poniedziałek, 28 grudnia 2020

"Księga anegdot świata" — wybrane cywilizacje

Tytuł:          Księga anegdot świata
Redaktor:       Wojciech Wiercioch   
Wydawnictwo:    Videograf Edukacja   
Rok 1. wydania: 2007                 

Zbiór anegdot z najbardziej znanych kultur. Załapały się amerykańska, angielska, arabska i perska, austriacka, chińska, francuska, grecka, hinduska, hiszpańska, japońska, niemiecka, rosyjska, rzymska i włoska, turecka oraz żydowska. Polskich żarcików niby nie ma, ale sporo historyjek z naszego regionu znajdzie się w części żydowskiej, kilka akcentów w innych europejskich. Części ułożone są alfabetycznie, klucza kolejności poszczególnych dykteryjek nie rozgryzłam.

Wiele z tych anegdot znałam (na ogół w postaci zwyczajnych dowcipów, bez sławnych nazwisk), w jednym przypadku chyba nawet zanim wydarzyła się opisana w książce sytuacja. Cóż, dowcip nie uznaje granic ani kordonów. A i za plagiat rzadko kto ściga, szczególnie celebrytę, który raczył powtórzyć czyjś kawał.

Ciekawe wnioski można snuć na podstawie doboru historyjek — czy najbardziej znanymi ludźmi w danym państwie są królowie, bogacze, aktorzy czy może przywódcy duchowni albo filozofowie? Pisarze wydają się nadreprezentowani, co chyba nie powinno dziwić — oni przywykli do posługiwania się słowem, to i łatwiej im naprędce tak odpyskować, żeby rozmówcy poszło w pięty, a całe miasto wzięło go na języki. To znaczy, można byłoby wysnuwać wnioski, gdyby znane były kryteria doboru. Bo może to nie kwestia danej kultury, tylko polskiego sita redaktorskiego?

Chyba najnudniejsza część to arabska — praktycznie same pouczenia, hadisy Mahometa, moralitety... Chińskie i hinduskie nie są o wiele lepsze. Nic zabawnego. Największe zaskoczenie to część turecka, skoncentrowana na Hodży Nasreddinie. Dotychczas znałam go jako mędrca, który z niejednego potrafił zakpić. Tutaj wygląda na błazna — a to usiądzie na ośle twarzą do ogona, a to palnie coś głupiego. Grecja tylko w wersji starożytnej, jakby od wieków nikt ważny i dowcipny tam nie mieszkał. Ciekawe dlaczego.

Pod względem językowym całkiem nieźle, tylko gdzieś mi mignęła literówka. No i z zapisu jednej anegdoty wynika, że Lincoln był prezydentem przez ponad pół wieku.

czwartek, 24 grudnia 2020

"Mężczyźni, którzy nienawidzą kobiet" — dwa wciągające wątki

Tytuł:           Mężczyźni, którzy nienawidzą kobiet
Tytuł oryginału: Män som hatar kvinnor              
Autor:           Stieg Larsson                      
Wydawnictwo:     Wydawnictwo Czarna Owca            
Rok 1. wydania:  2005                               

Fabuła prowadzona jest dwuwątkowo. Z jednej strony poznajemy Mikaela Blomkvista — dziennikarza gospodarczego, któremu właśnie powinęła się noga i został skazany za zniesławienie znanego finansisty. Z drugiej mamy Lisbeth Salander — dziewczynę, która prawdopodobnie cierpi na coś ze spektrum autyzmu. To genialna hakerka i wyjątkowo aspołeczna osoba. Nie ukończyła szkoły podstawowej, bo nie chciała odzywać się do nauczycieli ani pisać klasówek.

W obydwu wątkach przewijają się tytułowi mężczyźni. W końcu nienawiść może mieć wiele oblicz. Tu gwałt, tam zniknięcie, ówdzie tylko wyzwiska... Wszędzie brak szacunku. Lisbeth i Mikael spotykają się twarzą w twarz dopiero w drugiej połowie. On dobry i sympatyczny, ona bez zahamowań. Razem stanowią siłę nie do pokonania. Problemy poddają się po krótkiej walce.

W tle rodzina Vangerów — klan równie porąbany, co bogaty. Wyjątkowa kolekcja odrażających indywiduów. Naziści, starzec, który własną córkę (dyrektorkę szkoły zresztą) nazywa kurwą, a nawet jeden polityk... No dobrze, nie wszyscy oni są źli — jeden wynajmuje Mikaela do pogrzebania w sprawie zniknięcia ulubionej bratanicy, które miało miejsce przed niemal czterdziestu laty.

Fabuła dobrze zaplanowana. Śledztwo w starej sprawie zrobiło na mnie wrażenie — ładne dochodzenie do prawdy, pełnie nieoczekiwanych przełomów. Dużo zagadek, spodobały mi się tajemnicze telefony zapisane w kalendarzu zaginionej dziewczynki (acz nie wierzę, że osoba zajmująca się tematem rozpozna je od rzutu oka).

Pomimo znacznej grubości książkę czyta się szybko, zwłaszcza od połowy.

Miły akcent stanowiły wzmianki o Polsce (w kontekście przemian gospodarczych, inwestycji itp.), a nawet o moim rodzinnym mieście.

Pod względem językowym mogło być lepiej. Pisze się "żeż", a nie "żesz". Edytor nie podkreślił na czerwono? Gdzieś tam zabłąkana literówka.

niedziela, 20 grudnia 2020

"Cud Miód Malina" — zbiór opowiadań

Tytuł:          Cud Miód Malina
Autor:          Aneta Jadowska 
Wydawnictwo:    SQN            
Rok 1. wydania: 2020           

Zbiór opowiadań o klanie wiedźm o zazwyczaj roślinnych imionach. Bohaterką większości jest Malina, córka Aronii. Już dorosła, ale jeszcze młoda (tym bardziej, że dla wiedźmy setka to dopiero okres menopauzy). Obdarzona bardzo nietypowym rodzajem magii — rysuje komiksy. Nie jest to szybka metoda rzucania zaklęć, ale talent nie wybiera.

Rzuca się w oczy babskość książki. Dora Wilk była wypasiona, wszystko potrafiła i smarkała mocą. Tutaj umiejętności są rozłożone na całą rodzinę. Inna sprawa, że w tej familii przychodzą na świat głównie dziewczynki. Chłopiec na kawałku drzewa genealogicznego jest tylko jeden. A i mężowie zazwyczaj długo nie wytrzymują z wiedźmami.

Jedyny poważny męski bohater to Klon — chłopak Maliny, zielony kciuk (czyli ktoś władający magią roślinną, która pod rygorem utraty mocy nie pozwala na skrzywdzenie człowieka). Sympatyczna postać jakoś radząca sobie z ograniczeniami zielonej magii.

Bohaterki nie podejmują wielkich zadań, nie ratują całego świata, tylko zwyczajnie rozwiązują bieżące problemy. Bardzo różnorodne — od poważnych (kiedy znajoma wilkołaczyca, gnębiona przez potężnego męża, odtrącona przez własną rodzinę, prosi o ochronę dla dzieci) do zabawnych (gdy nestorka rodu tak poszalała z koleżankami, że ścigała ją policja kilku krajów).

Teksty ciepłe i bardzo pozytywne. Najbardziej podobało mi się przesłanie, że różnorodność jest zdrowa i pożądana, a czasami sytuację ratują te wiedźmy, które władają delikatną magią i nie cieszą się dużym szacunkiem. Nawet wiedźmy romansujące z czarną magią mogą się przydać.

Dwa opowiadania ze zbioru były publikowane wcześniej, a jedno z nich czytałam w antologii Hardej Hordy.

Język lekki, pełno w nim nietuzinkowych porównań. Ale widywałam lepsze korekty. No, jak można pomylić "rzuć" i "żuć"?! Gdzieś tam skład się posypał...

środa, 16 grudnia 2020

"Wszyscy kłamią" — o big data

Tytuł:           Wszyscy kłamią          
Tytuł oryginału: Everybody Lies          
Autor:           Seth Stephens-Davidowitz
Wydawnictwo:     Wydawnictwo Literackie  
Rok 1. wydania:  2017                    

Podtytuł — "Big data, nowe dane i wszystko, co Internet może nam powiedzieć o tym, kim naprawdę jesteśmy" — zdradza sporo z treści książki. Właściwie ją streszcza. Autor jest analitykiem, w swojej pracy wykorzystuje relatywnie nowe podejście i dane. I to o tym napisał książkę. Kłamiemy w rozmowach, ankietach, przed lustrami, na potęgę łżemy na Facebooku. Ale na ogół, jeśli wpisujemy coś w wyszukiwarkę Google, to nic nie udajemy, tylko naprawdę chcemy poznać odpowiedź. A zagregowane informacje o tych milionach wyszukiwań czy tweetów pozwalają wysnuć ciekawe wnioski.

Książka składa się z trzech części. Pierwsza, najkrótsza, tłumaczy, czym jest intuicja, i co ma wspólnego z danymi z wyszukiwań. Druga (czyli większość dzieła) opowiada o potędze ogromnych zbiorów danych i tkwiących w nich potencjałach. Niektóre oszałamiają. Dla równowagi ostatnia część pokazuje ograniczenia i pułapki czyhające na badaczy. Bo jednak nie jest to cudowne panaceum na wszystkie problemy świata i bez żadnych skutków ubocznych.

Autor jest dobrym gawędziarzem, pisze z werwą. W przykładach podaje wystarczająco dużo szczegółów, żeby czytelnik mógł związać się emocjonalnie z człowiekiem z przykładu. Pada również sporo anegdotek z życia Stephensa-Davidowitza. Całość czyta się dość szybko, a niewielkie odkrycia co kilka kartek zwiększają przyjemność z lektury. Można się czegoś dowiedzieć o świecie.

No, przynajmniej o Stanach Zjednoczonych. Amerykańskość książki to chyba jedyny zarzut (a nie, są jeszcze przypisy na końcu). OK, można badać powiązania między częstotliwością wypisywania "nigger" w wyszukiwarce a wyborczymi wynikami Baracka Obamy. Ale u nas ten akurat problem nie występuje. O wiele łatwiej przeflancować na polski grunt fragmenty o fanach drużyn baseballowych.

Na końcu zamieszczono kilkunastostronicowy indeks.

Nie zauważyłam wpadek językowych.

sobota, 12 grudnia 2020

"Hrabia Monte Christo" — omotywanie ofiar

Tytuł:           Hrabia Monte Christo    
Tytuł oryginału: Le Comte de Monte-Cristo
Autor:           Aleksander Dumas        
Tom:             2                       
Wydawnictwo:     Iskry                   
Rok 1. wydania:  1844                    

Drugi tom. Edmund Dantes, używając nazwiska i tytułu "hrabia Monte Christo", przyjeżdża oficjalnie do Paryża i tam olśniewa swoje ofiary. Wkrada się w łaski, staje się celebrytą, szasta pieniędzmi, ratuje życia, którym najpierw sam zagroził... Wszystko po to, aby tym pewniej później wbić sztylet tam, gdzie będzie najbardziej bolało. Jeszcze tego nie robi, ale grunt już został przygotowany, rekwizyty rozłożone.

Ciekawe jest, jak dokładnie bohater dostosował karę do charakteru winnego. Hrabia bezwzględnie niszczy to, co dla danego człowieka jest najcenniejsze, wykazując się przy tym doskonałą znajomością psychologii swoich wrogów. Trzeba jednak przyznać, że ma powody do zemsty i bardzo wiele mu zabrano w młodości.

Buchaltera, który niegdyś napisał na Edmunda donos, by przejąć jego stanowisko, Monte Christo bardzo okrężną drogą doprowadza do straty pieniężnej. Na razie jeszcze stosunkowo niewielkiej, ale nie omieszkuje uświadomić ofierze, jak zagrożona jest jej ukochana fortuna. Żonie prokuratora, który go niesłusznie uwięził, podszeptuje, jak można otruć domownika, nie wzbudzając poważnych podejrzeń. Samemu prokuratorowi daje do zrozumienia, że wie o jego dawnym romansie i próbie zamordowania nieślubnego dziecka.

Ofiary należycie przygotowane, duszą się we własnym sobie obficie przyprawionym niepewnością. Tylko jedna Mercedes — niegdysiejsza narzeczona Edmunda — zaczyna coś podejrzewać. Chociaż jej akurat nic chyba nie grozi. W końcu tylko zgodziła się poślubić innego, wierząc, że pierwotny wybranek nie żyje.

Hrabia wydaje mi się nieco przesadzony. Łączy w sobie wszelkie zalety i talenty. Od dzieł sztuki i odróżniania kopii obrazów od oryginałów, do chemii i umiejętności sporządzenia cudownego lekarstwa. A do tego nie są mu obce narkotyki. No, kiedy on to wszystko zdążył opanować? Rozpoznawania malarzy i wywoływania pożądanych reakcji chemicznych nie da się nauczyć w celi.

Czyta się z zainteresowaniem. Niby zemsta, rzecz podła z definicji, ale podawana w tak niskiej temperaturze, że odbiorca życzy hrabiemu powodzenia. A może dlatego, że wrogowie (w większości niemal karykaturalnie źli) naprawdę zasłużyli.

Pod względem językowym bardzo przyzwoicie, tylko gdzieś znalazłam pytanie zakończone kropką.

poniedziałek, 7 grudnia 2020

"Cień Hegemona" — wojny na Ziemi

Tytuł:           Cień Hegemona        
Tytuł oryginału: Shadow of the Hegemon
Autor:           Orson Scott Card     
Wydawnictwo:     Prószyński i S-ka    
Rok 1. wydania:  2001                 

Wojna z Robalami się skończyła, zaczęła się polityka czyli wojna na Ziemi. Na początek Achilles (któremu ktoś pomógł wydostać się ze szpitala psychiatrycznego) porywa grupę Endera. Prawie całą, za wyjątkiem wysłanego w Kosmos przywódcy oraz Groszka, na którego ciągle poluje. A genialny Groszek próbuje odbić dzieciaki. Przy okazji poznaje cenę swojej superinteligencji.

Wydaje mi się, że bardzo trudno stworzyć wiarygodnego geniusza. Groszek jest niby taki cudowny, ale popełnia oczywiste błędy. Na przykład bardzo dużo czasu potrzebuje, żeby zrozumieć, że jego twarz jest rozpoznawalna. I to miesiące po tym, jak matka Endera powiedziała mu to wprost.

Widzę również inne niedociągnięcia — Groszek i Peter Wiggin spotykają się, a potem zaczynają nieufnie obwąchiwać. Jakby Groszek (z jego absolutną pamięcią) zapomniał, że w poprzednim tomie to on podrzucił Demostenesowi i Locke'owi pomysł zadbania o absolwentów Szkoły Bojowej. A teraz chłopcy udają, że się w ogóle nie znają, jakby Autorowi umknęły szczegóły pierwszej części.

Niemniej jednak książkę czyta się szybko, łatwo i przyjemnie. Zapewne dlatego, że adresowana jest raczej do młodzieży — postacie czarne albo białe (no, jeden Peter Wiggin może budzić wątpliwości), ci dobrzy prawie nie umierają... I, oczywiście, wielu z bohaterów to nastolatki.

Fabuła chyba potrafi trzymać w napięciu. Nie mam pewności, bo czytałam książkę już wcześniej i wiedziałam, kto zostanie uratowany, a kto nie.

Wpadła mi w oko jedna literówka. Pojawia się stosunkowo dużo wtrąceń (zapewne z portugalskiego). Podobno są to wyrazy ze slangu używanego w Szkole Bojowej, ale wcześniej jakoś ich natężenie nie zwróciło mojej uwagi.

środa, 2 grudnia 2020

"Fundamentalnie" — o fizyce kwantowej

Tytuł:           Fundamentalnie   
Tytuł oryginału: Fundamental      
Autor:           Tim James        
Wydawnictwo:     Prószyński i S-ka
Rok 1. wydania:  2019             

Podtytuł "Tak fizyka kwantowa i fizyka cząstek elementarnych wyjaśnia wszystko (oprócz grawitacji)" jest długi, ale wiele mówi. Z grubsza to książka o historii fizyki kwantowej — od Empedoklesa, który miał swoją teorię na temat światła i widzenia, do trudności z zagnaniem grawitacji w świat kwantów. Wykład prowadzony jest jednak problemowo, nie chronologicznie.

"Wykład" to pewnie zbyt oficjalne słowo. Autor pisze prostym, luźnym stylem młodzieżowo-gawędziarskim (acz bez wulgaryzmów). Podaje przykłady, czasami rzuci jakąś anegdotkę (najbardziej spodobała mi się ta o dwóch blisko spokrewnionych naukowcach, którzy dostali nagrodę Nobla za udowodnienie przeciwstawnych rzeczy) albo nawet żarcik (chyba raczej ku utrapieniu tłumacza, który niekiedy miał problem z gierkami słownymi), często odwołuje się do popkultury. 

Żadnych wzorów matematycznych (jakiś pojawia się dopiero w dodatkach, a i to nieśmiało). Nazwy skomplikowanych funkcji matematycznych występują rzadko, lagranżjan mocno wybija się z tła. James nie oszczędza fizyków, komentuje ich charaktery, czasami narzeka na jakąś nazwę (spin chociażby).

Rysunki bardzo schematyczne i wyglądające na odręczne. Mogą uchodzić za dziecięce. Albo za coś, co jakiś niezbyt uzdolniony plastycznie nauczyciel narysował na tablicy.

Myślę, że książkę mogą czytać początkujący w tej dziedzinie. Autor wszystko wyjaśnia jak najprościej (oczywiście, na ile w ogóle można wyjaśnić fizykę kwantową). Co, moim zdaniem, świadczy o jego dużej wiedzy i talencie edukacyjnym.

Jak wspomniałam, na końcu znajduje się pięć dodatków — poświęconych spinowi, równaniom Schrödingera, przykładowi zwanemu rowerem Einsteina, nieskończoności w fizyce oraz kolorom kwarków. Dodatki są krótkie — po dwie, trzy strony. Poprzedza je kalendarium — od Kartezjusza do utworzenia bębna kwantowego (2018 rok).

Nie zauważyłam usterek językowych.

sobota, 28 listopada 2020

"Krokodyl z kraju Karoliny" — lekki kryminał

Tytuł:          Krokodyl z kraju Karoliny
Autor:          Joanna Chmielewska       
Wydawnictwo:    Kobra                    
Rok 1. wydania: 1969                     

Jedna z pierwszych książek Autorki. Chyba po raz pierwszy pojawia się Alicja, która odgrywa kluczową rolę, chociaż przez większość książki nie żyje. Tytuł tylko pozornie nie ma sensu. "Kraj Karoliny" to chałupnicze tłumaczenie na polski nazwy duńskiego miasteczka (i siedziby torów wyścigów konnych) — Charlottenlund. A krokodyl wziął się ze szpilek z krokodylej skóry (tudzież innych akcesoriów), które narratorka kupiła sobie za pieniądze zdobyte na wyścigach.

Zastanawiam się, jak Chmielewska to robiła, że o zbrodniach pisała tak lekko. Bo mamy tu morderstwo przyjaciółki Joanny (głównej bohaterki, znanej już z wcześniejszych książek), w tle przemyt narkotyków, ciężkie pieniądze, dużo uzasadnionych obaw o życie... A wychodzi prawie zabawnie.

Czy ten rezultat wynika z amatorskiego śledztwa Joanny? Bohaterka nie ma wszystkich potrzebnych informacji, żadnego aparatu do szukania złoczyńców, a na dodatek próbuje uwzględnić uczucia zmarłej (jeśli Alicja nie życzyła sobie wplątywania w morderstwo jakiegoś znajomego, to należy to uszanować)... W ten sposób wydatnie utrudnia działania policji. I ma jeszcze osobiste namiętności oraz animozje — pociąg do hazardu, śliczne czerwone świece z Danii, niechęć do rozczochranych młodzieńców...

A może to kwestia autoironii Chmielewskiej, która z olbrzymim dystansem przedstawia zwariowane pomysły swojego alter ego? Słowa "idiotka" czy "debilka" w odniesieniu do protagonistki ścielą się gęściej niż trupy. Jak by nie było — efekt dostajemy przyjemny.

Fabuła zaskakuje i to do ostatniej sceny. Jak to w dobrym kryminale, bardzo długo nie wiadomo, kto zabił. Wszyscy podejrzani wydają się mieć doskonałe alibi, a jedyny człowiek, który pałętał się w okolicach w feralnym czasie, pozostaje poza podejrzeniami.

Nie zauważyłam wpadek językowych.

wtorek, 24 listopada 2020

"Dziedzictwo" — przeciągnięte

Tytuł:             Inheritance        
Tytuł tłumaczenia: Dziedzictwo        
Autor:             Christopher Paolini
Tom:               4                  
Wydawnictwo:       Doubleday          
Rok 1. wydania:    2011               

Książka dłużyła mi się straszliwie, z utęsknieniem odliczałam strony do końca. Dość rzec, że po zakończeniu ostatecznej bitwy dobrych ze złymi powieść ciągnie się jeszcze przez ponad sto stron. Aż się zastanawiam, czy Autorowi płacili od liczby znaków, czy to część ogólnego trendu nie niekończące się cykle fantasy. Nie znam odpowiedzi, bo zazwyczaj moja cierpliwość kończy się szybciej niż te cykle.

Widzę tu przede wszystkim potencjał do skrótów. Wywalałabym głębokie rozmowy, które donikąd nie prowadzą, długie opisy treningów, z połowę walk z żołnierzami Galbatorixa, domykanie drobnych wątków po kulminacji... Po uczuciach Eragona do każdej napotkanej istoty (żywej i nieżywej) też bym się przejechała z nożyczkami.

Na domiar złego na początku dostajemy kilkunastostronicowe streszczenie wcześniejszych tomów. Niby może się przydać, jeśli ktoś miał długą przerwę, ale można się obyć i bez niego. Wiem, co mówię — czytałam książkę latami (dosłownie), a jakoś nie gubiłam się zbytnio w treści. Mam wrażenie, że któryś z wcześniejszych tomów pominęłam, ale nawet to nie przeszkadzało w zorientowaniu się w ogólnym obrazie.

Zresztą, w czym tu się orientować? Klasyczne fantasy ze smokami i jedną czy dwiema dodatkowymi rasami (pomijając obowiązkowe elfy i krasnoludy), magiczne rozwiązywanie problemów, czarno-białe postacie, wymyślona kraina zróżnicowana geograficznie, kilka romansów w tle. Na pierwszym planie wojna z tymi złymi, którzy są nieuczciwie wręcz silni, a i tak wiadomo, że muszą przegrać. I to nie zabijając po drodze żadnego z naprawdę ważnych bohaterów.

Tak po prawdzie, to cały cykl wyróżnia się głównie tym, że Paolini był bardzo młody, kiedy pisał początek. No, ale Autor już wyrósł, a książki zostały.

Bohaterowie znani z poprzednich tomów, nie przypominam sobie wprowadzenia istotnej postaci. Statystów nie liczę, jest wielka bitwa, to i ofiary być muszą.

Fabuła zapewne mogłaby nawet porwać (gdyby zapomnieć o tym, że każdy wie, jak to się musi skończyć), gdyby zostało skondensowana. Zakończenie wojny dobra ze złem nawet mi przypadło do gustu. Interesujący pomysł, nieoczywisty, ale ładnie pasuje.

piątek, 20 listopada 2020

"Wielcy przyrodnicy" — krótkie biografie

Tytuł:           Wielcy przyrodnicy   
Tytuł oryginału: The Great Naturalists
Redaktor:        Robert Huxley        
Wydawnictwo:     PWN                  
Rok 1. wydania:  2007                 

Podtytuł "Od Arystotelesa do Darwina" zawiera sporo prawdy, ale nie całą. Książka to zbiór kilkustronicowych biografii najznamienitszych badaczy przyrody. Ale po Darwinie (nie licząc Erazma) są jeszcze Alfred Wallace i Asa Grey. Przyrodnicy są pogrupowani epokami (z grubsza): starożytność, renesans, oświecenie i XIX wiek. Średniowiecze się nie załapało, największej liczby reprezentantów dorobiło się oświecenie. Zapewne nie powinno to dziwić.

Każdy rozdział zaczyna się od krótkiego cytatu danego odkrywcy. Potem pobieżny życiorys z nieco bardziej szczegółową częścią o zainteresowaniach naukowych. Na koniec zazwyczaj kilka akapitów o znaczeniu dokonań omawianego człowieka.

Prawie zawsze są to mężczyźni (w książce pojawiły się tylko dwie panie), najczęściej zamożni dżentelmeni z Europy Zachodniej, stopniowo pojawia się domieszka Ameryki Północnej. Wyłącznie biali, to jeszcze nie były czasy dopuszczania do nauki ludzi o innych kolorach skóry.

Książka bogato ilustrowana. Dostajemy jakiś portret analizowanego badacza, do tego kilka ilustracji z jego prac. Często na całą stronę, raczej kolorowe niż czarno-białe. Z rzadka jakiś rysunek wyjaśniający ideę. No, przed wynalezieniem fotografii naturalista po prostu musiał umieć rysować. Jak oni namawiali płochliwe ptaszki do pozowania — mogę się tylko zastanawiać.

Na tapecie lądują specjaliści z różnych dziedzin. W skrócie — tych, które można podziwiać w Muzeum Historii Naturalnej w Londynie (redaktor tam pracuje) i podobnych instytucjach. Kilka stron to za mało, żeby przedstawić dokonania któregokolwiek z największych badaczy, ale można się zorientować, jak rozwijała się nauka o przyrodzie.

Na końcu książki zamieszczono kilka stron literatury dodatkowej (również w podziale na epoki) oraz indeks.

Jest także garść wpadek językowych; literówki, powtórzenia, "tą" zamiast "tę" itp.

poniedziałek, 16 listopada 2020

"List Vivera" — archeologicznie

Tytuł:           List Vivera      
Tytuł oryginału: The Vivero Letter
Autor:           Desmond Bagley   
Wydawnictwo:     Amber            
Rok 1. wydania:  1968             

Akcja zaczyna się od trupa znalezionego na farmie w Anglii, a kończy w Ameryce Południowej. Wszystko kręci się wokół zarośniętego przez dżunglę miasta Majów. Szuka go zmontowana naprędce (acz na bogato) ekspedycja archeologiczna. Ale nie tylko oni... A że znalezisko obiecujące, to szybko odkrywcom zaczyna grozić niebezpieczeństwo. Zastanawiam się, czy to aby nie pierwowzór Indiany Jonesa.

Czyta się z zainteresowaniem. Na początku ciekawi nas, kto zabił tego farmera, brata protagonisty. Dość szybko się tego dowiadujemy, ale pojawia się tytułowy list Vivera (pojmany przez Majów konkwistador), wspominający o przebogatym mieście, w którym pełno złota. A wiadomo, że Eldorado zabiło już niejednego. Także i w tej książce trup ściele się gęsto, zwłaszcza pod koniec.

Bohater niby jest zwykłym księgowym. Ale w potrzebie odnajduje w sobie sporo talentów, nie zawsze uświadamianych. W książce odgrywa rolę laika, któremu zawodowi archeolodzy muszą tłumaczyć najróżniejsze rzeczy, dzięki czemu i czytelnik dowiaduje się, o co chodzi.

Nie usatysfakcjonowały mnie opisy dżungli. Oj, straszna, wyjątkowo gęsta, helikopter nie może wylądować, wody nie ma... Ale Europejczyk bez przygotowania, bez jedzenia i praktycznie bez sprzętu jakoś jest w stanie przeżyć kilka dni. I nawet nic go nie zeżarło. Tylko raz napotyka na węża. Nie mówię, że za każdym krzakiem musi się czaić jaguar, ale owady chyba powinny im przeszkadzać. A tu raptem kilka wzmianek o moskitierach, ze dwa zdania o samych moskitach i to by było na tyle. Więcej robactwa można spotkać w zwyczajnym, resztkowym, polskim lesie.

Nie zauważyłam wpadek językowych.

czwartek, 12 listopada 2020

"Ludzkie dzieci" — dziwne fundamenty

Tytuł:           Ludzkie dzieci     
Tytuł oryginału: The Children of Men
Autor:           P.D. James         
Wydawnictwo:     Wydawnictwo MAG    
Rok 1. wydania:  1992               

To chyba coś zbliżonego do socjo SF, tylko niezupełnie. Przedstawiony świat opiera się na założeniu, że nagle przestają rodzić się dzieci. I nie widzę wyjaśnienia dla tego zjawiska — nawet fantastycznego, że to decyzja Boga, demona albo spisek agresywnych kosmitów. Nic. Po prostu tak się nagle dzieje, że po którymś roku (leżącym w przyszłości w momencie opublikowania książki) niemowlęta przestają się pojawiać na świecie, kobiety nie zachodzą w ciążę, plemniki mężczyzn nie radzą sobie z zapłodnieniem... Dotyczy to ludzi na całym świecie (włącznie z indiańskimi plemionami znad Amazonki i odizolowanymi wysepkami), ale zwierząt już nie.

Takie wydarzenie wywraca porządek świata do góry nogami (weźmy chociażby implikacje ekonomiczne, emerytury) i to zostało dobrze przemyślane i przedstawione w powieści. Ale dobra socjologiczna fantastyka naukowa mówi coś o prawdziwym świecie, często przed czymś ostrzega, krytykuje jakieś rozwiązania. A o czym świadczy zachowanie ludzi w nieprawdopodobnej sytuacji?

Sama fabuła nie porywa. Przez wiele pierwszych stron protagonista trochę biadoli, jak to mu ciężko, trochę wyjaśnia działanie obecnego świata, ślizgając się na granicy infodumpów. Jest tak skoncentrowany na sobie, własnych wrażeniach, emocjach, przekonaniach, że momentami miałam dosyć tego egocentrycznego marudy. Ale w końcu zaczyna współpracować z innymi postaciami i akcja rusza z miejsca.

Pozostali bohaterowie są chyba bardziej interesujący — zróżnicowani charakterologicznie, wiekowo i zawodowo. Niby łączy ich wspólny cel, ale nie do końca.

Zabawne jest to, że akcja zacznie się lada moment — pierwszy rozdział startuje 1 stycznia 2021. Jak już wspomniałam, wartość profetyczna książki jest żadna, bo póki co dzieci ciągle się rodzą. Może w niektórych krajach mniej niż kiedyś, ale nic nie wskazuje na nagłą zapaść.

Trafiają się literówki, ale raczej rzadko.

niedziela, 8 listopada 2020

"Historia raju" — naukowo

Tytuł:           Historia raju          
Tytuł oryginału: Une histoire du Paradis
Autor:           Jean Delumeau          
Wydawnictwo:     PIW                    
Rok 1. wydania:  1992                   

Jak wskazuje tytuł, książka o raju – koncepcjach (rozważania, czy on znajduje się fizycznie na ziemi, czy w niebie, czy opisy należy traktować dosłownie czy metaforycznie itp.), o ich ewolucji.

Ciekawe jest, w jakie dziwaczne rzeczy ludzie byli w stanie uwierzyć. I jak podróżnicy łgali na potęgę.

Jak wskazuje tytuł, książka o raju – koncepcjach (rozważania, czy on znajduje się fizycznie na ziemi, czy w niebie, czy opisy należy traktować dosłownie czy metaforycznie itp.), o ich ewolucji.

Ciekawe jest, w jakie dziwaczne rzeczy ludzie byli w stanie uwierzyć. I jak podróżnicy łgali na potęgę.

Jak wskazuje tytuł, książka o raju – koncepcjach (rozważania, czy on znajduje się fizycznie na ziemi, czy w niebie, czy opisy należy traktować dosłownie czy metaforycznie itp.), o ich ewolucji.

Ciekawe jest, w jakie dziwaczne rzeczy ludzie byli w stanie uwierzyć. I jak podróżnicy łgali na potęgę.

Jak wskazuje tytuł, książka o raju – koncepcjach (rozważania, czy on znajduje się fizycznie na ziemi, czy w niebie, czy opisy należy traktować dosłownie czy metaforycznie itp.), o cudach, które powinien zawierać, o położeniu... Ale przede wszystkim o ewolucji tych elementów.

Dość dużo miejsca poświęcono geografii — gdzie powinien leżeć (długo panował konsensus, że na wschodzie), gdzie go poszukiwano, gdzie znajdowano... Ciekawe jest, w jakie dziwaczne rzeczy ludzie potrafili uwierzyć. I jak podróżnicy łgali na potęgę. Jak to było z księdzem Janem? Ilu ludzi z nim korespondowało?

Inna interesująca kwestia to wyposażenie raju. Starożytne miejsca dla zasłużonych zmarłych obfitowały w jedzenie — koniecznie zdobywane bez wysiłku. Do tego odnoszę wrażenie, że raczej wegetariański — te wszystkie drzewa dające owoce przez cały rok, ziemia rodząca bez orania... Jak by się zastanowić, to wielu Europejczyków ten raj osiąga za życia.

W średniowieczu ogród pozostał, ale nacisk przeniósł się na bogactwo — opisy budynków ze złota i drogich kamieni. IMO, wyglądałyby strasznie kiczowato i nowobogacko. Ludy pustynne musiały mieć wodę, dużo wody. Wikingowie — walkę, polowania i ucztowanie. Dość oczywiste jest, że umieszczamy w raju to, czego nam brakuje, o czym marzymy... To kto zamawiał kilkadziesiąt hurys?

W pracy zawarto mnóstwo wiedzy, ale treść nie porywa. Dużo tu wyliczanek, sporo również cytatów z literatury, rozpraw teologicznych, opisów podróżników itp. Język pozostaje dość suchy, łatwo stracić wątek, chociaż słowa nie należą do trudnych. Ot, wykład nie wciąga.

Książkę ilustruje dwadzieścia kilka rycin (chyba w większości mapy lub ich fragmenty). Do tego dwie wkładki na kredowym papierze — po kilka reprodukcji obrazów — jedna czarno-biała, druga kolorowa.

Na końcu zamieszczono przypisy oraz indeks osób.

Pod względem językowym całkiem dobrze, gdzieś tylko mignęła mi literówka.

wtorek, 3 listopada 2020

"C.K. Dezerterzy" — studium imperium

Tytuł:          C.K. Dezerterzy
Autor:          Kazimierz Sejda
Wydawnictwo:    Wydawnictwo MON
Rok 1. wydania: 1937           

Jeśli ktoś jeszcze o tym nie słyszał, to akcja toczy się pod koniec pierwszej wojny światowej. Fabuła jest wyraźnie podzielona. W pierwszej części protagonista błyszczy inteligencją, robi w konia tępawe wyższe szarże, mści się na sadystycznym oberleutnancie von Nogayu... Można mu szczerze życzyć zwycięstwa. W drugiej części już nie żołnierze, tylko dezerterzy bez przerwy uciekają. Ale nie przestają przy tym chlać ani robić głupot po pijaku tudzież chamsko się zachowywać. Aż nieprzyjemnie się czytało, jak się staczali.

Książkę można również postrzegać jako opis wielonarodowościowego imperium w stanie wojny z zewnętrznym przeciwnikiem. Może rdzenni Austriacy i Niemcy jeszcze jakoś się starali. Ale cała reszta starała się przeżyć i było im doskonale obojętne, co stanie się z jego wysokością cesarzem. Polak pomagał Polakowi. w głębokim poważaniu mając rozkazy. Ale do polskiego munduru Kania miał już całkiem inny stosunek.

Opisy wpływu armii na ludność cywilną też można uznać za interesujące. Kto nie zdezerterował, ten kradł na potęgę. Jak powszechnie wiadomo, w wojskowej hierarchii wartości cywil znajduje się za latryną (a między nimi długo, długo nic). Wykorzystuje się go więc na każdym kroku, naciąga na papierosy, żebrze o jedzenie, obraża na ulicy, uwodzi córki, w najlepszym wypadku zmyśla swoje bohaterskie czyny... Taki armijny pasożyt nie może za długo przetrwać i wykończy każde państwo. Zaczynam się zastanawiać, jakim cudem możliwa była wojna stuletnia.

W powieści niby ta sama pierwsza wojna światowa, ale jej obraz jest całkiem inny niż w "Przygodach dobrego wojaka Szwejka". Tam prezentowała się jako coś głupiego, ale do przeżycia. Tutaj nie ma dużo drastycznych opisów, lecz wzmianki o umierających żołnierzach potraktowanych gazami bojowymi albo o rzeziach na froncie już są.

Książka ma już swoje lata, a jednak wydaje się zadziwiająco aktualna. I nie chodzi mi tylko o przesłanie. Także o język — współczesny w gruncie rzeczy. Nie wiem, być może moje wydanie przeszło jakiś lifting redaktorski.

Nie zauważyłam wpadek językowych.

piątek, 30 października 2020

"Oczy uroczne" — jedność miejsca

Tytuł:          Oczy uroczne
Autor:          Marta Kisiel
Wydawnictwo:    Uroboros    
Rok 1. wydania: 2019        

Teoretycznie to trzecia część cyklu "Dożywocie". W praktyce ma niewiele wspólnego z pierwszymi tomami. Tylko miejsce akcji (ale nawet czasy są inne), a i to nie do końca. Bohaterka, wiła Oda zbudowała dom na zgliszczach "Lichotki". Nic nie wskazuje na to, że zna poprzednich lokatorów. No, może z jednym wyjątkiem — dość wiele czasu spędza z Rochem Kusym (synem tego pana Kusego, który pomagał Konradowi w pierwszej części).

W pewnym sensie nowy dom stanowi przeciwieństwo starego. Zamiast człowieka-pisarza z aniołkiem i całym mnóstwem nadnaturalnych stworów teraz mamy wiłę-lekarkę z małym czortem, Bazylem. Jedyny zwyczajny mieszkaniec to piesek.

Nastrój też inny, mniej pogodny, bowiem Oda mierzy się z całkiem poważnymi problemami. Co ciekawe, te problemy czynią książkę bardzo aktualną. Chociaż — wbrew pozorom — magiczne kłopoty łatwiej zniszczyć. Owszem, humor też jest (na przykład czort ma wadę wymowy), ale już nie w tym stężeniu.

Podobieństwa dostrzegam w postaciach Licha i Bazyla. Obydwoje są młodzi (chociaż niekoniecznie metryką) i przez opiekunów traktowani jak dzieci. Może nie trzeba chronić czorta przed całym złem tego świata, ale i tak wydaje się bardzo naiwny. A na pewno trzeba pilnować jego diety. No właśnie — o ile Licho uwielbiało sprzątać, tak Bazyl lubi gotować (z akcentem na rzeczy słodkie i niezdrowe).

Fabuła wciąga może nawet bardziej, bo sprawa jest poważna, a powieść zawiera pewne elementy śledztwa, z niepewnością co do losów bohaterów i niczego nieświadomego otoczenia włącznie.

Interesująca magiczna otoczka — spodobały mi się wieszcze sny tuż po przesileniu zimowym, księga demonów, dzwonki loretańskie... Ogólnie ten aspekt wydaje mi się bogaty i dopracowany. Strona medyczna też ładnie pokazana.

Nie zauważyłam wpadek językowych.

poniedziałek, 26 października 2020

"Glony" — technicznie

Tytuł:         Glony                             
Autor:         Zbigniew Podbielkowski            
Wydawnictwo:   Wydawnictwa Szkolne i Pedagogiczne
Rok I wydania: 1978                              

Jak łatwo poznać, książka opowiada o glonach. Na początku omówienie glonów z punktu widzenia systematyki. Potem po kilka stron o glonach kopalnych (słabo się nadają na skamieniałości, więc niewiele wiadomo) i ewolucji, różne aspekty środowiska, w którym żyją glony (światło, temperatura itp.). Opis glonów w podziale na grupy ekologiczne — plankton, glony żyjące na śniegu i lodzie, w glebie itd. Parę słów o rozmieszczeniu geograficznym, a na końcu znaczenie glonów w przyrodzie i gospodarce oraz wskazówki co do ich poławiania i preparowania.

Całość napisana bardzo technicznym językiem, przesyconym żargonem. Tak pełnym specjalistycznych terminów, że czasami to się aż robi zabawne. Mnie rozśmieszył fragment: o "kopulacji zoospor u wydętki" (są takie podejrzenia). Dużo wyliczanek, mało wyjaśnień adresowanych do zwykłego człowieka (czym właściwie są chociażby te zoospory). Przez to wszystko nie czyta się książki przyjemnie, zdecydowanie przeznaczona raczej dla specjalistów.

Bardzo dużo rysunków (w tym kilka kartek na końcu z kolorowymi), ale słabo opisanych. Często tylko nazwa glonu i źródło ilustracji. Czasem dodatkowa informacja, że to przekrój poprzeczny albo podłużny... Brakowało mi skali rysunku, powiększenia czy jakiegokolwiek bardziej rozbudowanego komentarza.

Jestem laikiem, ale dziwiła mnie systematyka glonów (chociaż to się chyba później pozmieniało). Przedstawiony w książce podział bazuje na... kolorach. Więc w jednej klasie na ogół znajdują się i organizmy jednokomórkowe, i spore plechowce. Grunt, żeby barwnik w komórkach był podobny. Wydawało mi się to sprzeczne z glonowym drzewem genealogicznym — chyba przejście od jednokomórkowców do złożonych organizmów stanowi większy przełom niż wykształcenie chlorofilu czy karotenoidów.

Na końcu książki znajdują się: stronka literatury podstawowej, słowniczek oraz skorowidz.

Jeśli chodzi o wpadki językowe, to zdarzają się literówki. Ale rzadko.

czwartek, 22 października 2020

"Azazel" — początek cyklu

Tytuł:           Azazel       
Tytuł oryginału: Aзазель      
Autor:           Borys Akunin 
Wydawnictwo:     Świat Książki
Rok 1. wydania:  1998         

Pierwszy tom, rozpoczynający długi (szesnaście książek) cykl o detektywie Fandorinie działającym w carskiej Rosji. Na pierwszych stronach Erast jest więc nie tylko młodziutki, ale i znajduje się na samym dole drabiny urzędniczej (potem szybko awansuje), pod komendą tępego czynownika, dla którego raport przede wszystkim musi być pięknie napisany. I to tradycyjnym, gęsim piórem, a nie jakimiś nowomodnymi wynalazkami.

Irytował mnie niewiarygodny fart protagonisty. Kilka razy groziła mu śmierć. Była tak blisko, że zastanawiałam się, jakim cudem chłopak się wywinie. A że musi przeżyć, to wiadomo — następne tomy czekają na bohatera. OK, mogło mu się upiec raz, góra dwa. Ale więcej to już przesada. Autor uzasadnia to dość niemrawo — przynależnością Fandorina do wybrańców losu. No nie, to żadne tłumaczenie.

Do tego chłopak jest inteligentny, ma niewiarygodną intuicję, przystojny chyba też, dobrze wychowany, kilka języków obcych zna, wysportowany, oczytany... Zawsze to on ma rację, a nie przełożeni (chociaż czasem popełnia idiotyczne błędy — te zagrożenia życia nie biorą się znikąd). Trochę Gary Stu z niego wyszedł.

Interesujące tło społeczne. Nie wiedziałam, że w Rosji zakładano zakłady opiekuńcze dla osieroconych chłopców. Do tego naiwne, ale ciekawe wyjaśnienie postępu technologicznego, który miał miejsce w dziewiętnastym wieku. Akunin miejscami gra rolę mądrego po fakcie. Łatwo przepowiadać przyszłość, znając następne sto lat historii. Ale epoka ładnie pokazana. Ileż oni mieli wtedy czasu!

Sama fabuła średnia — ani fajerwerków, ani rozczarowań. No, prowadzi sobie chłopaczyna śledztwo, trochę się miota, ale wreszcie do czegoś dochodzi. I kto by pomyślał, że jego pierwszy odruch wcale nie był taki głupi?

Rzadko, ale trafiają się wpadki językowe. Gdzieś tam literówka, gdzieś tam z konstrukcji zdania wynika, że czas się wyprostował i walnął Erasta...

niedziela, 18 października 2020

"Na tropie jednorożca" — rozrywkowo

Tytuł:           Na tropie jednorożca
Tytuł oryginału: Stalking the Unicorn
Autor:           Mike Resnick        
Wydawnictwo:     Fabryka Słów        
Rok 1. wydania:  1987                

Połączenie fantasy, kryminału i humoru. Urban fantasy — równolegle do tego Manhattanu, który znamy (przynajmniej z filmów), istnieje drugi, zaludniony przez elfy, krasnoludki, duchy i całą resztę magicznej czeredy. Inne magiczne krainy też są, ale akcja nie wykracza poza Nowy Jork. Kryminał klasyczny — prywatny detektyw dostaje zlecenie i przez całą książkę szuka skradzionego jednorożca. Trup ściele się niezbyt gęsto i umierają głównie ci źli. Humor niezbyt wysokich lotów, wpadający w absurd. Mieszanka lekka, podobnie jak składniki. 

Prywatny detektyw w towarzystwie głównie whisky spędza najgorszego w życiu sylwestra — wspólnik uciekł z żoną, w zamian zostawiając długi. Nagle w biurze pojawia się elf (nie typowy, Tolkienowski, bo mały, zielony i brzydki). Najpierw długo przekonuje detektywa, że nie jest delirium, potem wyłuszcza, z jaką sprawą przyszedł — skradziono jednorożca, który znajdował się pod opieką elfa, co jego cech karze śmiercią. Wreszcie detektyw przyjmuje zlecenie, głównie dlatego, że do biura wpadają wysłannicy wierzycieli.

Elf zabiera detektywa do tego drugiego Manhattanu, a tam przez całą noc poszukują złodzieja. Mają tylko noc, bo wyrok ma być wykonany o świcie. Sprawy coraz bardziej się komplikują, klient nie bardzo współpracuje, nie opowiada wszystkiego, w końcu okazuje się, że częściej łże, niż mówi prawdę. Za to pojawiają się nieoczekiwani sojusznicy.

Uniwersum sympatyczne, chyba podszyte nostalgią za starymi czasami. Mieszkańcy "magicznego" Manhattanu całymi dniami przesiadują w knajpach (kto im to finansuje?), niektórzy jeszcze się nie zorientowali, że w latach trzydziestych miał miejsce jakiś kryzys finansowy. Bezrobotni Święci Mikołaje większość roku spędzają w ni to hotelu, ni to przytułku... Każdy ma mnóstwo czasu, który wykorzystuje na robienie tego, co lubi najbardziej.

Fabuła wartka, co chwilę wyskakuje jakiś nowy problem albo inny nieoczekiwany zwrot akcji. A każda chwila się liczy, co podkreśla struktura książki — powieść podzielona jest na rozdziały zatytułowane kilkudziesięciominutowymi przedziałami. Dla przykładu , pierwszy to "20.35 – 20.53".

Na końcu Autor dołączył sześć dodatków uzupełniających wątki pojawiające się w treści. Każdy inny w formie: wyniki konia wyścigowego, raport z przesłuchań, zapis trwającej całe lata partii szachowej... Ogólnie — lektura lekka, łatwa i przyjemna. Można się doszukiwać głębszych przemyśleń, ale trzeba chcieć.

Zwraca uwagę, że WTC jeszcze stoi. Jednak świat się zmienił przez ostatnie kilkadziesiąt lat.

Nie zauważyłam wpadek językowych, może dlatego, że język prosty, bez fajerwerków

środa, 14 października 2020

"Zaklinanie umysłu" — perswazyjnie

Tytuł:           Zaklinanie umysłu
Tytuł oryginału: Flipnosis        
Autor:           Kevin Dutton     
Wydawnictwo:     MUZA             
Rok 1. wydania:  2008             

Pełen oryginalny tytuł brzmi: "Flipnosis: The Art of Split-Second Persuasion" i chyba lepiej oddaje treść książki — rozważania, co sprawia, że czasami niektórzy ludzie błyskawicznie przekonują nas do zmiany zdania. Angielska wersja kojarzy się z hipnozą, polska bardziej kładzie nacisk na magię, gubi aspekt szybkości... W tekście tytułowe pojęcie tłumaczone jest jako "flipnoza", więc można było zachować i tytuł.

Nie chcę zdradzać całej treści, wspomnę tylko, że Autor wyróżnia pięć filarów błyskawicznej perswazji. I uważa, że najlepsi w tej sztuce są psychopaci. Nie tylko ci siedzący w więzieniach za gwałty i brutalne morderstwa — także ci na ogół niełamiący prawa, menadżerowie i inni ludzie sukcesu. Pszipadek?

Książka teoretycznie podzielona została na osiem rozdziałów (a te z kolei na kilkustronicowe podrozdziały), ale wykład dość płynnie przechodzi od jednego tematu do następnego, a elementy się zazębiają. W rezultacie trudno stwierdzić, o czym opowiadają poszczególne rozdziały.

Lektura wciąga — Dutton używa barwnego języka, łatwo wczuć się w opisywane sytuacje, wyobrazić sobie pojawiającą się postać (ze szczególnym uwzględnieniem psychopatów, do których Autor wydaje się mieć słabość), nawet zapamiętać niektóre historyjki ilustrujące temat... Cóż, sztuka perswazji w pełnej krasie. A i tematyka interesująca i dotycząca każdego. W końcu reklamy w mediach i billboardy mijane po drodze do pracy to też próba skłonienia nas do czegoś.

Od czasu do czasu jakiś test albo inny sprawdzian umiejętności, który jeszcze bardziej angażuje odbiorcę. W końcu nie każda książka mówi coś o czytelniku, prawda? Niektóre zagrania już znałam, ale ogólnie lektura bardzo przyjemna i wnosząca powiew świeżości.

Można się czepiać, że Dutton odwołuje się głównie do świata anglosaskiego — polityków, naukowców i psychopatów z Wielkiej Brytanii, USA, rzadziej z Australii. Ale amerykańscy prezydenci należą do najbardziej znanych ludzi na świecie.

Garść czarno-białych ilustracji. Trochę rysunków, wykresów i fotografie. Te ostatnie szału nie robią — niewiele widać na czarno-białych zdjęciach przekrojów mózgu, trudno ocenić wielkość źrenic kobiety itd. W tych miejscach przydałby się kolor.

Na końcu zamieszczono dwa załączniki, przypisy, podziękowania, źródła ilustracji oraz indeks.

Nie zauważyłam żadnych wpadek językowych. Znaczy, żadnych niezamierzonych, pomijam przykład pokazujący, jak mózg radzi sobie z literówkami.

sobota, 10 października 2020

"Nie tylko 'Piórka'" — rymy zebrane

Tytuł:       Nie tylko "Piórka" 
Autor:       Jan Sztaudynger    
Wydawnictwo: Wydawnictwo Łódzkie
Rok wydania: 1986               

Podtytuł — "Fraszki, wiersze, bajki" nieźle oddaje zawartość książki. To chyba wszystkie opublikowane utwory i utworki Autora, a do tego jeszcze garść z rękopisów, można więc uznać, że dostajemy dzieła zebrane Sztaudyngera. Powstawały przez całe dziesięciolecia — pierwsze wiersze pochodzą z tomu wydanego w 1925, a ostatnia datowana fraszka powstała w 1970 roku, dwa miesiące przed śmiercią. Krótka emerytura...

Książka podzielona jest na trzy części: Wiersze (a te z kolei na tomiki, w których były wydawane), Bajki oraz Fraszki (tu podział tematyczny, z grubsza odpowiadający chronologii). Najbardziej podobały mi się fraszki. Wiersze jak wiersze — obyło się bez wielkich zachwytów. Acz "Cykl łódzki" miło się czytało, bo rzadko spotykam rodzinne miasto w literaturze. Bajki również nie uwiodły. Za to fraszki!

Podziwiam zwięzłość. Czasami Sztaudyngerowi wystarczają dwa słowa (plus tytuł), by zawrzeć mnóstwo treści. Niekiedy fraszki można wręcz mierzyć w literach ("Ceń cień") — siedem sztuk, a tyle radości... Przy czymś takim słynna historia w sześciu słowach wydaje się wodolejstwem.

Fraszki są mniej niegrzeczne niż je zapamiętałam. Może się starzeję i to, co w niewinnej młodości wyglądało strasznie obrazoburczo, teraz spowszedniało (na przykład w zestawieniu z rymami Fredry). A może to jednak nie wszystkie fraszki i te najbardziej bałamutne się nie załapały do książki. Albo plotka przypisuje Sztaudyngerowi każde lapidarne świństewko.

Co można pomyśleć o Autorze na podstawie tej książki? Owszem, musiał oglądać się za niejedną kobietą. Ale dowiedziałam się, że jeszcze lubił kwiaty i przyrodę w ogóle, że wiele wędrował, że w wielu miejscach mieszkał... Złożona osobowość, chyba niesłusznie kojarzona głównie z pikantnymi wierszykami.

Chciałabym nie narzekać na język, ale... Gdzieś tam wypatrzyłam coś, co sprawia wrażenie literówki, chociaż może to licentia poetica. Gdzieś indziej powtórzenie, które chyba nie było zamierzone — słowa złoty i złocisty w dwuwersowej fraszce nie wyglądają dobrze. Jeszcze gdzieś — ubieranie ubrania, pewnie z Krakowa zaimportowane...

wtorek, 6 października 2020

"Rój" — o nanotechnologii

Tytuł:           Rój             
Tytuł oryginału: Prey            
Autor:           Michael Crichton
Wydawnictwo:     Amber           
Rok 1. wydania:  2002            

Książka opowiada o nanotechnologii, ale tak naprawdę mówi o wypuszczaniu z butelki dżina, jeżeli nie mamy na niego takiego haka, który mógłby skłonić stwora, żeby wrócił do więzienia. Poniekąd o podobnym temacie traktuje słynny "Park jurajski" — jak to wstrętne, krótkowzroczne korporacje dla kasy robią coś niesamowicie groźnego. Tym razem na wolność wydostaje się rój maleńkich robocików, którym ktoś pozmieniał oprogramowanie tak, aby mogły uczyć się, rozwiązywać problemy... W dodatku ich kod informatyczny bazuje na zachowaniach drapieżnika...

Lubię Crichtona za umiejętność uczenia przy jednoczesnym sprawianiu przyjemności. W tej książce nie zawodzi — mamy tu kilka wykładzików z pogranicza biologii i informatyki. Można dowiedzieć się czegoś o ewolucji, o owadach społecznych... Niby nic odkrywczego, ale tekst pozwala uświadomić sobie, że niektóre budowle termitów czy mrówek to wielopokoleniowe projekty. Do tego tworzone bez architekta, bez nadzoru budowlanego, bez wcześniejszego planu... Oparte na zasadach dostatecznie prostych, by maleńkie mózgi mogły je opanować. A stoją i działają!

Fabuła mi się podobała — jest ryzyko, jest napięcie (i to dla sporej grupy niewinnych), więc lektura wciąga. Protagonista ma bez przerwy pod górkę, ale ładnie kombinuje w stresie. Lubię takich bystrych bohaterów. Zazgrzytało mi tylko to, że do trójki dzieci (od dziewięciu miesięcy do około dziesięciu lat) przyjeżdża ciocia. Z innego miasta, więc nie mogą się świetnie znać. Ale bez żadnego problemu pod nieobecność rodziców przejmuje opiekę nad maluchami i nawet nie dzwoni co chwilę, żeby spytać, gdzie leżą piżamki, jakie kaszki najchętniej jada niemowlę, o której kłaść dzieciaki spać itp. No, nie wierzę w to. Tym bardziej, że zapracowana matka wcześniej słabo radziła sobie z przewinięciem.

Do bohaterów nie mam większych zarzutów. Głównemu kibicowałam. Jego żona czasami zachowywała się jak wredna suka, ale miało to jakieś wyjaśnienie. A te szychy z korporacji to wiadomo — nie warto oczekiwać po nich czegokolwiek dobrego.

Ogólnie lektura lekka, szybka i przyjemna, z elementami edukacyjnymi. Napisana prawie dwadzieścia lat temu, ale nie widać, żeby się jakoś istotnie zestarzała.

Nie zauważyłam wpadek językowych.