piątek, 30 kwietnia 2021

"Idiotokracja" — agitka

Tytuł:          Idiotokracja   
Autor:          Janusz Szewczak
Wydawnictwo:    Biały Kruk     
Rok 1. wydania: 2020           

Spodziewałam się książki popularnonaukowej, a tu nic z tych rzeczy. Autor po prostu głosi swoje poglądy. W kilku punktach zbieżne z moimi, ale z rzadka i w rezultacie czytało mi się bardzo źle. Obydwoje zgadzamy się ze zdaniem "Ludzie nie powinni bezkrytycznie wierzyć internetowi". Tylko że ja stawiam akcent na "bezkrytycznie wierzyć", a Szewczak na "internetowi".

Książka została podzielona na osiem rozdziałów, ale mam wrażenie, że różnią się głównie tytułami, bo w treści powtarza się w kółko to samo — głupota się szerzy, ludzie wierzą w bzdury wyczytanie w internecie, modyfikują sobie ciała, słuchają i naśladują celebrytów, rządzą głupcy, prawdziwa mądrość zanika, filozowofie ostrzegali przed tym już przed wiekami, ludzie grają w gry komputerowe, postmodernizm jest zły, Twitter i Facebook jeszcze gorsze, manipulacja, reklamy...

Przeszkadza mi to, że Autor za głupców uznaje wszystkich, którzy kierują się innym system wartości: ekologów, wegan, ludzi LGBT (uważa, że preferencje seksualne to kwestia wyboru), wegan, walczących o prawa zwierząt, celebrytów (tu akurat zazwyczaj byłabym skłonna się zgodzić)... Nawet nobliści zaliczani są do tych głupich. Między innymi dlatego, że biorą  pieniądze za badania. Jakoś nie chce mi się wierzyć, że Szewczak w Orlenie to pracuje w czynie społecznym.

No właśnie — dziwi mnie niekonsekwencja Autora. Jak można głosić pochwałę sceptycyzmu i prymat Mądrości Bożej jednocześnie? Dla mnie te dwa podejścia mocno się kłócą. Albo bezkrytycznie wierzymy słowom słyszanym w kościołach, albo podchodzimy do nich sceptycznie. A tu sceptycyzm jest oznaką mądrości, ale wszyscy poza katolikami to głupcy. Zapewne chodzi o sceptycyzm wobec niewygodnych doniesień naukowych — wracamy do ekologów i obrońców praw zwierząt. Ale według mnie ten rodzaj sceptycyzmu nie świadczy o mądrości, wprost przeciwnie.

No, ale jeśli sądzi się, że Arystoteles tak właściwie popierał tezy głoszone przez chrześcijan, to wszystko można wyprowadzić z tej przesłanki. Odrzucenie tradycyjnej moralności jest złe, ale szariat też nie doczekał się aprobaty, a przecież to takie stare prawo, ściśle oparte na słowach z Księgi... Ortodoksyjni żydzi też nie są stawiani za wzór.

To wszystko razem zakrawa mi o hipokryzję — sceptyczna wiara, religia jest dobra, ale tylko nasza, członek zarządu Orlenu piętnujący konsumpcjonizm i manipulację przy pomocy reklam, główny ekonomista Kasy SKOK pomstujący na zadłużenie... Albo stanowi przykład mistrzowskiego samookłamywania. Łatwo zamieścić w książce zdjęcie Matki Teresy z Kalkuty, trudniej wieść podobne życie.

Brakuje mi jakichkolwiek dowodów albo chociaż wywodów na poparcie propagowanych tez. Mamy powtarzanie ciągle tego samego, cytaty z kilku wybranych myślicieli, jednostkowe przykłady (niektóre tak niewiarygodne, że chyba nikogo nie przekonają), garść banałów, trochę przysłów i krytykę wszystkich, którzy sądzą inaczej. To jest prezentacja własnych poglądów, ale nie próba zdobycia myślących zwolenników.

Ilustracje bardzo ładne (w sensie, że dobra jakość farb i papier kredowy). Składają się na nie głównie stare obrazy (przeważnie o tematyce religijnej), zdjęcia (celebrytów lub papieża) i kadry z gier komputerowych.

wtorek, 27 kwietnia 2021

"Piramidy" — starożytność

Tytuł:             Pyramids       
Tytuł tłumaczenia: Piramidy       
Autor:             Terry Pratchett
Wydawnictwo:       Corgi Books    
Rok 1. wydania:    1989           

Tym razem Pratchett wziął na swój satyryczny celownik starożytność. Jak sugeruje tytuł — przede wszystkim Egipt faraonów. Ale i Grekom nieźle się oberwało. Dysputa filozoficzna, że palce lizać! Paradoksy Zenona sprowadzone do jeszcze bardziej absurdalnego absurdu. Ale do rzeczy — książkowa parodia Egiptu to niewielkie państwo wzdłuż rzeki, żyjące głównie przeszłością. Jak się okazuje, jest ku temu poważny powód, może nawet niejeden.

Inny ważny nurt w powieści to religia. I nie chodzi tylko o przeróbki egipskich bogów z głowami wszystkich zwierząt, które podeszły Autorowi pod pióro. Także, a może przede wszystkim, o bzdury, które ludzie są w stanie przełknąć w imię wiary. Albo dlatego, że zawsze tak robiliśmy. Motyw wrednego arcykapłana, który utrudnia życie prawowitemu władcy, nie jest nowy w literaturze. Ale chyba ciągle obecny w rzeczywistości, chociaż może nie aż tak przerysowany.

Poznajemy również kilka sekretów Gildii Skrytobójców. Ciężkie i niebezpieczne studia, ale fach szacowny i nieźle płatny.

Główny bohater wzbudza sympatię. Dobry z niego chłopak (chociaż absolwent gildii) i życie ma ciężkie (chociaż to syn faraona). Uroczy jest, kiedy krępuje się dotknąć prawie nagą służącą, mimo że jej w niczym by to nie przeszkadzało.

Książkę czyta się przyjemnie. Z radością odkrywałam ciągle nowe nawiązania do starożytności. Pratchett władował do książki chyba wszystko, co w popkulturze kojarzy się ze starożytnym Egiptem — od samoostrzących się w piramidach żyletek do zagadki Sfinksa. 

Jest egzotyka, jest nauka, a i miejsce dla przemyśleń się znajdzie. Zaskoczyła mnie tożsamość najlepszego matematyka na świecie (Dysku, oczywiście).

czwartek, 22 kwietnia 2021

"Wszyscy jesteśmy podejrzani" — klasyczny kryminał

Tytuł:          Wszyscy jesteśmy podejrzani
Autor:          Joanna Chmielewska         
Wydawnictwo:    Kobra                      
Rok 1. wydania: 1966                       

Na swój sposób to klasyczny kryminał — ktoś odkrywa zwłoki, w krytycznym okresie nikt nie wychodził, więc morderca musi znajdować się wśród nas. Wiele w schemacie zmienia humor. Zabójstwa dokonano w pracowni pełnej inteligentnych ludzi, którzy bardzo różnie reagują na "zwłoki w sensie nieboszczyka". A to wybuchem histerii, a to kąśliwymi uwagami, a to próbami rozwikłania zagadki. Co jedno podejście, to śmieszniejsze. Ponadto sam początek zbrodni jest nietypowy — najpierw zostaje omówiona w szerokim gronie, z przyszłym nieboszczykiem włącznie.

To druga z powieści Chmielewskiej i widać w niej wątki, które później będą się jeszcze pojawiać. Że poczucie humoru, to oczywiste. Ale także upiorna wyobraźnia, która obstaje przy swoim, nie chce negocjować i paskudnie utrudnia życie. Występuje Alicja, wieloletnia przyjaciółka. Oprócz tego — dowiadujemy się, jak w życiu Joanny pojawił się Diabeł.

Bohaterowie pełnokrwiści. Jestem przekonana — wbrew nieco obłudnemu zaprzeczeniu na wstępie — że większość (jeśli nie wszystkie) postaci była wzorowana na prawdziwych współpracownikach Autorki. Mają swoje własne dążenia, zwyczaje, emocje, psychiki... I oczywiście — swoje za uszami. W końcu wiele osób musi mieć motyw, żeby była zabawa.

Z ciekawostek: historia pieniądza zatoczyła koło. Wielkości zarobków są porównywalne z obecnymi, denominacja zrównała się z inflacją. Interesujące, co będziemy mieli za kolejne pół wieku, i ile to będzie warte.

Czyta się szybko i przyjemnie. Znałam książkę już wcześniej, więc nie mogłam się bawić w typowanie zabójcy. Ale wydaje mi się, że zagadka kryminalna rozegrana dobrze.

Usterek językowych nie zauważyłam.

niedziela, 18 kwietnia 2021

"Życie" — o ewolucji

Tytuł:           Życie                 
Tytuł oryginału: Vida, la gran historia
Autor:           Juan Arsuaga          
Wydawnictwo:     Wydawnictwo Znak      
Rok 1. wydania:  2019                  

Tytuł i podtytuł ("Fascynująca podróż przez 4 miliardy lat") obiecują więcej, niż książka dostarcza. Spodziewałam się z grubsza chronologicznej opowieści o powstawaniu kolejnych królestw, typów, gromad itd. Dostałam kilkanaście rozdziałów poświęconych tym zagadnieniom z ewolucji, które wydają się interesować Autora.

Rozumiem, że trudno powiedzieć cokolwiek o ewolucji jednokomórkowców — były, minęły, jakiekolwiek ślady ich życia należą do rzadkości. Ale brakowało mi roślin. O zwierzętach człowiek uczył się na biologii — omawialiśmy robaki, pierścienice, kręgowce... Rośliny zawsze traktowane były po łebkach i ta książka nie jest wyjątkiem. A one też jakoś wylazły z morza na ląd, wykształciły tkanki, mają swoją fizjologię i cudownie skomplikowaną chemię.

O dinozaurach też mogłoby być więcej. A tymczasem Arsuaga omawia takie problemy jak nieuchronność powstawania różnych typów zwierząt (no, ta konwergencja to jest jakiś argument), postęp w ewolucji, różne koncepcje i podziały wśród ewolucjonistów... Słowem — to książka o ewolucji, a wcale nie o życiu. Do tego, po długim przekonywaniu, że Homo sapiens jest zwierzęciem jak wiele innych, Autor pół książki poświęca naszemu gatunkowi. Owszem, to jest ciekawe, ale nie trwało 4 miliardy lat, jak obiecuje okładka.

Mam wrażenie, że Arsuaga traktuje czytelników niezupełnie z góry, ale zakłada, że nie są zbyt mądrzy. Sugeruje, że należy czytać jeden rozdział dziennie (bez przesady, jeden prawie udało mi się przeczytać w tramwaju, podczas powrotu z pracy), często ostrzega, że omawiany termin jest trudny... Nie czułam się z tym dobrze.

Książka ilustrowana jest schematycznymi rysunkami. Nawet sympatycznie wyglądają, chociaż są czarno-białe. Ale w sumie — po co kolory do omawiania teorii?

Zabrakło mi indeksu i bibliografii. Jakaś tam literatura jest w przypisach końcowych, ale to nigdy nie była wygodna w użyciu forma.

Trafiają się literówki, w jednym miejscu z 65 milionów lat zrobiło się 605...

wtorek, 13 kwietnia 2021

"Zgnilizna" — YA jako urban fantasy

Tytuł:           Zgnilizna     
Tytuł oryginału: Råta          
Autor:           Siri Pettersen
Tom:             2             
Wydawnictwo:     REBIS         
Rok 1. wydania:  2014          

Pierwszy tom kończył się (z grubsza) na przeniesieniu bohaterki do innego świata. Jak się okazuje — to nasz, dwudziestopierwszowieczny świat i dziewczyna musi w nim jakoś przetrwać. Bez dokumentów, pieniędzy, znajomości języka i paru innych drobiazgów. Ale najbardziej w tym świecie brakuje magii zwanej Evną. Książka nadal nosi wyraźne cechy Young adult — bohaterowie już o rok starsi, ale to ciągle dzieciaki, miotane hormonami i nie widzące świata poza swoją wielką miłością.

No dobrze, coś tam widzą i diagnoza nie jest przyjemna. Nasz pozbawiony magii świat umiera. Pełno w nim plastiku, a mało zwierząt. I jabłka długo zachowują świeżość. Zbyt długo, żeby można było im zaufać. W tle przewijają się rozważania, co doprowadziło do takiego stanu. Niby można zwalać winę tych złych, ale nie powinniśmy iść tą drogą.

Właśnie — ci źli. Podobał mi się wątek zahaczający o wampiry. Niby temat oklepany, ale jakąś kroplę nowości udało się niego dodać.

Fabuła wciągała, Autorka potrafiła trzymać w niepewności, co do tej mniej złej strony, której należy zaufać. Acz niektóre rzeczy działy się bez wyraźnej przyczyny, bo tak. Na przykład cudowne wyczucie tej jedynej, wyjątkowej książki. Nie rozumiem również, dlaczego trzymano ją akurat w muzeum. Niektóre decyzje zakochanego chłopaka też wydają mi się dziwaczne i co najmniej nieprzemyślane. A podobno to taki bystry młodzieniec.

Główni bohaterowie częściowo znani (zakochana para, postacie z ich ojczystego świata). Co oczywiste, pojawiają się również nowi. Jako że akcja rozgrywa się na naszej Ziemi, często są to ludzie, ale nie odgrywają głównych ról.

Ogólnie — czytałam z przyjemnością, a końcówka okazała się emocjonująca.

Nadal trafiają się usterki językowe — czasami podmiot ucieka albo zaimek odsyła gdzieś w kosmos, do nieodpowiedniego rzeczownika. Sporadycznie literówki.

piątek, 9 kwietnia 2021

"Zabójcza kolacja" — o medycynie

Tytuł:           Zabójcza kolacja       
Tytuł oryginału: The Deadly Dinner Party
Autor:           Jonathan Edlow         
Wydawnictwo:     Wydawnictwo Literackie 
Rok 1. wydania:  2009                   

Książka stała na półce z kryminałami. Prawdopodobnie ktoś oceniał zawartość po tytule, może jeszcze uwzględnił wprowadzenie, czyli "Jak zostałem detektywem". Szkoda, że nie popatrzył na podtytuł — "i inne zagadki medyczne", bo całkiem nieźle oddaje treść. To zbiór historyjek o przypadłościach, które z różnych powodów nie były łatwe do zdiagnozowania i lekarze dopiero po długim główkowaniu i wielu testach ustalili, co jest z pacjentem nie tak. Owszem, bywa, że to jeden posiłek ma opłakane skutki. Acz rzadko.

Opowieści jest piętnaście. Schemat wygląda następująco: do szpitala zgłasza się pacjent. Lekarze próbują ustalić, co mu dolega, ale kolejne hipotezy szybko upadają. Choremu robi się coraz to nowe badania, ale wyniki albo są negatywne, albo niekonkluzywne. Wreszcie pacjent trafia do fachowca z wąskiej dziedziny lub komuś przypomina się bardzo rzadkie schorzenie, z którym miał do czynienia wiele lat temu. Tu następuje obszerny, graniczący z dygresją, opis jakiegoś wcześniejszego przypadku albo historii rozpoznawania danej choroby. I bingo, to właśnie to. Wracamy do pierwotnego człowieka — podjęcie właściwego leczenia szybko przynosi efekty.

Przyczyny bywają różne. Z pewną satysfakcją czytałam, że klimatyzacja może mieć paskudne skutki. Ba! Bardzo często ma nieprzyjemne. Nigdy nie przepadałam za powietrzem krążącym w zamkniętym obiegu. I co z tego, że przyjemnie chłodne czy ciepłe, skoro przechodzone. Ze zdrową żywnością też różnie bywa. Warto zachować przede wszystkim zdrowy rozsądek, a wtedy i ciału łatwiej będzie utrzymać ten stan.

Zazdrość wzbudza podejście do pacjenta — wszyscy stają na rzęsach, żeby zrozumieć przyczyny niedomogania. Całe baterie testów, konsultacje z licznymi specjalistami. I to wszystko na cito, a nie z terminem za pół roku. Nie wiem, czy to kwestia prywatnego leczenia, Stanów Zjednoczonych, podkoloryzowania rzeczywistości dla potrzeb książki (jak u nas w kronikach filmowych) czy może kiedyś tak się po prostu walczyło o każdego pacjenta.

Bo chociaż książka jest relatywnie niedawno wydana, to przypadki na ogół pochodzą z XX wieku i to wcale nie ze ścisłej końcówki. Szczegółowe analizy chorób, sięgające jeszcze wcześniejszych stuleci, pogłębiają wrażenie historyczności.

Z usterek językowych — zauważyłam zamieszanie z dwoma/dwiema.

poniedziałek, 5 kwietnia 2021

"Sekrety Polihymnii" — o muzyce

Tytuł:          Sekrety Polihymnii
Autor:          Jerzy Waldorff    
Wydawnictwo:    Iskry             
Rok 1. wydania: 1956              

Książka o muzyce. Składa się z trzech części. Pierwsza opowiada o najważniejszych instrumentach muzycznych, od fortepianu do batuty dyrygenta. Jak powstały, ewoluowały, w jakich dziełach zostały najlepiej zaprezentowane... Druga, najobszerniejsza mówi o historii muzyki — zapis nutowy, formy muzyczne (na przykład różne tańce, pieśni, symfonie i wiele innych). Załapują się również poboczne tematy takie jak balet czy jazz. Ostatnia część to słowniczek terminów muzycznych z dość rozbudowanymi opisami.

Większość książki czytałam z zaciekawieniem i poczuciem, że dowiaduję się ważnych rzeczy. Ale pod koniec drugiej części coś się popsuło — Autor zaczął opisywać czasy sobie współczesne. Rozwodził się na temat znajomych (ludzi i budynków), wdawał w niepotrzebne szczegóły. Rozumiem, że niektóre rzeczy uznał za ważne, bo zetknął się z nimi osobiście, ale nie mogę się pozbyć wrażenia, że powinien dokonać ostrzejszej selekcji materiału.

Mam szansę zetknąć się z różnymi instrumentami, wsłuchać się w nie uważniej, docenić (no, może akurat nie w tej chwili, trzeba będzie poczekać na koniec pandemii)... Ale co mi przyjdzie po historii zamkniętego warszawskiego teatru? Nie oszukujmy się, że miał znaczący wpływ na światową muzykę.

To ciekawe, w jak innych światach żyliśmy z Waldorffem. Dla Autora to naturalne, że jeśli człowiek chce sprawdzić, jak brzmi jakiś dźwięk, to podchodzi do fortepianu i uderza w klawisz. Dla mnie... Cóż, mogłabym to zrobić dopiero długo po zakończeniu edukacji (a nie poprzestałam na podstawówce). Zdarzało się w dzieciństwie widzieć jakieś pianina (w przedszkolu, na lekcjach muzyki, na apelach, sporadycznie w mieszkaniach koleżanek...), ale nikt przy zdrowych zmysłach nie pozwoliłby mi na nich brzdąkać. Przecież wiadomo, że waliłabym w klawiaturę butami, podpaliła instrument albo zrobiła coś równie głupiego. Fortepian? Na pewno widziałam z bliska w muzeum instrumentów muzycznych. Ale też obyło się bez dotykania.

Styl gawędziarski, przyjemny, dopóki Waldorff trzyma się istotnych motywów. W przeciwnym wypadku — zaczyna przytłaczać.

Nie zauważyłam wpadek językowych.

czwartek, 1 kwietnia 2021

"Raport o stanie państwa" — aktualne

Tytuł:          Raport o stanie państwa
Autor:          Andrzej Mleczko        
Wydawnictwo:    BGW                    
Rok 1. wydania: 1993                   

Dzisiaj pierwszy kwietnia, więc wypada napisać o czymś zabawnym. W najnowszych wiadomościach coraz trudniej znaleźć dowcipy, trzeba było poszukać w przeszłości. Padło na "Raport o stanie państwa" w rysunkach.

To zaskakujące, ale żarty sprzed niemal trzydziestu lat nadal są aktualne. I nie mam tu na myśli ponadczasowych dowcipów na temat seksu czy małżeństwa. Najbardziej zaskoczyła mnie pod tym względem pierwsza część — o polityce. Do wyszkolenia porządnych kadr w dyplomacji jeszcze nam dalej niż wtedy, ministrowie nadal robią wrażenie skorumpowanych...

OK, może teraz to inny rodzaj korupcji. Nie ordynarna gotówka w kopercie, tylko wpływy, przyduszanie konkurencji, jakiś cios poniżej pasa, bo kto zabroni sędziującemu? Ale i przekręty finansowe się zdarzają. A elektorat najwyraźniej nic się nie nauczył, mimo upływu pokolenia.

Czyli i śmieszno, i straszno. Z jednej strony humor się poprawia, z drugiej włos się jeży. Samo życie. A podaży tematów satyrykom chyba nigdy nie zabraknie. Układ rozdziałów w gruncie rzeczy podobny do poprzedniej książki Autora.

No i wyszło mało zabawnie. Ech...

Może to dziwne w publikacji składającej się przede wszystkim z rysunków, ale interpunkcja kuleje.