Autor: Wolf Haas
Kryminał stylizowany na gawędę. I to nie jest komplement — irytował mnie ten styl, ciągłe przeskoki między narracją trzecioosobową (bohater coś tam zrobił) i drugoosobową (a musisz wiedzieć, że zrobienie tego...), powtarzanie po kilka razy jednej informacji... Jak to przy kuflu piwa — opowiadający plecie, co mu ślina na język przyniesie, co mu się akurat przypomni, co się skojarzy... Dla mnie lektura okazała się raczej męcząca, chociaż książka nie jest długa.
Pewnej grudniowej nocy, nad ranem pracownik austriackiego wyciągu odkrywa zamarznięte zwłoki na krzesełku. A potem następuje wiele stron na temat detektywa prowadzącego śledztwo — że zmienił pracę i co się do tego przyczyniło, dlaczego akurat on zajął się tą sprawą, gdzie w tym czasie mieszkał... Wolałabym dowiedzieć się czegoś więcej o ofiarach (nie tylko, że były czyimiś teściami), co miały przy sobie, co wykryto podczas wcześniejszych badań...
A tu nic z tych rzeczy. Ciapowaty raczej detektyw odkrywa sprawcę właściwie przez przypadek, walcząc z migreną. Te opisy cierpień nie wypadły w moich oczach bohatersko — do tej pory miałam już serdecznie dosyć protagonisty — tylko marudnie. Skoro wiedział, w jakich okolicznościach głowa zaczyna go boleć (a narrator rozwodzi się nad tym równie szczegółowo, jak nad innymi drobiazgami), to dlaczego dopuszcza do takich sytuacji?
Sama fabuła pomyślana nawet interesująco, to mi się podobało. Gdyby tak jeszcze nacisk położyć na mniej nudnych elementach.
W tle przewijają się drobiazgi z małomiasteczkowego austriackiego folkloru. Niektóre całkiem ciekawe, mam nadzieję, że są prawdziwe.
Na plus język — nie zauważyłam żadnych usterek.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz