Autor: Neal Stephenson
Zakwalifikowałabym książkę do cyberpunku, chociaż z pewnym wahaniem. Owszem, akcja rozgrywa się w przyszłości, technika zaskakująco poszła do przodu, ogromne nierówności dochodowe doprowadziły do powstania swego rodzaju slumsów i kwitnącej w nich przestępczości. Czasami jest ona wyjątkowo dokładnie zorganizowana i oczywiście wykorzystuje zdobycze techniki.
Ale z drugiej strony... Szalenie ważna jest przynależność do grupy, wilków samotników właściwie nie ma. Jedna z wpływowych grup obrała sobie za wzór epokę wiktoriańską (a to już bardziej kojarzy się ze steampunkiem). Niektóre postacie należą do arystokracji różnorodnie pojmowanej — czy to po europejsku błękitna krew, czy to powalająca umiejętność kaligrafowania (w wersji dalekowschodniej). Nawet najbiedniejszy może jakoś przeżyć dzięki ogólnie dostępnym kompilatorom materii (niektóre produkty są darmowe). No i bardzo dużo tu o dzieciach. Jak na rasowy cyberpunk — za mało brudu i smrodu.
Bardzo bogaty świat. Na przykład pojawił się nowy gatunek sztuki — interakty. A to opis zminiaturyzowanej technologii (spodobały mi się sztuczne roztocza realizujące cele twórców i zwalczające je niejako układy immunologiczne budynków i terytoriów), a to gigantycznych reklam, a to sławnych na cały świat projektów.
Złożona fabuła, fraktalnie obrośnięta wprowadzeniami, bocznymi wątkami, bajkami dla dzieci i innymi szczególikami. Bohaterowie również dobrze zbudowani.
Ciekawa, nieco wymagająca, lecz przyjemna lektura. Za gęsta, żeby szła szybko.
Czasami zgrzytało mi zawieszenie niewiary. No, nawet dla księżniczki nikt nie będzie produkował jednorazowej wspaniałej wyspy na przyjęcie urodzinowe, do zniszczenia po jego zakończeniu. Podatnicy rodziców nie byliby zachwyceni. Niekiedy zgrzytała mi chronologia — dzieci uczestniczą w tym przyjęciu, mijają dwa lata pracy nad projektem, a potem okazuje się, że jedna z dziewczynek jeszcze nie skończyła czterech lat. Kto zabiera dwulatka na księżniczkowe przyjęcie? Maluch nic nie zrozumie, nic nie zapamięta, a tylko może coś spsocić.
Przeszkadzały mi również "wielorybie truchła" w baśniowej opowieści o wyginięciu dinozaurów. No, toż w tej historyjce wcześniej była mowa, że ssaki są ryjówkami. A bajeczka przecież miała być edukacyjna.
Mały plusik za to, że jeden z arystokratów nazywa się Finkle (to tylko fragment nazwiska). ;-)
Nie zauważyłam wpadek językowych.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz