sobota, 30 stycznia 2021

"Germinal" — socjalizm po francusku

Tytuł:           Germinal                     
Tytuł oryginału: Germinal                     
Autor:           Émile Zola                   
Wydawnictwo:     Państwowy Instytut Wydawniczy
Rok 1. wydania:  1885                         

Z tej powieści można się uczyć, co to jest naturalizm. Plastyczne opisy osiedli górniczych, robotników przymierających głodem, nawet kiedy pracują, harówki w kopalni... Momentami miałam wrażenie, że Zola co najmniej zimę sam przepracował, wydobywając węgiel. A wszystko to zestawione z raczej beztroskim (szczególnie w przypadku kobiet) życiem właścicieli kopalń.

Nie może więc dziwić, że po obniżce płac górnicy się buntują. Strajk, rozruchy stłumione w zarodku przez żandarmerię i wojsko... Ładnie przedstawione konflikty między robotnikami a władzami oraz rozmaite rozłamy wśród strajkujących. Liczyć na Międzynarodówkę czy opierać się na własnych siłach? Niszczyć maszyny czy nie? Rabować, mordować? Co z łamistrajkami? Do tego trochę odwiecznych problemów — trójkąty i tarcia o kobietę.

W książce wielokrotnie padają słowa o walce pracy i kapitału. Jednej stronie brakuje empatii, by zrozumieć drugą, druga z kolei nie ma wykształcenia ani wyobraźni, by wybiegać myślami poza napełnienie żołądków. Owszem, to nie jedyny problem w ludzkim życiu. Ale na tyle palący, że może owo życie znacząco skrócić.

Wydaje mi się znamienne, że najwięksi dziewiętnastowieczni pisarze rosyjscy Dostojewski i Tołstoj te problemy społeczne przedstawiają raczej z punktu widzenia klasy posiadającej. Wygląda na to, że rosyjski lud pracujący nie znalazł swoich reprezentantów, dopóki nie zrobiło się za późno na pokojowe zmiany.

Fabuła "Germinalu" jest ciekawa, obejmuje wiele wątków. A jednak to ciężka lektura. Los bohaterów nielekki, w zasadzie nie mają dobrego wyjścia. W pewnym sensie wielu z nich pod jakimś względem wykazuje podobieństwo do Katarzyny — dziewczyny wziętej siłą, a jednak lojalnej wobec brutalnego kochanka, chociaż tak naprawdę marzącej o innym.

Język niedzisiejszy. I nie mam tu na myśli archaizmów, lecz inne reguły interpunkcji. Na powtórzenia kiedyś chyba też patrzono inaczej.

poniedziałek, 25 stycznia 2021

"Mrok nad Tokyoramą" — męski cyberpunk

Tytuł:          Mrok nad Tokyoramą
Autor:          Robert Szmidt     
Wydawnictwo:    Znak              
Rok 1. wydania: 2020              

Cyberpunk rozgrywający się w czasach nie tak znowu odległych od teraźniejszości. Ale sporo się pozmieniało — rządzi pieniądz i korporacje, które mają go najwięcej. Dominują japońskie, stąd tytuł i wiele dalekowschodnich akcentów. Miasta popuchły tak, że w końcu się spotkały i mogą już rosnąć tylko wertykalnie. Poszło tym łatwiej, że z powodu zmian klimatycznych większość lądów na Ziemi nie nadaje się do zamieszkania.

Standardowo — najbogatsi żyją na górze i czasami (rzadko, bo zasyfienie atmosfery paskudne) mogą oglądać słońce. A większość populacji wegetuje gdzieś pod spodem, gdzie życie jest krótkie, brutalne i pełne brudu. Cechę charakterystyczną stworzonego świata stanowi gra — mieszanka szachów i sportów walki. Najważniejszy sport i właściwie religia dla wielu ludzi.

Fabuła oparta na mocno wyeksploatowanym schemacie — protagonista chce pomścić żonę. Ale sama droga do tego celu interesująca, obfitująca w szczegóły i zakręty. To sprawia, że bohaterowi dość łatwo kibicować i powieść wciąga.

Aczkolwiek za łatwo mu idzie. Nie dosyć, że ciągle spotyka odpowiednich ludzi do zrealizowania swojego planu, to jeszcze sprzyja mu szczęście. No i walczy jak natchniony. Aż chce się zadać pytanie, które często stawiają mu kolejni pracodawcy: dlaczego taki talent nie wypłynął wcześniej? Bo, skoro miał prawie wszystkie umiejętności, które w książce pozwalają mu rozwalać przeciwników niezależnie od ich przewagi w uzbrojeniu, to czemu nie zarabiał w ten sposób wcześniej?

OK, być może przepisy nie pozwalają na to byłemu żołnierzowi. Ale nie wierzę, że zdeterminowani właściciele klubów nie potrafiliby tych reguł ominąć. A w ostateczności — protagonista mógłby pracować jako trener i żyć spokojnie wraz z żoną na o wiele wyższej stopie (i poziomie w metropolii).

Epilog wyjaśnia wiele cudownych zbiegów okoliczności, ale nie przypadł mi do gustu. Zapewne właśnie dlatego. Niejako podważa całą książkę. A do tego nie widzę logiki w zachowaniu postaci. Po co im to?

Powieść bardzo męska. Nie tylko ze względu na liczne sceny walki. To w dodatku męski świat, oglądany oczyma mężczyzny, który próbuje pomścić żonę. I gra, która znajduje się w centrum fabuły, również jest męska. Coś w tym jest, mistrzami szachowymi zawsze zostają panowie. Właściwie, to też forma walki.

Pod względem językowym całkiem dobrze. Gdzieś tam mignęła mi literówka.

czwartek, 21 stycznia 2021

"Kronika starożytnego Rzymu" — jak w tytule

Tytuł:          Kronika starożytnego Rzymu
Autor:          Aleksander Krawczuk       
Wydawnictwo:    Iskry                     
Rok 1. wydania: 1994                      

Zestaw notek na temat tego, co ciekawego (o ile wiedza o tym przetrwała — nie wszystkie lata się załapały) stało się w danym roku w starożytnym Rzymie. Pierwszy wpis dotyczy roku 753 p.n.e. (domniemane założenie miasta), a ostatni — roku 337 i śmierci Konstantyna oraz podziału imperium na dwie części. Zapiski na ogół są krótkie, często ograniczają się do jednego zdania. Rzadko trafia się rok tak obfity w wydarzenia wielkiej wagi, aby zapełnić więcej niż stronę.

Ciekawsze wydają mi się początki historii Rzymu. Trochę legend, wiele przełomów, kiedy to coś tam robiono po raz pierwszy w historii ludzkości. Końcówka to już krwawa jatka licznych cesarzy o żywotach niczym u jętek jednodniówek. Ot, kolejnego armia okrzyknęła władcą, więc poprzednika zaciukali, żeby pozbyć się nadmiaru. Aż dziw bierze, że ktokolwiek zgadzał się objąć stanowisko, skoro śmierć naturalna w tej grupie zawodowej stanowiła ewenement.

Książka pozwoliła mi usystematyzować wiedzę, jakoś połączyć luźne hasła zasłyszane tu i tam; porwanie Sabinek, Cincinnatus, Mucjusz Scewola... Teraz widzę, że niegdyś uczono w szkołach bardziej szczegółowej historii Rzymu i każdy wykształcony człowiek te pojęcia rozumiał, a nie tylko kojarzył. Ogólnie — przyjemna i pożyteczna lektura.

Krawczuk nie żałuje porównań do naszych dziejów, czasem także do innych krajów. Co zrobić, historia lubi się powtarzać. Acz odwołania do współczesnej polityki mnie raczej irytowały — było, minęło, zapomniałam i czasami nie wiedziałam, do czego Autor pije.

Za to na plus pokazanie rzymskich źródeł wielu słów używanych dzisiaj, chociaż ich znaczenie się zmieniło. Na przykład taki cenzor kiedyś znaczył kogoś całkiem innego, nieuzbrojonego w nożyczki.

Dzieło zdobią dwie kilkustronicowe wkładki z fotografiami. Jedna czarno-biała, druga kolorowa. Obie na kredowym papierze. Na zdjęciach zachowane rzeźby, freski, czasem inne artefakty.

Na końcu zamieszczono listę cesarzy (tylko tych do 337 roku) wraz z latami panowania.

Nie zauważyłam wpadek językowych.

niedziela, 17 stycznia 2021

"Morderstwo w zaułku" — cztery opowiadania

Tytuł:           Morderstwo w zaułku     
Tytuł oryginału: Murder in the Mews      
Autor:           Agatha Christie         
Wydawnictwo:     Wydawnictwo Dolnośląskie
Rok 1. wydania:  1934                    

Zbiór czterech opowiadań (tytułowe, "Niewiarygodna kradzież", "Lustro nieboszczyka" oraz "Trójkąt na Rodos"), wszystkie z Herculesem Poirot. Mam wrażenie, że w formie krótkiego opowiadania Autorka czuje się niekomfortowo. Zbrodnie są bez finezji, motywy nieskomplikowane, śledztwo też proste — Poirot spojrzy na miejsce zbrodni i wszystko wie, potem tylko szuka dowodów na poparcie swojej wersji albo skłania sprawcę, żeby się przyznał, co uknuł.

Większość historyjek zdążyłam już poznać w postaci filmów i obawiam się, że w tej wersji prezentowały się lepiej. Pełny metraż, wystarczająco dużo miejsca na rozwinięcie i zaprezentowanie szczegółów, a nie pospieszne kilkadziesiąt stronek.

Chyba najbardziej spodobało mi się "Lustro nieboszczyka" — jest tu odrobina fabuły, jest wyjaśnienie na koniec, w obliczu wszystkich zainteresowanych. Poirot zostaje wezwany do siedziby ekscentryka, a tam okazuje się, że zleceniodawca umarł, zastrzelony z pistoletu. Tak się składa, że to najdłuższy tekst w książce.

Chyba najmniej przypadła mi do gustu "Niewiarygodna kradzież". Może dlatego, że nie było morderstwa, tylko kradzież ważnych dokumentów. Bardzo grubymi nićmi uszyto tę zbrodnię. Ale przynajmniej podejrzanych cały dom, a u każdego można się dopatrzeć motywu.

Zbiór został wydany przed drugą wojną światową. W pewnym stopniu widać spokojny klimat (to nie nasze nerwowe dwudziestolecie międzywojenne). Arystokracja narzeka na ciężkie czasy, ale ciągle ma swoje posiadłości, pieniądze na wakacje na Rodos, czas na grę w golfa... Ech, kiedyś to było. Ale nawet w Anglii ten złoty wiek nie potrwał długo. I widać świadomość przemijania pewnej epoki — bohater "Lustra" przestawiany jest jako ostatni człowiek swego rodzaju.

Nie wpadły mi w oko żadne usterki językowe.

środa, 13 stycznia 2021

"Bazar złych snów" — zbiór opowiadań

Tytuł:           Bazar złych snów        
Tytuł oryginału: The Bazaar of Bad Dreams
Autor:           Stephen King            
Wydawnictwo:     Prószyński i S-ka       
Rok 1. wydania:  2015                    

Zbiór dwudziestu jeden opowiadań. Bardzo nierówny zbiór, trudno oprzeć się wrażeniu, że do jednego wora wrzucono wszystko, co było pod ręką. Może nawet jakieś śmieci się zaplątały. Jak pisze Autor we wstępie, niektóre były wcześniej publikowane. To mi nie przeszkadzało, bo ich dotychczas nie czytałam. Gorzej, że dwa okazały się wierszami, a kilka w ogóle nie zawierało fantastyki. Śmierć (z przyczyn naturalnych lub w katastrofie) to jeszcze nie horror.

Każde opowiadanie poprzedzone jest krótkim, jedno- lub dwustronicowym wstępem na temat okoliczności jego powstania, inspiracji itp. Na końcu znajduje się coś w rodzaju dedykacji; "Dla Iksińskiego", "Myśląc o Igrekowskim" itp. Nie znam amerykańskich celebrytów ani tym bardziej znajomych Kinga, więc nazwiska nic mi nie mówiły.

W ogóle książka jest mocno amerykańska. W "UR", który najbardziej mi się spodobał, mamy mnóstwo światów alternatywnych. Bohaterowie odróżniają je głównie po tym, kto został prezydentem USA. Ani słowa o wojnie w Iraku (ani, z jednym wyjątkiem, innych potyczkach), wynikach wyborów w Europie, katastrofach, kryzysach... Najistotniejszy element świata to lokator Białego Domu. Jedno opowiadanie opowiada o świetnym baseballiście. Nie znam nawet zasad gry, a tu pełno pałkarzy, miotaczy, wyautowań, ponumerowanych baz, home runów... Czytało mi się jak tureckie kazanie przepuszczone przez Google Translator. Uważam, że tłumaczenie takiego tekstu i niejako eksportowanie go to pomyłka.

Czasami motywy opowiadań się powtarzają. A czasami są to elementy tak drobne, jak — podobno popularne w Maine — powiedzonko o grubych kobietach. Ale drażnią.

Teksty raczej nie wpędzają w przerażenie. A może to mnie trudno wystraszyć zmyślonymi problemami. Ale czyta się przyjemnie. A przynajmniej te opowiadania, które zawierają fantastykę, a nie opisy meczów.

Ciekawostka: ostatnia (w moim wydaniu) ponumerowana strona tekstu to strona 666. Pszipadeg? ;-)

W jednym miejscu King pisze o "smrodzie metanu". Otóż, czysty metan jest bezwonny.

Nie zauważyłam za to żadnych usterek językowych.

sobota, 9 stycznia 2021

"Dinozaury odkryte na nowo" — zmiany w paleontologii

Tytuł:           Dinozaury odkryte na nowo
Tytuł oryginału: Dinosaurs Rediscovered   
Autor:           Michael Benton           
Wydawnictwo:     Prószyński i S-ka        
Rok 1. wydania:  2019                     

Podtytuł "Jak rewolucja naukowa rewiduje historię" całkiem trafnie oddaje treść książki. Autor opowiada, jak zmieniało się podejście do różnych problemów. Od czasu pojawienia się najstarszych dinozaurów w pierwszym  rozdziale (trias, ale który kawałek?) do przyczyn ich zagłady w dziewiątym. Obecnie trudno w to uwierzyć, ale teoria asteroidy jest stosunkowo młoda i jeszcze nie tak dawno wyśmiewano badaczy, którzy twierdzili, że powód wymierania był nagły.

Benton pokazuje, jak nowe metodologie umożliwiały świeże podejście do starych problemów. Mikroskopy elektronowe, tomografia komputerowa, coraz lepsze komputery zdolne do mielenia ogromnej liczby danych, zastosowanie sztuczek wykorzystywanych przez architektów do obliczenia naprężeń w czaszkach... Wszystko to pozwala na odgadnięcie, jak dawno wymarłe stworzenia chodziły, wyglądały, polowały, co jadły...

Widać również, że Autor kocha swój zawód. Cieszy się, że paleontologia w coraz większym stopniu staje się nauką (w sensie Popperowskiej falsyfikacji hipotez). To już nie jałowe spekulacje sprzed kilkudziesięciu lat. Obecnie zazwyczaj naukowcy potrafią (i muszą) poprzeć tezy dowodami. Na przykład, że dany dinozaur był rudy, bo tak mówi kształt melanosomów oglądanych pod mikroskopem elektronowym.

Paleontologia to niewątpliwie ciekawa dziedzina nauki. Benton, uprawiając ją, zwiedził kawał świata — Ural, Chiny, USA... Ale ciężka fizycznie — to są kamienie, ważą tony i zazwyczaj znajdują się w miejscach, gdzie nie da się podjechać ciężarówką...

Miły akcent stanowi wspomnienie o odkryciach dokonanych na terenie Polski — dinozaurokształtnych gadach, silezaurach.

Książka zawiera sporo ilustracji (w większości czarno-białych, lecz jest również kilkanaście kolorowych fotografii), ale są one koszmarnie opisane. Z wykresów często trudno cokolwiek wywnioskować (no, czego można się dowiedzieć z morfoprzestrzeni, jeśli osie podpisano "Główna współrzędna 1" i "Główna współrzędna 2"?). Czasami tekst odsyła do kolorowych plansz np. XV. Tylko że one nie są ponumerowane...

Na końcu zamieszczono dodatek z hipotezami co do przyczyn wymierania (niektóre naprawdę bardzo dziwaczne. Choroba psychiczna, serio?), polecaną literaturę (plus książki na temat dinozaurów) oraz indeks.

Nie zauważyłam wpadek językowych.

wtorek, 5 stycznia 2021

"Windą na szafot" — brak pozytywnych bohaterów

Tytuł:           Windą na szafot          
Tytuł oryginału: Ascenseur pour l'échafaud
Autor:           Noël Calef               
Wydawnictwo:     Crime and Thriller       
Rok 1. wydania:  1956                     

W tej książce uderzył mnie brak kogoś, komu mogłabym kibicować. Bodaj najwięcej sympatii wzbudza lichwiarz, zamordowany na początku. Główny bohater jest za głupi, żeby mógł liczyć na mój doping. W pierwszych rozdziałach nie ma pojęcia, co dzieje się w budynku jego firmy po zamknięciu, pod koniec nie zdaje sobie sprawy, co mu grozi ani o co się go oskarża. To taki wysiłek posłuchać adwokata? Żaden z nich tak naprawdę nie próbuje wygrać sprawy, pomijają oczywiste dowody materialne, którymi mogliby poprzeć swoją wersję zdarzeń. Kto zostawia samochód z włączonym silnikiem i wchodzi do budynku, zmierzając na dwunaste piętro? Naciągane te wszystkie zbiegi okoliczności.

Mężczyźni w książce są lekkomyślni, na ogół trwonią pieniądze na pierdoły i reagują emocjonalnie jak przedszkolaki. Kiedy coś im się nie podoba, biją kobiety. A one mimo to pozostają pełne podziwu dla swoich facetów. Główna rozrywka, jaką znają obydwie płcie, to seks. No, nie chciałabym żyć w takim świecie. Czytanie o wszystkich damsko-męskich interakcjach było męczące. Tęskniłam za jakimś normalnym związkiem, w którym ona i on wspieraliby się wzajemnie, a nie gardzili sobą i knuli przeciwko temu drugiemu.

Nie ma zagadki, bo wszystkie zbrodnie poznajemy w momencie ich popełniania. Nawet bez udawania, że nie wiadomo, kto trzyma broń. Pozostaje tylko czekanie, aż książka dobrnie do ostatniej kartki. Właściwie nie jestem pewna, czy powieść można nazwać kryminałem. W dowolnym momencie można by przerwać lekturę i wcale nie czekać z niecierpliwością na powrót do tych bęcwałów.

Pozostawała niepewność co do losów bohaterów, ale i ona okazała się wybrakowana — żadnego nie polubiłam, więc było mi wszystko jedno, czy zostaną ukarani, czy też jakoś im się upiecze.

Przyznaję, wątki splecione w interesujący sposób, ale zagęszczenie przestępców na metr kwadratowy trochę za wysokie jak na moje zawieszenie niewiary.

Przynajmniej taki plus, że nie zauważyłam wpadek językowych.

piątek, 1 stycznia 2021

"Płacz" — trzeci tom

Tytuł:          Płacz       
Autor:          Marta Kisiel
Wydawnictwo:    Uroboros    
Rok 1. wydania: 2020        

Trzeci, ostatni (chyba) tom Cyklu wrocławskiego. I jakoś mi to przeszkadzało. O ile dwa pierwsze czytałam w niewłaściwej kolejności, a mimo to wszystko było w porządku, tak teraz nie mogłam się połapać. Postacie mi się myliły, bardzo długo sądziłam, że Dżusi (protagonistka) to Salka z "Nomen omen". To pewnie nie wina Autorki, tylko moja (w końcu mogłam robić krótsze przerwy między poszczególnymi częściami), ale i tak coś zgrzytało.

Jeśli pominąć zagubienie, to powieść ciekawa. Bohaterowie znowu muszą nurkować w czasie. Najpierw — na nie do końca świadomy wniosek znajomego, potem — aby ratować chronopodróżniczkę, która utknęła nie wiadomo gdzie i kiedy. Co zaczyna się jako przygoda, szybko przeradza się w walkę wymagającą ofiar.

Tytuł słabo przypadł mi do gustu. Owszem, od czasu do czasu ktoś tam płacze, ale to za mało, żeby na przykład za rok przypomnieć sobie, o czym opowiada książka. Bo o płakaniu na pewno nie jest. A bo to w jednej powieści leją się łzy? Za mało charakterystyczna ta tytułowa cecha.

Odrobinę przeszkadzała mi okładka — z kobiecą twarzą przedstawioną od strony czoła. Przez to notorycznie brałam książkę do góry nogami. ;-)

Bohaterowie znani z poprzednich tomów (nawet jeśli Karolka w ogóle nie mogłam sobie przypomnieć). Sympatyczni, ale bardzo charakterni. Same siostry Bolesne (już tylko dwie) wystarczą za przykłady postaci niby dobrych, ale których lepiej na swojej drodze nie spotykać.

Wiele wynagradza lekki i przyjemny w odbiorze język. Porównania nadal są żywiołowe i przemawiają do wyobraźni. Przebłyski humoru ubarwiają lekturę. Kolejny plus za walory edukacyjne — można się czegoś dowiedzieć o Górach Sowich, o przebiegu II wojny światowej na tych terenach...

Gdzieś tam coś dziwnego się zadziało podczas składania — zdanie zaczyna się małą literą, za to drugie słowo dostało dużą.