czwartek, 26 kwietnia 2018

"Kroniki marsjańskie" — powieścio-zbiór

Tytuł:           Kroniki marsjańskie   
Tytuł oryginału: The Martian Chronicles
Autor:           Ray Bradbury          
Wydawnictwo:     Mediasat Poland       
Rok 1. wydania:  1950                  

Trudno mi zdecydować, czy to miał być zbiór opowiadań, czy powieść o kolonizacji Marsa. Z jednej strony — teksty są ułożone chronologicznie i bohaterowie wcześniejszych niekiedy występują w późniejszych. Albo wydarzenia z pierwszych części są wspominane w dalszych. Ale niektóre historyjki wydają się powiązane z całością wyłącznie tematycznie. A czasami opowiadania są wzajemnie sprzeczne — w bodajże drugim Marsjanie są o wiele mniejsi od Ziemian, w pozostałych już z grubsza równi wzrostem. Najpierw rdzenni mieszkańcy wszyscy wymierają, potem znowu się pojawiają. Ni to powieść, ni to różne wariacje na jeden temat...

To na pewno nie jest hard SF. Marsjanie często posługują się telepatią, chociaż jak na telepatów, to straszni z niektórych idioci do cna wyprani z empatii. Cóż, Ziemianie są jeszcze gorsi. Pierwsi astronauci zaraz po wylądowaniu łażą sobie beztrosko po powierzchni, bez żadnych skafandrów. Ciśnienie trochę niskie, ale da się oddychać. Po wymarciu/ wyjeździe niemal wszystkich na planecie, urządzenia nadal działają, prąd w gniazdkach i woda w kranach są. Jakby Autor wierzył, że dostarcza ich święty mikołaj. Socjologicznie również nie kupuję niektórych rozwiązań. Koloniści dowiadują się, że na Ziemi wybucha straszliwa i niszcząca wojna atomowa, więc czym prędzej tam wracają, zabierając nawet kobiety i dzieci... Coś takiego mógł wykombinować tylko ktoś, kto nigdy nie martwił się o rodzinę w pobliżu linii frontu.

Potraktowanie astronomii w książce domaga się odrębnego akapitu. Nie czepiam się Plutona — wtedy jeszcze był planetą. Pal licho kanały marsjańskie (chociaż już na początku XX wieku ustalono, że to tylko złudzenie). Ale nazwać Fobosa i Deimosa bliźniaczymi księżycami? A Bradbury upiera się przy tym określeniu — używa go co najmniej dwukrotnie. Galileusz już w XVII wieku obserwował księżyce Jowisza, potrafił je odróżniać. To chyba w połowie XX dało się ustalić, jak wyglądają satelity Marsa? Może nawet w jakiejś encyklopedii napisano, że one pozornie poruszają się w różnych kierunkach (dla obserwatora na powierzchni planety). Do tego Autor romantycznie uważa, że na obcej planecie widać obce gwiazdy.

Nie brakuje również innych błędów merytorycznych: Autor uznał mimozę za drzewo, umieścił na Marsie marmury, czyli skały powstałe najczęściej w wyniku przeobrażenia wapieni skał osadowych, zbudowanych ze szkieletów morskich żyjątek. No, ewidentnie Bradbury nie odrobił lekcji, pisząc tę książkę. Być może dlatego, że to jedna z pierwszych.

Ciekawe wnioski można wysnuć z socjologicznego, amerykańskiego tła. Przebija obawa przed wojną i bombami atomowymi. Widać ślady przedwojennego modelu rodziny, w którym mąż zarabia, a żona opiekuje się domem. Jedna z opowieści pokazuje rasizm w pełnym rozkwicie obraźliwe określenia, pogardliwy stosunek do Murzynów, aluzje do białych bawiących się w Ku Klux Klan, o czym wiedzą wszyscy w miasteczku... Niby wtedy w USA już nie było niewolnictwa, ale można odnieść wrażenie, że dopiero od tygodnia i jeszcze nikt się do tego nie przyzwyczaił.

Pod względem językowym też nie jest dobrze. Interpunkcja szwankuje, zdarzają się literówki... Rekordy bije paskudny błąd ortograficzny na stronie 136.

14 komentarzy:

  1. No proszę :). Nigdy bym nie pomyślał, że tak można do "Kronik..." podejść. Pewnie i tych błędów merytorycznych sporo. Ale nauka to akurat nie jest mocny punkt tej książki. Ta jest nieodrodnym dzieckiem swoich czasów - właśnie skończyła się II, a trwa zimna wojna, budzą się Murzyni, dobrobyt wzrasta. I o tym właściwie Bradbury pisał, a nie o Marsie. Ale do tej książki mam stosunek dość nabożny, bo czytałem ją jako jedną z pierwszych książek fantastycznych w latach okrutnie zamierzchłych, i nikt wtedy na drobiazgi przez Ciebie wymienione uwagi nie zwracał. To była odmienność, to był klimat. I już!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Nie przeczę, że aspekty socjologiczne zwracają uwagę. Ale przecież można było o nich napisać bez tych poetyckich bzdur o bliźniaczych księżycach. Danie kosmonautom skafandrów i butli z tlenem, choćby na pierwszy spacer, też by nie zaszkodziło. Wtedy mogłabym się spokojnie zachwycać, a nie przewracać oczyma.

      Usuń
  2. Nawet Lemowi zdarzały się pomyłki. A o porządny research było wtedy o niebo trudniej niż dziś. I nie było też takich szczególarzy-czytelników jak Finkla :)!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Prawda, zdarzały się. Ale nie w takim stężeniu.
      Wiedza, że nie wyłazi się tak po prostu, bez skafandra, ze statku na obcej planecie, chyba nie wymaga szczegółowych badań?

      Usuń
  3. Teraz nie. Ale ciężko się uwolnić od tradycji - Twardowski, Lofting, Burroughs i inni. To że coś wiemy, nie znaczy, że to pojmujemy i stosujemy. Vide prędkość światła - wszystkie space opery polegają na tym, że ją lekceważymy.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ale czasy zdążyły się zmienić od Twardowskiego. Amerykanie skonstruowali i odpalili bombę atomową. Już za kilka lat mieli wystrzelić swojego pierwszego sztucznego satelitę. Nie wierzę, że ciągle trzymali się arystotelesowskiego modelu świata. Musieli zacząć interesować się Kosmosem.

      Usuń
  4. I interesowali. Acz niekoniecznie w sposób techniczny. To, że Lem stworzył Golema, nie znaczy, że śledził nowości w językach programowania, czy technologii produkcji procesorów.
    Pamiętaj - nie było internetu. Książek popularnonaukowych jakiegoś mrowia nie było. A priorytety literackie były kompletnie inne niż dziś!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Chyba raczej Lem coś śledził, niż czekał na wizje...
      Nie było także Facebooka, który zżerałby czas. A taką Encyklopedię Britannicę zaczęto wydawać w drugiej połowie XVIII wieku. Nie róbmy z przodków idiotów.

      Usuń
  5. Idiotów nie. Ale priorytety mieli całkiem inne, niż poprawność naukowa :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ale fakt, że priorytetem jest "A" nie musi oznaczać, że na "B" można już położyć laskę... W końcu to się nazywało science fiction, czyż nie?

      Usuń
  6. "umieścił na Marsie marmury, czyli skały powstałe najczęściej w wyniku przeobrażenia wapieni — skał osadowych, zbudowanych ze szkieletów morskich żyjątek"
    Rozpędziłaś się. Autor umieścił też w przeszłości Marsa morza i kwitnące życie. Obecność na takim Marsie marmurów jest logiczna i uzasadniona.

    J.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. A faktycznie, racja. Ale tak mnie jakoś te marmury dziabnęły, że już nie zwracałam uwagi na resztę. Ale w końcu wiem, że tam nie było życia morskiego. ;-)

      Usuń
  7. Czytam sobie teraz Lema, i podeprę się jego autorytetem. Już bardziej hardkorowym SF-pisarzem nie można chyba być?
    Oto, co pisze: "Bradbury w ogóle nie troszczy się o to, czy rzecz akurat pisana będzie werystyczna czy niewerystyczna, czy i jaki w niej procent niemożliwego empirycznie". I dalej - "jest to pisarz imaginacji, a nie myśli, wyobraźni wizualnej, a nie pojęciowej, emocjonalnego odruchu, nie zaś - logicznej refleksji". I ogólnie dość chwali pewną poetyckość jego prozy. Czyli, Finklo, skupiając sięnadrzewach, nie widzisz lasu :)!

    OdpowiedzUsuń
  8. Oj, można... IMO, Greg Egan poszedł tak daleko w hard SF, że już go ledwo widać.
    OK, Bradbury może być pisarzem imaginacji. Jego zbójeckie prawo. Ale ja jestem czytelnikiem myśli i nadmiar licentii poetici mi przeszkadza. Moje zbójeckie prawo. :-)
    Mogę nawet zażartować, że nie muszę widzieć lasu, tyle wiem o drzewach.

    OdpowiedzUsuń