poniedziałek, 1 lipca 2019

"Blondynka z miasta Łodzi" — chaotyczny nibykryminał

Tytuł:          Blondynka z miasta Łodzi
Autor:          Andrzej Kwietniewski    
Wydawnictwo:    Księży Młyn             
Rok 1. wydania: 2008                    

Czytało się bardzo opornie. Protagonista raczej odpycha, a Autor nie szczędzi odbiorcy jego przemyśleń na temat kobiet i opisów zapalania kolejnego papierosa (za każdym razem podkreślając, że to lucky strike) oraz nalewania i picia wina. Główny bohater ma takie dziury w pamięci (nie wiadomo — na skutek zerwanych filmów czy choroby), że sam nie wie, czy to on zabił kobietę znalezioną w wannie. Więc koncentruje się na przypominaniu sobie kochanki, z którą trzydzieści lat temu bzykał się przez tydzień w obecnym miejscu zbrodni.

Prowadzone przez niego "śledztwo" siłą rzeczy jest bezsensowne i chaotyczne. Podobnie mętna jest narracja — nie wiadomo od razu, czy czytamy następną scenę, retrospekcję, czy może sen protagonisty. Na ogół brak didaskaliów przy dialogach i często trudno zgadnąć, kto wypowiada którą kwestię.

Kołek od zawieszania niewiary momentami trzeszczał wręcz rozpaczliwie. Policjant znalazł na miejscu zbrodni starą fotografię przyjaciela (protagonisty), więc go natychmiast wzywa i nie przeszkadza w zabraniu zdjęcia. Bo to kumpel, a do tego dziennikarz prowadzący program kryminalny. O odciskach palców jakoś żaden z nich nie myśli. Bohater opowiada żonie o upojnym tygodniu z kochanką (tuż przed ślubem), bo nie przychodzi mu do głowy, że połowica natychmiast domyśli się zdrady. Ona jednak się domyśla, ale nie wydaje się tym w żaden sposób przejęta.

Za jedyną zaletę mogłabym uznać umiejscowienie akcji w moim rodzinnym mieście. Ale i pod tym względem szału nie ma — opisana Łódź to miasto pełne biedy, brudu i szemranych interesów. Postacie na ogół piją wino szklankami lub kuflami, kieliszki należą do rzadkości. Taki obraz pewnie zachwyciłby Lindę, ale ja wolę inne oblicza.

Czasami miałam wrażenie, że Autor próbuje na siłę napompować objętość. Na przykład, kiedy protagonista widzi szyld, narrator czuje się w obowiązku wymienić wszytko, co jest na nim napisane, z godzinami otwarcia w sobotę włącznie. O ciągłym zapalaniu papierosa i nalewaniu wina już wspominałam. Do tego dość sztuczne dialogi z żoną, które niespecjalnie popychają fabułę do przodu, a świadczą jedynie o tym, że małżonka podczas studiowania psychologii zapamiętała kilka specjalistycznych terminów.

Redakcja słaba — nazwy papierosów (i tym podobne) dużą literą, "tę" nagminnie mylone z "tą", czasami literówki...

6 komentarzy:

  1. Nazwy papierosów (i innych wyrobów przemysłowych) nie zawsze muszą być pisane małą literą (nie podałaś przykładu zdania).

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Nie podałam cytatu i już nie pamiętam szczegółów. Ale jeśli bohater co chwila zapalał lucky strike'a, to pewnie o to mi poszło.

      Usuń
    2. To wtedy faktycznie małą. :)

      Usuń
  2. No, wydaje mi się, że gdyby mnie ta duża litera nie gryzła w oczy, to bym się jej nie czepiała.

    OdpowiedzUsuń