środa, 16 maja 2018

"Piosenka śmierci" — kryminał z wierszykami

Tytuł:           Piosenka śmierci      
Tytuł oryginału: The Bishop Murder Case
Autor:           S.S. Van Dine         
Wydawnictwo:     Czytelnik             
Rok 1. wydania:  1928                  

Czwarty (z dwunastu) tomik przygód detektywa Philo Vance'a. Wszystkie napisane pod pseudonimem Van Dine. Podobno to pierwszy kryminał, w którym morderca dostosowuje zbrodnie do wierszyków dla dzieci. Trup ściele się gęsto, ciągle w tej samej okolicy i w grupie znajomych jednej rodziny. Do tego stopnia, że nie mogłam uwierzyć w aż taką koncentrację nazwisk dających się dopasować do rymowanek w jednym środowisku.

Intryga niezła, morderstwa i podrzucanie fałszywych tropów zostały porządnie przemyślane. Początkowo człowiek czuje się nieco zagubiony, ale pod koniec hekatomby na scenie zostaje tak niewielu podejrzanych, że nietrudno wytypować sprawcę. Niektóre zagrania wydawały mi się oczywiste i nieco się dziwiłam, że bohaterowie dopiero po kilku stronach zwracają na nie uwagę. Oczywiście, genialny detektyw od samego początku podejrzewał, kto wszystkich zabija.

Ciekawsze od zbrodni jest społeczne tło widoczne w — starej w końcu — książce. Wyraźny podział na klasy społeczne. Dżentelmeni wydają się być poza wszelkimi podejrzeniami (o damach nawet nie wypada myśleć w tym kontekście!), służba przygłupia, a jak się ją dobrze postraszy, to wszystko wyśpiewa. Teoretycznie prowadzący sprawę sierżant (de facto chłopiec na posyłki bogatszych znajomych) niewiele się od niej różni.

Dla odmiany wyższa klasa zdobyła staranne i wszechstronne wykształcenie. Każdy potrafi rozprawiać o różnorodnych, dość odległych dziedzinach, wąska specjalizacja nawet jeszcze nie majaczy na horyzoncie. Profesor matematyki oferuje prowadzącym śledztwo swoją pomoc — bo przecież potrafi myśleć, więc czemu miałby nie rozwiązać zbrodni? A oni tę pomoc przyjmują. Mało tego; uczciwie dzielą się uzyskanymi informacjami — przecież matematyk potrzebuje danych, aby wyliczyć sprawcę, a jego dyskrecja nie podlega wątpliwościom.

Życie toczy się powoli. Owszem, seryjny morderca hasa sobie radośnie na wolności, zapewne planując kolejne zbrodnie. Ale to przecież jeszcze nie powód, żeby śledczy rezygnowali z pójścia na wystawę czy do teatru. Bo że spokojna kolacja im się należy, to chyba oczywiste? Dżentelmen ma swoje prawo do humorów i ekstrawagancji. Śledztwo śledztwem, ale pan domu zawsze może opitolić prokuratora, jeśli nachodzi człowieka zbyt często lub zadaje nieprzyjemne pytania.

Zagadkę morderstw rozwiązuje Philo Vance, przyjaciel prokuratora. On sam stanowi najlepszy przykład wszechstronności zainteresowań: studiował filozofię, ale natychmiast rozpoznaje tensor Riemanna-Christoffela, potrafi przeanalizować partię szachową rozgrywaną na amatorskim, lecz wysokim poziomie, może długo opowiadać o fizyce kwantowej (w momencie opublikowania książki stosunkowo świeża sprawa), orientuje się w sztukach Ibsena, chociaż za nim nie przepada...

Oryginalny tytuł wykorzystuje grę słów. "Bishop" to po angielsku goniec szachowy, ale oczywiście także funkcja kościelna i podpis na listach wysyłanych przez mordercę do redakcji dzienników... Trudno było znaleźć równie dobre tłumaczenie.

Napisane porządnie, nie przypominam sobie żadnych usterek. Ale irytowały mnie liczne wstawki na temat nadchodzącej przyszłości — typu "wtedy jeszcze nie wiedział, że".

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz