poniedziałek, 18 września 2017

"Sklepik z marzeniami" — mnóstwo szczegółów

Tytuł:           Sklepik z marzeniami
Tytuł oryginału: Needful Things      
Autor:           Stephen King        
Wydawnictwo:     Albatros            
Rok 1. wydania:  1991                

Jak zwykle u Kinga, akcja rozgrywa się w małym amerykańskim miasteczku. Ludzie żyją sobie mniej lub bardziej szczęśliwie, dopóki nie nadciągnie straszne ZUO.

Przede wszystkim rzuca się w oczy dopracowanie szczegółów: jeśli jakiś chłopak kolekcjonuje karty z baseballistami, to dowiadujemy się, której konkretnie mu brakuje — z którego roku, z kim i w jakiej drużynie ów facet wtedy grał, co robił, co czyniło go wyjątkowym... I tak z bardzo wieloma sprawami.

Detale, jak sądzę, pozwalają Autorowi świetnie nakreślić sylwetki bohaterów. Dowiadujemy się o nich naprawdę wiele, aż przestają być nam obojętni. Kibicujemy tym pokrzywdzonym przez los i cierpiącym z godnością, źle życzymy różnej maści sukinkotom. A to sprawia, że książka sama się czyta, bez przerwy ciekawi nas, co będzie dalej, kto przeżyje...

Mam jednak wrażenie, że postaci zrobiło się trochę za dużo — często musiałam się chwilę zastanawiać, zanim przypomniałam sobie, kim właściwie jest Hugh czy inna Mira... Jednak trzeba przyznać, że zazwyczaj szybko trafiałam na jakieś określenie, które mi w tym pomagało. Ale z drugiej strony — ta wielość pozwala na dowolne komplikowanie intrygi, na pokazywanie relacji międzyludzkich, na zabawę w domino i eskalacje konfliktów.

Książka a sprawa polska. Nieco bolało mnie, że najbardziej szalona i antypatyczna kobieta w miasteczku jest Polką. A tak przynajmniej twierdzi narrator. Ja pozwolę sobie zachować wątpliwości: Wilma nie przypomina mi polskiego imienia. No i fragment ze strony 272: "Lecz w naturze Wilmy było coś z polskiego Kozaka". Taaak... Może jednak King z kimś nas myli...

Również niespecjalnie podobało mi się wykorzystywanie sił nadprzyrodzonych i cudów w końcówce. Wolałam, kiedy (przez większość powieści) sprawa opierała się na psychologii i po prostu ludzie dawali sobą manipulować i sami sobie z zapałem kopali groby.

Język powieści ma niejako dwie warstwy: oryginalną i tłumaczenie. Zdarzały się zdania perełki, z ciekawymi porównaniami. Przeszkadzało mi jednak nadużywanie słowa "król" na określenie Elvisa Presleya. Jeśli na okładce jak byk stoi "King", to chyba nie bardzo wypada tak tym władcą rzucać na prawo i lewo. Język przekładu już mi nie przypadł do gustu: sporo niezgrabnych powtórzeń, czasem jakieś zagubione słowo, w jednym miejscu "październik" zastąpiony "listopadem"...

2 komentarze:

  1. Nooo, w końcu coś co czytałem. Ale dawno, i pamiętam tylko, że mi się bardzo podobało. I chyba się nie zgodzę, że cuda w końcówce są niepotrzebne. King po prostu, jako człowiek wierzący, chciał zademonstrować sposób działania Karmazynowego Króla. Tak ja to widzę. Bez niego ta powieść byłaby... uboższa. Ale to kwestia indywidualnych zapatrywań.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. I podstawowy sposób działania pana Gaunta bardzo mi się podoba. Wystarczy tych ludzi odrobinę omamić, żeby sami zaczęli się zabijać. Ma swoje sztuczki, wie różne dziwne rzeczy, lecz nie jest to eksponowane, na upartego dałoby się wyjaśnić hipnozą. Ale te cuda na drągu w finale do mnie nie przemówiły. Nie wierzę, że jeśli człowiek parę rzeczy skopie i sytuacja zrobi się beznadziejna, to nagle przybywa anielska kawaleria, żeby wszystko czarodziejsko naprostować.
      Ale to faktycznie kwestia gustu i nie ma co się sprzeczać.

      Usuń