poniedziałek, 29 lipca 2019

"We własnym gronie" — słaby warsztat

Tytuł:           We własnym gronie
Tytuł oryginału: Den inre kretsen 
Autor:           Mari Jungstedt   
Wydawnictwo:     Bellona          
Rok 1. wydania:  2005             

Sama zbrodnia nawet ciekawa, wielowątkowa, skomplikowana, z obfitością fałszywych tropów. Ale sposób jej zaprezentowania... Dziwne, bo to już trzecia książka Autorki, a czytywałam lepiej napisane debiuty. Bardzo długo nie dzieje się nic ciekawego — dopiero po stu stronach znika studentka archeologii (fakt, wcześniej dzieci znajdują bezgłowego konia, co bulwersuje ludność jeszcze bardziej niż nie dająca znaku życia dziewczyna). Od początku dostajemy szczegółowe (nadmiernie, moim zdaniem) opisy różnych epizodów przytrafiających się niepowiązanym osobom. Nic wciągającego — ktoś ze statku obserwuje ognisko na brzegu, młodzi archeolodzy grzebią w ziemi, ktoś odwiedza rodzinny dom...

Nawet kiedy już pojawią trupy (z początku zwierzęce), nudnawe wstawki nie znikają. Nie rozumiem, co do książki wnoszą opisy prowadzącego śledztwo policjanta, który kosi trawę na działce. A jest tego więcej. Skoro Jungstedt zawarła w powieści tak różne wątki, to z góry wiadomo, że muszą one należeć do jednej sprawy. W ten sposób zbyt wiele rzeczy można zawczasu odgadnąć.

Autorka opisuje również czynności zbrodniarza, nie zdradzając jednak jego tożsamości i kryjąc się za podmiotem domyślnym — zrobił to i tamto, potem poszedł gdzieś tam. Być może taki zabieg mógłby zaciekawiać, gdyby został przeprowadzony bardzo zręcznie. Ale tak nie jest, mnie irytowało toporne "wiem, ale nie powiem".

Do tego całość napisana jest słabo pod względem językowym. Często podmiot gdzieś ucieka — no, jeśli używa się wyłącznie podmiotu domyślnego dla zbrodniarza, a rozdziały o nim obfitują w opisy, jak i pozostałe, to trzeba prawdziwej maestrii, żeby nie zaplątać się w narzędzia i zjawiska rodzaju męskiego. Nadmiar zaimka "swój" i powtórzenia czasownika "był". Literówki też się trafiają. Ogółem — momentami odnosiłam wrażenie, że czytam coś napisanego przez ucznia i to wcale nie orła...

W tym kontekście napis "światowy bestseller" na okładce wygląda jak kiepski żart. Albo rynek spragniony skandynawskich kryminałów wszystko łyknie, albo wielka jest siła marketingu.

Akcja rozgrywa się latem na szwedzkiej wyspie — Gotlandii. Do miejsca zarzutów nie mam, jego cechy charakterystyczne i historia zostały świetnie wykorzystane. Wydaje się, że Autorka spędziła na wyspie mnóstwo czasu i doskonale wie, o czym pisze.

Bohaterowie zbyt często mnie irytowali. Kolokwialnie mówiąc — mieli wszy jak ruskie czołgi i nie wiedzieli, co ich gryzie. Nie potrafiłam wzbudzić w sobie pozytywnych emocji w stosunku do występujących w książce kapryśnych bab, podli albo rozmemłani faceci też niespecjalnie mnie nęcili...

Że nazwisko głównego śledczego źle mi się kojarzyło, to już chyba nie warto wspominać, bo to nie wina Autorki. Podejrzewam, że w Skandynawii to może być całkiem popularne słowo.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz