piątek, 9 kwietnia 2021

"Zabójcza kolacja" — o medycynie

Tytuł:           Zabójcza kolacja       
Tytuł oryginału: The Deadly Dinner Party
Autor:           Jonathan Edlow         
Wydawnictwo:     Wydawnictwo Literackie 
Rok 1. wydania:  2009                   

Książka stała na półce z kryminałami. Prawdopodobnie ktoś oceniał zawartość po tytule, może jeszcze uwzględnił wprowadzenie, czyli "Jak zostałem detektywem". Szkoda, że nie popatrzył na podtytuł — "i inne zagadki medyczne", bo całkiem nieźle oddaje treść. To zbiór historyjek o przypadłościach, które z różnych powodów nie były łatwe do zdiagnozowania i lekarze dopiero po długim główkowaniu i wielu testach ustalili, co jest z pacjentem nie tak. Owszem, bywa, że to jeden posiłek ma opłakane skutki. Acz rzadko.

Opowieści jest piętnaście. Schemat wygląda następująco: do szpitala zgłasza się pacjent. Lekarze próbują ustalić, co mu dolega, ale kolejne hipotezy szybko upadają. Choremu robi się coraz to nowe badania, ale wyniki albo są negatywne, albo niekonkluzywne. Wreszcie pacjent trafia do fachowca z wąskiej dziedziny lub komuś przypomina się bardzo rzadkie schorzenie, z którym miał do czynienia wiele lat temu. Tu następuje obszerny, graniczący z dygresją, opis jakiegoś wcześniejszego przypadku albo historii rozpoznawania danej choroby. I bingo, to właśnie to. Wracamy do pierwotnego człowieka — podjęcie właściwego leczenia szybko przynosi efekty.

Przyczyny bywają różne. Z pewną satysfakcją czytałam, że klimatyzacja może mieć paskudne skutki. Ba! Bardzo często ma nieprzyjemne. Nigdy nie przepadałam za powietrzem krążącym w zamkniętym obiegu. I co z tego, że przyjemnie chłodne czy ciepłe, skoro przechodzone. Ze zdrową żywnością też różnie bywa. Warto zachować przede wszystkim zdrowy rozsądek, a wtedy i ciału łatwiej będzie utrzymać ten stan.

Zazdrość wzbudza podejście do pacjenta — wszyscy stają na rzęsach, żeby zrozumieć przyczyny niedomogania. Całe baterie testów, konsultacje z licznymi specjalistami. I to wszystko na cito, a nie z terminem za pół roku. Nie wiem, czy to kwestia prywatnego leczenia, Stanów Zjednoczonych, podkoloryzowania rzeczywistości dla potrzeb książki (jak u nas w kronikach filmowych) czy może kiedyś tak się po prostu walczyło o każdego pacjenta.

Bo chociaż książka jest relatywnie niedawno wydana, to przypadki na ogół pochodzą z XX wieku i to wcale nie ze ścisłej końcówki. Szczegółowe analizy chorób, sięgające jeszcze wcześniejszych stuleci, pogłębiają wrażenie historyczności.

Z usterek językowych — zauważyłam zamieszanie z dwoma/dwiema.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz