że powieść była sprawdzana, nie zauważyłam literówek (acz powtórzenia czy nieodpowiedni przypadek się trafiają), ale są poważniejsze byki — słowo użyte niezgodnie ze znaczeniem czy lata świetlne dwukrotnie wykorzystane jako jednostka czasu.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz