sobota, 29 sierpnia 2020

"Radca stanu" — rosyjskie retro

Tytuł:           Radca stanu      
Tytuł oryginału: Статский советник
Autor:           Borys Akunin     
Wydawnictwo:     Świat Książki    
Rok 1. wydania:  1999             

Akcja rozgrywa się w carskiej Rosji, pod koniec XIX wieku. Rewolucjoniści jeszcze nie stanowią prawdziwej siły, ale już próbują zabijać niewygodnych dla siebie ludzi. Ochrana stara się im w tym przeszkadzać. Co drugi wyższy urzędnik ma własne cele, knuje przeciwko rywalom, podlizuje się przełożonym, poniża podwładnych... Jak to w rosyjskiej autokracji...

Książce brakuje tego, czego oczekuję od kryminałów — zagadki do rozwiązania, jakichś tam szans na odgadnięcie, kto zabił. Tutaj śledzimy akcję dwutorowo: z jednej strony dostajemy opis działań rewolucjonistów, z drugiej policji. Doskonale wiemy, kto i kiedy pociągnął za spust. Niewiadomą pozostaje tylko, kto jest tajemniczym dobroczyńcą, a kto zdrajcą w tej czy innej grupie.

Bohaterem jest Fandorin (protagonista w całym cyklu powieści). Odnoszę wrażenie, że jest trochę przekokszony. Inteligenty, sprawny fizycznie, przystojny, amant... W pewien sposób kojarzył mi się z inspektorem Clouseau z "Różowej Pantery". Zapewne z powodu japońskiego służącego, z którym trenuje sztuki walki. Tylko nie jest zabawny, a wszystkie zalety potraktowane są poważnie. Co samo w sobie staje się śmieszne.

Mimo licznych walorów Fandorin nie ma zbyt wielkiego wpływu na akcję. Trochę w tym wpływu rosyjskiego systemu urzędniczego, w którym większość energii poświęca się na pilnowanie stołka, jednak w pewnym stopniu to główny bohater pozwala wydarzeniom sobą miotać.

Ciekawie wypada niejednoznaczność postaci i sympatii czytelnika. Z jednej strony wiadomo, czym skończy się rosyjska rewolucja (no i w końcu to terroryści). Z drugiej — policja to też nie są szlachetni rycerze na białych rumakach. A tak naprawdę to nikt nie troszczy się o najbardziej uciskane warstwy.

Pod względem językowym całkiem nieźle, zauważyłam tylko jedną literówkę.

wtorek, 25 sierpnia 2020

"Chemia środowiska" — o pierwiastkach

Tytuł:           Chemia środowiska      
Tytuł oryginału: Environmental Chemistry
Autor:           Peter O'Neill          
Wydawnictwo:     Wydawnictwo Naukowe PWN
Rok 1. wydania:  1985                   

Książka mówi o obiegu kilku pierwiastków w przyrodzie. Załapały się te najważniejsze dla życia i planety: tlen, wodór, węgiel, azot, siarka, fosfor, krzem, żelazo, glin, wapń i magnez, sód i potas. Prawie każdy dostaje własny rozdział (cztery ostatnie zostały połączone w pary). Dodatkowo, ostatnia część opowiada o truciznach i innych przysparzających problemów pierwiastkach (ołów, rtęć, cynk i kadm, radon) i związkach.

Typowy rozdział zaczyna się od opisu obiegu danego pierwiastka w przyrodzie. Po nim następują dość dygresyjne omówienia różnych zagadnień związanych z daną substancją. Na przykład przy azocie są to: "tlenki azotu w atmosferze", "nawozy azotowe", "azotany w wodzie pitnej" oraz "dieta fizjologiczna i produkcja żywności". Oczywiście, w poszczególnych rozdziałach nie da się kurczowo trzymać jednego pierwiastka, przy okazji trzeba zahaczyć o inne.

Książka ciekawa, ale niekoniecznie łatwa w odbiorze. To bardziej wykład (i przeznaczony głównie dla studentów pokrewnej tematyki) niż gawęda. Język przesycony żargonem i nazwami substancji, choć trzeba przyznać, że wiele terminów wyjaśniono w słowniczku. Dużo rysunków, ale wiele z nich wydaje mi się niejasne i/lub niedostatecznie opisane. Jakby prosiły o dodatkowy komentarz wykładowcy. Jeszcze więcej równań reakcji.

Ogółem lektura bogata w informacje, wręcz gęsta. Można sporo się dowiedzieć, lecz zawarta wiedza wymaga długiego trawienia, zanim zostanie przyswojona.

Zauważyłam zabawne zjawisko. Autor szczegółowo tłumaczy pojęcia spoza swojej dziedziny (nawet raczej proste, jak na przykład heterotrofy), ale własne poletko traktuje skrótowo. Jakby zakładał, że to są podstawy i każdy ma obowiązek je znać.

Na końcu książki umieszczono słowniczek oraz skorowidz rzeczowy. Brak natomiast bibliografii, co nieco dziwi w publikacji PWN.

Nie zauważyłam kiksów językowych.

czwartek, 20 sierpnia 2020

"Gienij i złodzjejstwo" — opowiadania

Tytuł:             Гений и злодейство
Autor:             Kir Bułyczow      
Wydawnictwo:       ACT Izdatielstwo  
Rok 1. wydania:    1998-2000         

O ile mi wiadomo, książka dotychczas nie została przetłumaczona na polski. To zbiór pięciu opowiadań. No, może jedno łapie się na mikropowieść. SF, ale raczej z tych miękkich. Acz space operą też bym nie nazwała — choć zdarzają się kosmici, to nie ma samego kosmosu ani statków. Prawie nie ma — spotkania ludzi na księżycu Jowisza czy Saturna nie są wykluczone.

Teksty o wiele cięższe niż opowiadania o Guślarze. Zarówno pod względem stylu czy klimatu — już nie ma wesołych absurdów, nieporadnych ufoludków, przywykłych do wszystkiego guślarczyków... — jak i tematyki. Problemy obejmują klonowanie ludzi, narkotyki, trenowanie polityków do podejmowania trudnych decyzji... Jeśli występują kosmici, to chcą podbić Ziemię. Nie wdają się w żadne rozmowy dyplomatyczne, handel itp. Potrzebują niewolników albo surowców.

Ale podobieństwa też widać — wszystkie historie rozgrywają się w miasteczku Wieriewkinie. Jego mieszkańcy niekiedy odwiedzają Tułę. Niektórzy jeżdżą za granicę pohandlować. Z różnym skutkiem, ale zwykli, szarzy ludzie nie robią kokosów. Dobrze, jeśli w ogóle wyjdą na plus.

Ciekawa jestem, skąd ten poważniejszy ton u wesołego i lekkiego na ogół Autora. Czyżby efekt rozczarowania pieriestrojką? Zapewne w oczach inteligentnego Rosjanina tamtejsze przemiany gospodarcze to nie było samo dobro. Co ten naród ma takiego w sobie, że choćby chciał jak najlepiej, wychodzi jak zawsze?

Owszem, można znaleźć w książce świetlaną przyszłość, ale dominują oligarchowie. Na swoim poziomie; w małych miasteczkach wystarczy miejscowy watażka. Tym światem rządzi pieniądz (prawie nigdy nie zdobywany uczciwie), nawet jeśli nie zawsze wszystko można kupić. Znajomości też się przydają, obrotny były komunista i wzorowy pionier nawet po rewolucji gospodarczej załapie się do wierchuszki.

Ogółem, wymowa opowiadań jest raczej gorzka, nawet jeśli kończą się happy endem. Wcale nie twierdzę, że tak jest w każdym przypadku, gdyż bohaterom zdarza się umierać. Albo przynajmniej zestarzeć.

sobota, 15 sierpnia 2020

"Żmijowisko" — teraz i wtedy

Tytuł:          Żmijowisko        
Autor:          Wojciech Chmielarz
Wydawnictwo:    Marginesy         
Rok 1. wydania: 2018              

"Żmijowisko" to nazwa wsi, w której stoi gospodarstwo agroturystyczne. Latem przyjeżdża tam warszawka — odreagować całoroczne stresy, spotkać się z dawno niewidzianymi znajomymi, pochlać przy ognisku... Ale nie tylko; żmije kojarzyły mi się również z bohaterami powieści. Zdradzają się na każdym kroku, podkładają sobie świnie, piją za dużo, ćpają, obrażają się na wszystkich, nie szanują nikogo, zaniedbują własne dzieci...

Którychś wakacji w gospodarstwie ginie piętnastolatka. Znika i nie można jej znaleźć. Następnego roku przyjeżdża jej ojciec, aby nadal szukać dziewczynki. Akcja książki toczy się dwutorowo — rozdziały zatytułowane "Teraz" i "Wtedy" przeplatają się ze sobą. Niekiedy trafia się rozdział "Pomiędzy". W jednym wątku poznajemy aktualne śledztwo ojca, w drugim dowiadujemy się, jak doszło do zaginięcia.

Interesująca konstrukcja, pozwala na podawanie różnorodnych szczegółów przestępstwa bez obaw przedwczesnego zaspoilerowania, ale ma swoje wady. Przede wszystkim — czytelnik zostaje pozbawiony zagadki do rozwiązania. No bo jak można się wysilać, kiedy nawet nie znamy okoliczności zaginięcia — kto ostatni raz widział dziewczynę, co wtedy robiła, gdzie to się działo... Standardowy pakiet informacji, bez których szanujący się detektyw nie zaczyna pracy. Ponadto irytowało mnie cenzurowanie danych. Z teraźniejszego wątku wiem, że nastolatka zaginęła dawno temu, a w przeszłym czytam, jak rozmawia o pierdołach.

Denerwowali mnie również bohaterowie. Jak już wspomniałam, trudno wśród nich znaleźć przyzwoitą osobę (wliczając ofiarę). Niektóre są wręcz groteskowo zepsute. No, może czarnoskóra była modelka nadaje się na kandydatkę. Zastanawiałam się, czy to nie wpływ amerykańskiej politpoprawności. Ale nawet modelka nie jest całkiem szczera wobec znajomego, o którym planuje napisać książkę.

Fabuła za to interesująca. Dużo mylących tropów, dopiero na ostatnich stronach wszystko wyjaśnia się ostatecznie. Ale szkoda, że nie miałam szansy, żeby pobawić się w zgadywanie. Tylko co jakiś czas mogłam dodawać kolejną postać do listy podejrzanych.

Pod względem językowym dobrze — nic mi się nie rzuciło w oczy.

poniedziałek, 10 sierpnia 2020

"Historia bez cenzury" — luzacko

Tytuł:          Historia bez cenzury
Autor:          Wojciech Drewniak   
Tom:            4                   
Wydawnictwo:    Znak Horyzont       
Rok 1. wydania: 2019                

Jedna z serii książek o historii pisanych bardzo na luzie, o czym najlepiej świadczy podtytuł — "Średniowiecze bez trzymanki". Historia przedstawiona problemowo, a nie chronologicznie — każdy z jedenastu rozdziałów opowiada o czymś charakterystycznym dla średniowiecza. Polskie tematy reprezentuje Mieszko I, jednak dominują europejskie (na przykład Karol Wielki lub spór o inwestyturę). A czasami wątek ogólnoeuropejski odbija się także na Polsce — jak zakony rycerskie powstałe w wyniku wypraw krzyżowych (w tym Krzyżacy, którzy sporo krwi nam napsuli).

Można się zastanawiać, do kogo adresowana jest książka. Język rodem z gimbazy, ale treści nie dla dzieci (o czym słusznie ostrzega okładka). Mnóstwo żartów i odwołań do popkultury. Porównań do piłki nożnej aż za wiele jak na mój gust. Każdy rozdział kończy się adresem na youtubie i zaproszeniem do obejrzenia filmiku o zbliżonej tematyce (to już na minus, nie lubię, kiedy książki zachęcają do obrazkowych mediów).

Mimo niefrasobliwego języka nie można odmówić Autorowi wiedzy ani zdolności popularyzatorskich. Paru rzeczy się dowiedziałam, niektóre rozdziały uporządkowały niepowiązane informacje, które trafiły mi do głowy wcześniej. Acz czasami Drewniak tłumaczy bardzo proste, wręcz elementarne rzeczy.

Język wybitnie luzacki (bitwa na ogół nazywana bywa lańskiem, rzadziej wpierdolem). Momentami Autor niepotrzebnie podkreśla, jaki dowcip przed chwilą powiedział. Jakby podejrzewał, że czytelnik sam z siebie nie załapie i trzeba mu wytłumaczyć. Mam wrażenie, że Drewniak nadużywa słowa "tęgi". Są jeszcze inne określenia zarąbiście wielkiej bitwy albo odlotowej imprezy. Trafiają się wulgaryzmy.

Swobodne podejście widać również w "Indeksie tematycznym rozważnym i romantycznym" (który zawiera takie ciekawostki historyczne jak "muzyczne porównania" czy "pyszne napoje") oraz w indeksie nazwisk. Ten drugi dostarcza również krótkiej notki biograficznej o każdej postaci. Ujęła mnie ta dla Zygmunta Starego: "rzadko widywany, bo jest na banknocie 200 zł". Nie ma bibliografii.

Całość zdobią ilustracje Autora. W obydwu znaczeniach: sam wykonał, a obrazki otwierające rozdziały to kolaże z facjatą Drewniaka. Jak zaznaczono na okładce, są średnie. Jak wspomniano we wstępie — to pasuje do średniowiecza. ;-)

Luźne traktowanie języka odbija się również, niestety, na poprawności. "Francuzka" i "francuska" to nie są synonimy. W książce jest kilka literówek, gdzieś tam mignęła mi błędna konstrukcja zdania, czasami mam poważne wątpliwości co do zastosowanej rozdzielnej pisowni "nie" z różnymi słowami...

czwartek, 6 sierpnia 2020

"Ciemny las" — widać chińszczyznę

Tytuł:           Ciemny las
Tytuł oryginału
黑暗森林   
Autor:           Cixin Liu 
Tom:             2         
Wydawnictwo:     Rebis     
Rok 1. wydania:  2008      

Kontynuacja "Problemu trzech ciał". Nadal interesujące pomysły, nadal wyraźny odcisk "chińskości". Widać, że to nie wysilony sequel o odcinaniu kuponów, tylko część historii od razu zaplanowanej na kilka tomów. Nie wszystko kupuję bezkrytycznie, ale lektura daje do myślenia.

W kierunku Ziemi wystartowała wroga flota licząca setki statków. Należy się ich spodziewać za jakieś czterysta lat. Co gorsza, wśród ludzi krążą sofony — innowymiarowe maleństwa, które potrafią obserwować wszystko, niezależnie od stopnia ukrycia czy kroków podjętych dla zachowania tajemnicy. Czyli obcy śledzą rozmowy ludzi, ich zachowania, mogą przeczytać każdy tekst, który został napisany, w jakimś stopniu kontrolują rozwój nauki... Trudno walczyć z takim wrogiem, ale sytuacja jeszcze nie jest beznadziejna.

Problem ludzkości mierzącej się z masowym atakiem obcych nie jest nowy w fantastyce — pisał o takiej sytuacji chociażby Card. Interesująco wyglądają różnice między amerykańskim a chińskim podejściem. To pierwsze jest bardziej optymistyczne, podczas gdy Cixin wiele miejsca poświęca problemowi defetyzmu. Znaczącą rolę w tworzonej armii odgrywają oficerowie polityczni, bohaterowie często zwracają się do siebie per "towarzyszu"... Do tego dochodzą liczne nawiązania do chińskiej literatury i sztuki. Książka wypada dość egzotycznie.

Owszem, niewidzialni podglądacze obcych robią ogromną różnicę w fabule, ale jestem przekonana, że nie tylko oni odpowiadają za rozbieżności w wydźwięku. Ogólnie tacy superszpiedzy to pomysł w miarę nowy w fantastyce, rodzi nowe ograniczenia, ale i nowe możliwości. Na przykład Ziemianie, w ramach przygotowań do walki, ustanawiają instytucję "Wpatrujących się w ścianę". Warto zapoznać się z pomysłami Autora, bo wioną świeżością.

Nie przekonują mnie natomiast zdrajcy. Obcy wprost proszą jednego z nich, żeby pomógł w likwidowaniu ludzkości, i mówią, że potem jego organizacja również zostanie zlikwidowana. A facet na to OK i pomaga. Nie rozumiem tego podejścia, nie bardzo wierzę, że ktoś mógłby do tego stopnia wyprzeć się człowieczeństwa, żeby szkodzić ludzkości nawet nie w zamian za obietnicę władzy, bogactwa itp., lecz wiedząc, że sam umrze po wykonaniu zadania.

Nie zauważyłam wpadek językowych.

sobota, 1 sierpnia 2020

"Runa" — wielowątkowo

Tytuł:           Runa     
Tytuł oryginału: Runa     
Autor:           Vera Buck
Wydawnictwo:     Initium  
Rok 1. wydania:  2015     

W książce splata się wiele wątków. I długo trwa, zanim zacznie się z nich wyłaniać spójny obraz. Z początku nic nie wskazuje, że powieść jest kryminałem. Raczej wygląda na powieść historyczną, dużo tu o dziewiętnastowiecznych wizjach leczenia chorób psychicznych, pojawiają się jakieś nawiązania do okultyzmu, można doszukiwać się alchemii, jest odrobina romansu... Na pierwsze zwłoki trzeba długo czekać, a i to — nie wiadomo, czy to aby na pewno morderstwo. Wątków jest tyle, że przed powrotem do raz napoczętego, często zapominałam, kto brał w nim udział, jak miał na imię i do czego dążył.

Początek był dla mnie odstręczający. Dostajemy bardzo długi opis wykładu znanego francuskiego psychiatry. Wykład połączony jest z prezentacją chorych i nasuwa silne skojarzenia z cyrkiem. Banda sadystycznych mizoginów udaje, że leczy chore psychiczne kobiety. Ich diagnozy... No, mam wrażenie, że sama postawiłabym lepsze — zdaniem panów w większości przypadków to histeria i tyle. Najlepiej leczyć ją prasą do miażdżenia jajników.

Ale jakie tam leczyć? Podczas cyrkowego wykładu prowadzący prowokuje ataki. Bo są takie widowiskowe i zebrani na sali faceci z zaciekawieniem patrzą, jak się te biedne kobiety miotają w drgawkach. A jeśli jeszcze którejś szpitalne ubranie (specjalnie udrapowane przed występem) zadrze się wyjątkowo wysoko, to już sama radość. Uch, trudno znaleźć przykład bardziej bezbronnego człowieka niż chora kobieta przypięta pasami do łóżka.

Ja wiem, że początki psychiatrii nie były łatwe ani przyjemne, nawet jak na medycynę. Ale czytanie o szczegółach tego przedstawienia było żenujące.

Na szczęście im dalej, tym lektura stawała się ciekawsza. Przyzwyczaiłam się do licznych bohaterów. Mniej więcej w połowie książki ich losy zaczęły łączyć się w całość i od tego momentu czytałam z zainteresowaniem. OK, może i opisy na początku były potrzebne, ale nie zahaczały porządnie odbiorcy. Zapewne książka zyskałaby na lekkim odchudzeniu. A jeśli nie — to na przeredagowaniu w taki sposób, żeby już wcześniej wciągnąć czytelnika.

Nie zauważyłam usterek językowych.