Autor: Veronica Roth
Czułam się, jakbym oglądała operę mydlaną, tylko w sztafażu kosmicznym i to od połowy serialu. Mnóstwo postaci, narracja (czasami pierwszoosobowa, czasami trzecioosobowa) co rozdział skacze do jednego z wielu głównych bohaterów. Ci ludzie połączeni są całą siecią zależności, uczuć, pokrewieństw... Kochają się, nienawidzą, zwalczają, rywalizują, torturują, manipulują, dbają o siebie. Czasem nawet okazuje się, że z genami to niezupełnie tak, jak wszyscy dotąd myśleli. Dużo miejsca poświęcono ubiorom i egzotycznym roślinom (na ogół niebezpiecznym, nawet jeśli pożytecznym). Wypisz, wymaluj — film południowoamerykański.
Te emocje i problemy międzyludzkie grają pierwsze skrzypce. Owszem, główni bohaterowie odznaczają się różnymi "darami". Ktoś potrafi uspokoić innych, ktoś sprawić ból dotykiem, ktoś narzucić otoczeniu własną wolę (aż do samookaleczeń włącznie)... Ale te elementy fantastyczne wydają się zepchnięte na dalszy plan. Jakby zostały wyjaśnione w tych odcinkach, których akurat nie obejrzałam, a teraz wystarczy się do nich odwołać. Trochę wyglądają jak magia w fantasy służąca wyłącznie do tego, żeby armie mogły naparzać się bardziej widowiskowo.
Zdaje się, że przeczytałam drugi tom cyklu, ale skoro tej informacji nie ma nigdzie na okładce, to oczekuję, że historia będzie stanowić samodzielną powieść, a nie tylko kontynuację procesów zapoczątkowanych wcześniej.
Jeszcze słabiej wypada element "space". Niby są różne planety, ale nie widać dzielącej je przestrzeni. Podróże między nimi są błyskawiczne — tydzień to aż nadto, żeby dotrzeć do wroga i zdążyć coś zdziałać. Komunikacja jest natychmiastowa. Autorka w ogóle nie poświęca miejsca tym problemom. Tak, jakby postacie mieszkały na jednej planecie i w razie potrzeby mogły wsiąść do samochodu i pojechać, dokąd mają ochotę. Inny kontynent to dłuższa wyprawa, ale nic straszliwie skomplikowanego. Być może Roth sama ze sobą nie ustaliła, na jakiej przestrzeni rozgrywa się akcja — niekiedy mowa o Układzie Słonecznym (dużymi literami, więc jakby naszym), a niekiedy o całej galaktyce.
Gubiłam się w licznych bohaterach; nadal nie jestem pewna, po której stronie była Cyra, a po której Cisi. Asta i Akosa jakoś odróżniałam. Do tego mnóstwo nazw własnych — planety, imiona, narody, miasta, rośliny... Nawet jednostki czasu i odległości są obce. Po co określać coś analogicznego do lat mianem "pór"? Czy to taka proteza elementu fantastycznego?
Pod względem językowym też niektóre rzeczy mnie irytowały. Celownik od nazwy "Pitha" nie powinien brzmieć "Pitsze". Węgliki to rodzaj substancji chemicznych, a nie węgielki...
Węglik = węgielek to przestarzała, ale poprawna forma.
OdpowiedzUsuńHmmm. W takim razie będę się upierać, że archaiczne formy nie pasują do space opery. Jako żywo i zaprawdę. Chyba że idziemy w humoreskę.
UsuńPrzeglądałem to "dzieło" całkiem niedawno w jakimś antykwariacie - zastanawiałem się nad kupnem, bo cena była zachęcająco niska, ale coś mnie w ostatniej chwili powstrzymało i teraz cieszę się, że posłuchałem intuicji :-)
OdpowiedzUsuńNo to jesteś do przodu. :-)
Usuń