Tytuł: Pan ławy przysięgłych
Tytuł oryginału: The Jury Master
Tytuł oryginału: The Jury Master
Autor: Robert Dugoni
Wydawnictwo: REBIS
Rok 1. wydania: 2006
Raczej thriller niż kryminał. Chociaż... Trupy pojawiają się dosyć szybko. I czytelnik od razu dowiaduje się, że to nie było samobójstwo ani wypadek. Tylko policja musi do tego dochodzić w pocie czoła do prawdy, bo prezydent USA i jego ludzie strasznie mataczą. Już nie mówiąc o tym, że odbierają śledztwo uczciwym gliniarzom, którzy przeprowadziliby dokładną sekcję i nie próbowaliby szantażować rodziny.
Z początku dość trudno się połapać — co rozdział, to inny wątek, inna melodia. Tu adwokat wygrywa beznadziejną sprawę, tam młody policjant rozpaczliwie próbuje się wykazać... San Francisco, Wirginia, Kalifornia... Fabuła miota się po różnych ludziach, wątkach i miejscach. W końcu najważniejsi bohaterowie się krystalizują, ale ci drugoplanowi mylili mi się jeszcze daleko za połową książki. Powieść należy do cyklu o Dawidzie Sloane, więc chyba to on gra pierwsze skrzypce. Ale towarzyszy mu cała orkiestra.
Kiedy już zaczęłam z grubsza rozumieć, o co tu chodzi, książka wciągnęła. Są liczne trupy, bezwzględni ludzie w imię różnych wyższych celów poświęcający innych, polityka na wysokim poziomie, jakieś wątki romantyczne... Tyle tego, że pewnie każdy znajdzie coś dla siebie. Acz pewnie nikt nie będzie całkiem usatysfakcjonowany.
Przeszkadzało odwoływanie się do amerykańskich realiów w rzeczach, o których nie mam pojęcia (na przykład zawiłości proceduralne, kto zajmuje się śledztwem, jeśli ciało znaleziono na terenie parku narodowego), a przetłumaczenie tych prostych, bez których Amerykanin przestaje zachowywać się jak Jankes. Odległości są podawane w kilometrach i centymetrach, objętości w litrach (może gdzieś tam jakiś galon się zaplątał)... Wolałabym na odwrót.
Mam wrażenie, że tekst jest niezupełnie spójny wewnętrznie. Protagonista raz ma skręconą kostkę, potem nawet nie zauważa, kiedy przebiega osiem kilometrów, potem strasznie mu ona przeszkadza w pościgu za mordercą (adrenalina w tym przypadku powinna go nieźle znieczulić), potem kostka całkiem znika... Aha, skręcona kostka puchnie, ale czy robi się sinoczarna? Nigdy nic takiego u siebie nie zauważyłam. I nie próbowałabym jej stabilizować butem wspinaczkowym — one są dość płytkie, ledwie zakrywają piętę. I strasznie niewygodne do chodzenia. Zapewne Autor miał na myśli trekingowe...
Pod względem językowym mogło być lepiej. Dość rzadko, ale trafiają się zagubione podmioty, literówki, powtórzenia...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz