sobota, 29 grudnia 2018

"Gabinet matematycznych zagadek" — zbiór łamigłówek

Tytuł:           Gabinet matematycznych zagadek
Tytuł oryginału: Professor Stewart's Cabinet of
                 Mathematical Curiosities      
Tom:             1                             
Autor:           Ian Stewart                   
Wydawnictwo:     Wydawnictwo Literackie        
Rok 1. wydania:  2008                          

Tytuł głosi, że książka zawiera matematyczne zagadki. Ale nie tylko. Można tu również znaleźć garść ciekawostek. Mnie osobiście chyba najbardziej spodobała się "Gra w życie" — kilka reguł decydujących, które pola zostaną kolorowe, na których kolor zniknie, a na których się pojawi. A efektów różnych konfiguracji nie sposób przewidzieć od jednego rzutu oka. Godzinami można patrzeć, jak to drga i pulsuje, póki nie zamrze w jakichś stabilnych albo oscylujących formach. Samo życie...

Zagadki na ogół były dla mnie nowe, choć niektóre stanowiły warianty klasycznych problemów (typu dzielenie tortu czy przewożenie wilka, kozy i kapusty).

Ciekawostki niekiedy odsyłają do stron internetowych, na których można się więcej dowiedzieć na dany temat albo przetestować własne koncepcje.

Na końcu książki podano rozwiązania. Jeśli człowiek nie ma żadnego pomysłu albo nie jest pewien, czy dobrze kombinuje, może sprawdzić.

Wydaje mi się, że trudno czytać tego typu książki jednym ciągiem. Raczej problemik od czasu do czasu.

Niestety, wkradło się kilka błędów. Na tyle poważnych, że uniemożliwiają zabawę z daną zagadką. W łamigłówce na bazie scrabble nie podano wartości litery D, w problemie "Morderstwa w parku" jedna brama została nieprawidłowo zaznaczona itp. Jednak większość zagadek zredagowano poprawnie i można się nad nimi pozastanawiać.

wtorek, 25 grudnia 2018

"Na nocnej zmianie" — antologia konkursowa

Tytuł:          Na nocnej zmianie
Autor:          Antologia        
Wydawnictwo:    Fabryka Słów     
Rok 1. wydania: 2016             

Noce grudniowe długie, więc tytuł jak najbardziej pasuje. Zbiór dziewiętnastu opowiadań, w tym pięć stworzonych przez znanych pisarzy fantastycznych. Pozostałe wyszły spod piór debiutantów. To pokłosie konkursu "Pióra Falkonu". Tytuł zbioru pochodzi od tekstu laureatki. Zdaje się, że nie było ograniczeń tematycznych, więc teksty są zróżnicowane.

Mam wrażenie, że limit niektórym Autorom przeszkadzał i teksty zyskałyby na rozwinięciu, rozbudowaniu świata i/lub przedłużeniu akcji. Starych wyjadaczy już tak nie ograniczano, mogli się bardziej rozpisać. Acz nie wszyscy z tej szansy skorzystali.

Na nocnej zmianie
Bardzo dobry, wciągający początek — doktor fizyki marzący o posadzie stróża nocnego w Castoramie. Dzieje się dużo, ale chętnie przeczytałabym dalszy ciąg tej opowieści. Bo zakończenie urywa się brutalnie. Na rozbudowanie bohaterów też zabrakło miejsca.

Tarantela dla głupców
Przygoda Audrey, pełniącej funkcję barda (w tym świecie to słowo ma inne znaczenie niż w naszym) i jej mistrza. Sympatyczna historyjka fantasy, interesujący pomysł na bardów —  muzyka to dla nich tylko narzędzie pracy, a nie cel sam w sobie.

Dziewiąty poziom
Tekst bardzo nie w moim stylu — więcej tu rozbuchanych emocji niż konkretów. Bohaterka próbuje się dostać na kolejne poziomy (nie, nie chodzi o grę), pokonując w gruncie rzeczy podobne przeszkody. Nie bardzo wiadomo, dlaczego akurat ona zaszła wyjątkowo daleko. Ale zakończenie dużo wynagradza.

Chronowizor
A tu się zirytowałam. Pomysły nienowe, acz ładnie opisane. Ale wkurzyło mnie twierdzenie, że za czasów Pangei nie było życia. No bez jaj! Tam już można było pierwsze ssaki spotkać (fakt, nie od razu). Chyba że to historia alternatywna albo jakiś inny, wcześniejszy superkontynent. Ale żadnych śladów takich rozwiązań nie zauważyłam.

Bohaterowie
Opowiastka o śmieszno-gorzkiej wymowie. Wielka armia długo i bezskutecznie podbija obcą planetę. Nie kibicowałam żołnierzom — to nieładnie zabierać innym inteligentnym rasom ojczyzny. Aż wreszcie coś w sposobie walki tubylców się zmienia...

Ku nieznanym lądom
Nie przypadło mi do gustu. W głównej mierze przez bohatera — antypatyczny facet, który zabija bezbronne pingwiny, bo zaczął wariować z nudów i samotności. Oprócz tego niewiele robi, przede wszystkim jest obserwatorem.

Dno morza
Opis nurkowania w Bardzo Ważnej Sprawie. Dużo popisów wiedzy na temat schodzenia pod wodę, działania skafandrów, komunikacji między nurkami i z górą... Fantastyka sprowadza się do politycznego tła wskazującego na historię alternatywną.

Patrząc w jedną stronę
Pomysły niezbyt oryginalne, ale skłaniają do refleksji. Protagonista wydał mi się nieco naiwny. Ładnie pokazany proces dochodzenia do prawdy.

Uwierz w szczurka
Historia alternatywna z różnymi innymi wątkami. Ludzie Hitlera prowadzą dziwaczne eksperymenty. Momentami miałam problem z zawieszeniem niewiary. Dlaczego szczur miałby aż tak przejąć się ludzkimi wojnami, żeby ryzykować dla nich życie?

Wheaterby
Horror (chociaż nie do końca) z interesującą koncepcją "niesamowitego dworu". Nie żebym się jakoś straszliwie bała, ale dzięki powiewom świeżości czytało się przyjemnie. Odrobina zabawy z formą — duża część opowieści została przedstawiona w postaci listów.

Prosto w słońce
Zabawa ze starymi mitami o lataniu. Miejscami tekst mi się dłużył i ostatecznie nie zapadł w pamięć.

Wszczepiarz Link Overdose
Cyberpunk oparty na starych kliszach, chociaż z jednym ciekawym twistem. Niekiedy miałam wrażenie, że czytam opisy gry komputerowej. Bardzo dużo naparzania.

Ampułka
Postapo. O tyle nietypowe, że napisane z punktu widzenia młodej ale bystrej dziewczyny, która usilnie stara się rozwiązać problem trapiący społeczność. Sam problem początkowo wydał mi się sztuczny, jednak w końcówce został jakoś wyjaśniony.

Astralker: Drugie dno
Jest tu jakiś pomysł na superbohatera. Podobały mi się również nawiązania do historii, ale nie wszystkie zagrania mnie przekonały.

Ekstrapolacja
Pierwsze z opowiadań pisanych przez znanych autorów. Bardzo długo sprawiało wrażenie przewidywalnego i bazującego na ogranych kliszach. Dopiero w końcówce pojawia się coś poza utartymi schematami. Fajny wątek, ale szkoda, że tak późno. Dużo wykładów z fizyki.

Panicz z Ertel Sega
Fantasy z magicznie uzdolnionym bohaterem wykonującym niebezpieczną misję. Sam schemat oklepany, ale szczegóły w miarę oryginalne, da się polubić niektóre postacie.

Emeryt
Najkrótszy tekst z całej książki, właściwie to jedna scenka z niedługim wstępem i takimż finiszem. Zakończenie tak szeroko otwarte, że można je interpretować dowolnie.

Czas martwy
Space opera sprowadzająca się do bitwy dwóch statków. Same opisy walki mi się dłużyły, ale końcówka może zachęcać do refleksji.

Future Fame
Świat rekinów finansowych. Tak żarłocznych, że już nawet pisarze muszą płacić fanom za czytanie ich prozy. Hmmm, może to i nie byłoby takie złe... ;-) Wydaje mi się, że Autor nie przepada za Kingiem.

piątek, 21 grudnia 2018

"Ja ssak" — o ewolucji ssaków

Tytuł:           Ja, ssak              
Tytuł oryginału: I, Mammal             
Autor:           Liam Drew             
Wydawnictwo:     Wydawnictwo Literackie
Rok 1. wydania:  2017                  

Autor próbuje pokazać, jakie główne cechy odróżniają ssaki od innych zwierząt, oraz wyjaśnić, skąd się wzięły. To znaczy, co mogło skłonić ewolucję do wykształcenia żyworodności, sierści itp. Jakie korzyści daje nam tak energochłonna stałocieplność? Odpowiedzi napisane są przystępnie, a wyjaśnienia zawierają sporo ciekawostek. Drew często przedstawia kilka hipotez, nie ograniczając się do swojej ulubionej.

Książka została podzielona na trzynaście rozdziałów. Każdy z nich koncentruje się na jednej cesze, choć — oczywiście — trudno je naprawdę wyizolować i rozpatrywać odrębnie. Bo przecież różne organy współpracują w ramach organizmu. Bez jednego nie działałyby pozostałe. Karmienie młodych mlekiem łączy się z opieką rodzicielską/ matczyną i szybkim wzrostem malucha. Ale także z mlecznymi zębami i budową szczęk.

Drew zaczyna ab ovo. Po bolesnym kontakcie z piłką zaczął zastanawiać się, co skłoniło ssaki do trzymania jąder poza bezpiecznymi klatkami z kości. Istnieje hipoteza chłodzenia, ale naukowcy rozpatrują również inne opcje. Bo może poszło o ekspozycję klejnotów rodowych? Albo upośledzenie? Do mnie przemawia hipoteza głosząca, że jądrom bardzo źle było w brzuchu biegnącego ssaka. Ciągłe naciski to z jednej strony, to z drugiej... Jak w takich warunkach można pracować?

I tak dalej — w każdym rozdziale omawiany jest jakiś problem — co decyduje o zaliczeniu zwierzęcia do ssaków (te dziobaki to jednak podejrzane bestie), determinacja płci, łożysko... Do czego wykorzystujemy dany organ lub trick obecnie, jak wyewoluował, do czego mógł służyć niegdyś. W końcu organizm nie może stworzyć nowego rodzaju tkanki z niczego, a każda zmiana powinna przynosić mu korzyść, skoro dobór naturalny jej nie wyeliminował.

Autor nie stroni od osobistych wtrętów. Ale nie przesłaniają one głównego wykładu, raczej pokazują, z czego wynika zainteresowanie: to nieszczęsne uderzenie piłką, narodziny córeczki...

Wywód jest prowadzony przystępnie, można zrozumieć bez studiowania biologii. Jeśli Drew używa jakiegoś żargonowego określenia (rzadko), to raczej je wyjaśnia.

Na końcu książki znajduje się wybrana literatura (w podziale na rozdziały) oraz indeks — nazwiska, zwierzęta, terminy biologiczne. Wklejki zdobią szkice drzew genealogicznych tetrapodów (początek) i ssaków (koniec). W środku znajduje się garść czarno-białych rysunków.

Pod względem językowym bardzo porządnie — zauważyłam tylko jedną literówkę.

poniedziałek, 17 grudnia 2018

"Czasem warto zabić" — thriller ze zwrotami akcji

Tytuł:           Czasem warto zabić    
Tytuł oryginału: The Kind Worth Killing
Autor:           Peter Swanson         
Wydawnictwo:     Marginesy             
Rok 1. wydania:  2014                  

Thriller z nieoczekiwanymi zwrotami akcji, w którym każde z bohaterów ma coś za uszami. Na początku bardzo bogaty Ted opowiada w samolocie przypadkowo spotkanej kobiecie, że żona go zdradza. Kobieta twierdzi, że wobec tego należy niewierną zabić i oferuje swoją pomoc w przedsięwzięciu.

Autor użył interesującej formy: pisze narracją pierwszoosobową, ale narrator zmienia się co rozdział. Najpierw dostajemy relację Teda, potem kobiety z samolotu — Lily, w pewnym momencie pojawia się niewierna żona... To zagranie pozwala przedstawić różne punkty widzenia, a każdy bardzo osobisty. Wiadomo, że człowiek nie mówi znajomym wszystkiego. Zapewne ciągłe przeskoki punktu widzenia zapobiegają również znudzeniu.

I pomagają zbudować bohaterów — mamy okazję poznać dzieciństwo Lily, odczucia Teda, kiedy patrzy przez lornetkę, jak wykonawca kierujący budową jego posiadłości bierze żonę na stole... W ten sposób postacie zostają należycie zróżnicowane.

Akcja toczy się szybko, czasami wydarza się coś nieprzewidzianego, pojawiają się stare powiązania między osobami dramatu. Dzięki temu czyta się szybko.

Można doszukać się również refleksji — co ma zrobić milioner z rogami? Rozwód zawsze jest możliwy, ale wtedy żona dostałaby sporo forsy. A czy ona i jej kochanek na to zasługują? Na szczęście jak mi się wydaje — problem rzadko występuje. Małżonki bogaczy raczej są wierne, zbyt wiele mają do stracenia, żeby uganiać się za przystojnymi żigolakami.

Niby wiadomo, że zabijanie żon to zły uczynek, a jednak kibicuje się Tedowi, który ogólnie jest bardzo pozytywnym bohaterem.

Pod względem językowym przyzwoicie. Nie zauważyłam usterek językowych. Ale jakiegoś słownego rozbuchania nie ma.

czwartek, 13 grudnia 2018

Finkla redaguje — jedenasty numer "Silmarisa"

Dzisiaj pojawił się jedenasty numer naszego czasopisma. W tym roku już więcej nie będzie. ;-)

Okładka nawiązuje do grudnia, chociaż to się nie musi rzucać w oczy:


Zimowy numer jest wyjątkowo gruby: dwieście trzydzieści stron, w tym trzy artykuły (dwie kontynuacje rozpoczętych wcześniej cykli i jeden całkiem nowy, o Lemie). Zapraszam do lektury.

Plik z zawartością magazynu (w formacie pdf) pobrać można na naszej stronie.
Za kilka dni pojawią się wersje magazynu w formatach do czytników elektronicznych.

wtorek, 11 grudnia 2018

"Uczeń skrytobójcy" — solidne fantasy

Tytuł:           Uczeń skrytobójcy   
Tytuł oryginału: Assassin's Aprentice
Autor:           Robin Hobb          
Wydawnictwo:     Wydawnictwo MAG     
Rok 1. wydania:  1995                

Pierwsza książka Autorki napisana pod tym pseudonimem, zarazem początek serii kilkutomowych cykli rozgrywających się w tym samym uniwersum. Nie ma tu innych ras, ale niektórzy ludzie (zwłaszcza członkowie rodu panującego) dysponują Mocą — mogą porozumiewać się telepatycznie, chyba również używać telekinezy, ale to już w umiarkowanym zakresie.

Fantasy dość klasyczne, z obowiązkową mapką królestwa, ale obywa się bez patosu i bez drużyny rycerzy wyruszającej na ratowanie świata przed strasznym ZUEM. Dzięki temu czyta się dość szybko i przyjemnie, chociaż momentami akcja nieco zamiera (szczególnie na początku). Jednak przyznaję, że później zazwyczaj coś się dzieje, trup ściele się gęsto, a głównemu bohaterowi ciągle coś zagraża.

A protagonistą, tytułowym uczniem, jest bękart następcy tronu. Co gorsza, jego jedyne dziecko. Bardzo niebezpieczne stanowisko, z racji licznych ludzi, którzy woleliby zamieszać w kolejce do korony. Nie wiadomo, co z takim młodym człowiekiem zrobić, w końcu trafia pod opiekę królewskiego mordercy na zlecenie.

Oczywiście, chłopiec ma w życiu bardzo pod górkę — nikt go nie lubi, niektórzy próbują zabić, wychowuje się bez rodziców (spokojnie można go uznać za sierotę, jak wielu bohaterów fantasy), a podobny do ojca jak jedna kropla wody do drugiej... Nawet porządnego imienia nie ma, wszyscy mówią na niego "Bastard". Obdarzony tak licznymi talentami, że na władcę nadawałby się lepiej od niejednego legalnego członka rodziny królewskiej. To wszystko sprawia, że łatwo mu kibicować.

Nie bardzo podobały mi się damskie bohaterki z rodziny królewskiej. Trudno znaleźć wśród nich postać pozytywną. Żona ojca — co dość oczywiste — nienawidzi protagonisty. Ale oprócz tego sprawia wrażenie niezrównoważonej. W efekcie, nawet jeśli chce pomóc — raczej szkodzi. Królowa jest narkomanką, a do tego wredną intrygantką. Dopiero pod koniec trafia się jakaś pozytywna kobitka. Acz tez niejednoznacznie.

Męscy bohaterowie są równiej podzieleni. Ci szlachetni stają po stronie protagonisty (a przynajmniej nie próbują go zabić bez celu), ci źli — przeciwko. Bez trudu da się znaleźć postać, za którą można trzymać sztuki.

Pod względem językowym bardzo porządnie, nie pamiętam żadnych usterek.

piątek, 7 grudnia 2018

"Paradoksy ponowoczesności" — zbiór artykułów

Tytuł:          Paradoksy ponowoczesności
Redaktor:       Anna Jawor               
Wydawnictwo:    SCHOLAR                  
Rok 1. wydania: 2013                     

Zbiór artykułów naukowych na temat problemów współczesnego człowieka, zwłaszcza Polaka. Niekoniecznie w sensie narodowym, ale niektóre z poruszanych zagadnień wiążą się z transformacją ustrojową, więc nie dotyczą w takim samym stopniu Włocha czy Francuza.

Podtytuł wiele mówi o tematyce książki: "O starciach płci, religii, tożsamości, norm i kultur". Zdaje się, że każda współczesność niesie nowe problemy, ale wraz z rosnącym tempem zmian, kłopoty się nasilają.

Mam wrażenie, że Redaktorce trochę brakowało materiału i niektóre teksty zostały do książki wepchnięte na siłę. Na przykład artykuł napisany przez geja (żadnych badań, tylko biadolenie o homofobii na podstawie własnych doświadczeń), tekst o depresji (bardzo poetycki zapis odczuć, w bibliografii tylko jedna pozycja nie należy do literatury pięknej) czy wywiad z muzykiem — dyrektorem Chóru Filharmonii Narodowej. 

No, ten ostatni tekst jeszcze by się do zbioru nadał, zawsze to przybliżenie dziedziny jakoś tam połączonej z ogólną tematyką i może kogoś zainteresować. W odróżnieniu od bardzo osobistych przeżyć autorów dwóch pierwszych opracowań, które według mnie lepiej nadawałyby się na felietony publicystyczne albo wręcz fragmenty pamiętników.

Artykuły poruszają różnorodne problemy — od kontestowania Euro 2012 do konsumpcjonizmu. Ale zdecydowanie nie wyczerpują tematu, raczej tylko zarysowują problemy.

Dwa teksty zostały wzbogacone o kilka zdjęć na kredowych wkładkach — pierwszy ma kolorowe ilustracje, drugi czarno-białe. Każdy artykuł zamyka bibliografia, na końcu książki znajdują się noty o autorach.

Nie zauważyłam żadnych językowych wpadek.

wtorek, 4 grudnia 2018

"Skowyt" — kryminał z elementami fantastycznymi

Tytuł:          Skowyt         
Autor:          Marek Świerczek
Wydawnictwo:    Novae Res      
Rok 1. wydania: 2015           

Kryminał z elementami fantastycznymi. Poprowadzony o tyle nietypowo, że główny śledczy wzbudza sympatię, chociaż należy do niesławnej SB. Mimo to nie przepada za ustrojem, nie donosi na kolegów. Dowcipy polityczne go nie bawią. Zresztą, pozostałe chyba też nie.

Bohater dostaje polecenie odszukania pewnego człowieka, Artura Hellera. Nie może zająć się tym zwyczajna milicja, bo zaginiony też jest funkcjonariuszem SB. A do tego — i tu zaczynają się elementy fantastyczne — nie jest w pełni człowiekiem.

Często miałam problemy z zawieszeniem niewiary, szczególnie w związku z poszukiwanym. I nawet nie chodzi o jego wewnętrzną bestię — tak sobie Autor wymyślił, więc niech będzie. Ale Artur został osierocony, kiedy miał roczek, opiekująca się nim babcia zmarła rok później. Mimo to potem zaskakująco dużo pamięta na temat swojej rodziny i rodzinnej wioski. A z późniejszych opisów trafienia do domu dziecka wynika, że był wtedy już dość duży.

Do tego poszukiwany zdążył ukończyć studia, być w seminarium duchownym, podjąć pracę w SB, przejść tam nietypowe szkolenia, zdobyć żonę i jakieś kochanki, oszaleć, uciec... A kiedy toczy się akcja, facet nie ma jeszcze trzydziestki. No, coś mi się nie zgadza.

Najbardziej irytował mnie jego pamiętnik. Niby zaginiony dowiaduje się, kim jest (i opisuje, jak do tej wiedzy dochodził), ale nie pisze najważniejszego. Za to rozpisuje (w raczej poetyckim stylu) się na temat powtarzalnych, mało istotnych rzeczy: "Rozluźnia mnie tylko połączenie gorącego prysznica i wódki. Siedzę w ciemności, wpatrując się w błękitną poświatę na mokrej skórze. Parujące strumienie spływają po karku i plecach. Alkohol roztapia grudę zimna w brzuchu. Wtedy znów mogę oddychać. Ból znika".

Rozumiem, że Autor nie chce zdradzać tajemnic przed czasem, ale przez to wstawki pamiętnikarskie wyglądają bardzo nienaturalnie. Kto przepisuje do pamiętnika posiadane dokumenty?

Pozostali bohaterowie niekiedy sprawiali wrażenie stereotypowych. Na przykład, wygląda na to, że każdy funkcjonariusz SB pije na potęgę. Główny bohater też nie stroni od gorzały. Wyższe szarże łoją koniak.

Nie znam się, ale mam wrażenie, że w książce trafiają się anachronizmy. Niby akcja toczy się, kiedy dogorywa miniony ustrój — już trwają rozmowy z opozycją. Jednak prawie każda postać pije z musztardówki. Ja tych szklanek z dzieciństwa nie pamiętam, może obracałam się w innych kręgach. Ale worki na śmieci? Wydaje mi się, że te pojawiły się dopiero wraz z rozpasanym kapitalizmem. Wcześniej wykładało się kubeł na śmieci gazetą.
Zakończenie mnie nie usatysfakcjonowało. Z przyjemnością poznałabym więcej wyjaśnień na temat całej sytuacji i poszukiwanego.

Pod względem językowym nie jest źle. Trafiają się jakieś powtórzenia czy literówki, ale tylko sporadycznie.

sobota, 1 grudnia 2018

"Czarodzicielstwo" — o przesycie

Tytuł:             Sourcery        
Tytuł tłumaczenia: Czarodzicielstwo
Autor:             Terry Pratchett 
Wydawnictwo:       Corgi Books     
Rok 1. wydania:    1988            

Piąta książka z cyklu o Świecie Dysku. Tym razem do władzy dorwał się czarodziciel, który sprowadza na świat magię w ilościach hurtowych. Wbrew pozorom, taka łatwodostępna magia to nie jest coś, co wychodzi na dobre Niewidocznemu Uniwersytetowi. A i reszta świata cierpi... Do obrony wszystkich zagrożonych zmuszony zostaje ktoś, kto najmniej się do tego nadaje — Rincewind.

Pratchett już zdążył oswoić się z koncepcją fabuły, w powieści dużo się dzieje. I to wielowątkowo — walki o władzę w różnych miejscach, uciekająco-walczący Rincewind, romans między parą superbohaterów, Bagaż podróżujący na własną rękę... Oczywiście, wątki zgrabnie się łączą. Przecież wszystko potoczyłoby się inaczej, gdyby wezyr nie był taki podły, a superbohaterka nie rąbnęła koni niezwykłym jeźdźcom... Walka i niepewność aż do końca książki, aż nie wiadomo, co jest bardziej niebezpieczne.

Bo nadmiar magii okazuje się bardzo szkodliwy. Czarodziejów da się tolerować, dopóki są stosunkowo słabi, skoncentrowani na własnym światku i nikt nie podsuwa im głupich pomysłów.

Dużo satyrycznych nawiązań. Już od samego początku — do "Siódmego syna". U Carda siódmy syn siódmego syna ma niezwykłe zdolności. U Pratchetta — ósmy syn ósmego syna zostaje czarodziejem. I rezygnuje z seksu. Bo jego ósmy syn stanowiłby zagrożenie dla świata.

Do tego dochodzą mrugnięcia w stronę arabskich historii: "Baśnie tysiąca i jednej nocy", władcy tak bogaci, że aż im to szkodzi, latające dywany, dżiny z lamp... Ponadto Autor często bawi się z przechodzeniem na drugą stronę antonimu. Można sobie wyobrazić różne przeciwieństwa światła — oczywiście jest ciemność, ale także coś jeszcze czarniejszego, swego rodzaju antyświatło...

Bohaterowie zabawni, choć większość chyba występuje jednorazowo. Acz Conina bardziej kojarzyła mi się z końskim mięsem niż z Conanem Barbarzyńcą. Za to uroczy jest chłopak, który bohaterskiego fachu próbuje się nauczyć w poradnika (a i to matka nie pozwoliła mu czytać wszystkich rozdziałów).

Podoba mi się zabieg z Bibliotekarzem. "Uuuuk" ma tak wiele znaczeń... Na oczach czytelnika orangutan tłumaczy sprzymierzeńcowi plan, który mimo wszystko pozostaje niespodzianką. Ciekawe zagranie.

Błyskotliwy język, pełen niezwykłych porównań i gierek słownych. Żywię nieustające przekonanie, że tłumaczenie Pratchetta musi być prawdziwą przygodą. No bo już na pierwszej stronie napotykamy na kwiatuszek: "except the reasons of the heart, which are warm and messy and well, unreasonable.

wtorek, 27 listopada 2018

"Kobiety wywiadu" — zwięzłe historie

Tytuł:          Kobiety wywiadu     
Autor:          Przemysław Słowiński
Wydawnictwo:    SCHOLAR             
Rok 1. wydania: 2018                

Piętnaście rozdziałów, każdy opowiada o innej kobiecie pracującej dla wywiadu. Zazwyczaj pięknej — podrywanej albo podrywającej, wyłudzającej informacje w łóżku, przemycającej dokumenty lub pieniądze, niekiedy również strzelającej... Dla agentek można znaleźć wiele zastosowań.

Historie kobiet ułożone są alfabetycznie, nazwiskami. Każdej damie przypada około dwudziestu stron. Historyjki nie zawierają wiele informacji, bo i trudno je zdobyć — szpiedzy przeważnie należą do bardzo skrytych ludzi. Zdaje się, że tylko jedna pisała pamiętnik — ewenement w tej branży.

Panie z różnych krajów i okresów, lecz dominują Polki, druga wojna światowa i wyższe warstwy. Nawet jedna hinduska księżniczka jest. Niektóre nazwiska bardzo znane (acz niekoniecznie kojarzone ze szpiegostwem), inne zapomniane po cichu. Szczególnie władze PRL-u usilnie starały się nie pamiętać.

Często bohaterki rozdziałów odznaczają się dużym sprytem, opanowaniem, odwagą... Cóż, gdyby brakło im tych zalet, pewnie wpadłyby przed osiągnięciem znaczących sukcesów (a rzadko kiedy te kobiety traktowano jak jeńców wojennych) i historia nie miałaby na ich temat wiele do powiedzenia.

Zwracają uwagę liczne czarno-białe zdjęcia. W większości ludzi w jakiś sposób związanych z bohaterką, ale trafiają się również fotokopie dokumentów. Ilustracji jest tak wiele, że pozostaje stosunkowo mało miejsca na tekst i książkę czyta się bardzo szybko.

Każdy rozdział zawiera kilka encyklopedycznych notek definiujących różne terminy; nazwy jednostek wywiadowczych i organizacji, technik używanych przy szpiegowaniu, osób itp. Na końcu książki zamieszczono bibliografię, ale przydałby się jeszcze indeks nazwisk i miejsc.

Zaskoczył mnie jeden rozdział, w większości poświęcony rotmistrzowi Sosnowskiemu — mężczyźnie, który tak rozkochał w sobie Benitę von Falkenhayn, że ostatecznie trafiła na szafot. Teoretycznej bohaterce tego fragmentu poświęcono znacznie mniej miejsca.

Pod względem językowym mogło być lepiej — natknęłam się na stosunkowo wiele literówek.

piątek, 23 listopada 2018

"Zjadacze gwiazd" — beletrystycznie o dyktatorze

Tytuł:           Zjadacze gwiazd       
Tytuł oryginału: Les mangeurs d'étoiles
Autor:           Romain Gary           
Wydawnictwo:     Czytelnik             
Rok 1. wydania:  1966                  

Stało na półce z fantastyką, ale tylko przez pomyłkę. Tytułowi zjadacze gwiazd to nie wredna obca cywilizacja kolonizująca/ niszcząca dalekie planety, a slangowe określenie ludzi żujących liście z pewnym narkotykiem (i nie chodzi o krzew koki, chociaż działanie podobne). Ale i innych nawiązań można się doszukać — na przykład do celebrytów. Jednak fantastyki tu jak kot napłakał.

Powieść opowiada o dyktatorze fikcyjnego południowoamerykańskiego kraju, generale Almayo. Najpierw zaprosił grupkę ludzi (w większości Amerykanów) do siebie, a potem — kiedy rewolucyjna opozycja podpaliła mu grunt pod nogami — wydał rozkaz rozstrzelania ich w drodze z lotniska do rezydencji. Oczywiście, żeby zrzucić winę na przeciwników i zyskać pomoc oburzonego USA.

Fabuła prowadzona jest dwuwątkowo — zaproszeni goście z jednej strony, wydarzenia wokół generała z drugiej. Niektóre zwroty akcji bardzo przewidywalne. No, po prostu w takich warunkach w książce nie może zdarzyć się inaczej. Aż nie chce się czytać po to tylko, żeby się upewnić, że człowiek miał rację.

Najciekawsze wydaje mi się socjologiczne tło powieści. Hiszpanie tak długo nawracali Indian, straszyli diabłem, jednocześnie eksploatując ich ekonomicznie i poniżając przy każdej okazji, aż doprowadzili do przekonania, że światem rządzi szatan, a nie ten dobry, wybaczający Bóg z bajek misjonarzy. Oprócz tego wiekami zaniedbywane pospólstwo sądzi, iż budowanie filharmonii lub biblioteki to marnowanie pieniędzy na nikomu nie potrzebne fanaberie. Co innego wydatki na armię — każdy wie, że wojsko może wynieść do władzy, a potem pozwolić ją utrzymać.

W rezultacie dyktator, indiańskiego pochodzenia, który cudem zdołał dorwać się do żłobu, próbuje zasłużyć sobie na względy tego, kogo uważa za prawdziwego władcę świata. Modlitw za własną duszę boi się panicznie, bo mogą mu popsuć wizerunek. Interesujący bohater.

Wydarzenia w grupie nieszczęsnych gości śledzimy głównie oczyma pastora słynącego z płomiennych kazań o — jakże by inaczej? — diable. Dla mnie nie był to interesujący punkt widzenia. Strasznie bigoteryjny, a momentami zalatywał hipokryzją. Och, ta kochanka dyktatora to istota zepsuta do szpiku kości, ale skoro się przytuliła, to nie wypada odepchnąć kobiety poszukującej wsparcia. Śmieszne jest, jak pastor bez przerwy uważa się za kogoś niepomiernie lepszego od współtowarzyszy.

Książka napisana dość błyskotliwie, spodobało mi się kilka bon motów.

Pod względem językowym tak sobie. Widać, że powieść była sprawdzana, nie zauważyłam literówek (acz powtórzenia czy nieodpowiedni przypadek się trafiają), ale są poważniejsze byki — słowo użyte niezgodnie ze znaczeniem czy lata świetlne dwukrotnie wykorzystane jako jednostka czasu.

poniedziałek, 19 listopada 2018

"Diabeł na wieży" — początek Domenica

Tytuł:          Diabeł na wieży
Autor:          Anna Kańtoch   
Wydawnictwo:    Fabryka Słów   
Rok 1. wydania: 2005           

Zbiór opowiadań. Bohater, Domenic Jordan, zajmuje się rozwiązywaniem różnych zagadek, chociaż zasadniczo jest lekarzem. Tajemnice mają zawsze podłoże nadnaturalne, więc można mówić o połączeniu kryminału z fantastyką. I powieścią historyczną.

Na książkę składa się sześć opowiadań — każde poświęcone odrębnej sprawie. Tytuł całości pochodzi od pierwszej historii. Teksty są raczej samodzielne, można czytać wybiórczo albo z długimi przerwami. Tylko czasem pojawia się jakaś wzmianka, że bohater wcześniej przebywał w jakimś miejscu, gdzie rozwiązał taką to a taką zagadkę. Albo że objęty jest protekcją dostojnika, z którym rozmawiał podczas drugiej przygody.

Tajemnice do wykrycia zróżnicowane, sposoby zainteresowania się problemem również — a to ktoś wzywa lekarza do chorega, a to bohater chce spędzić zimę w dziurze zabitej dechami, a to ktoś oskarża go o morderstwo... W efekcie książkę czyta się z przyjemnością, dłużyzn nie zauważyłam.

Świat nieco się różni od standardowego fantasy — to już nie średniowiecze, a późniejsze wieki. Domenic Jordan nosi dwa dwulufowe pistolety, ale jeździ powozem. Często dokonuje sekcji zmarłych, chociaż większość ludzi nie popiera takiego bezczeszczenia zwłok. Ciekawie wypada połączenie chrześcijaństwa z magią. Kościół akceptuje niektóre jej przejawy, ale nie wszystkie. Na przykład toleruje wyłącznie jasnowidzów działających pod patronatem jakiegoś świętego. A i sami święci potrafią czynić cuda, nawet po śmierci (tak zrozumiałam jedno z opowiadań).

Główny bohater wyrazisty, z tajemniczą przeszłością. Trochę się o niej dowiadujemy, ale to tylko okruchy. Każda napotkana postać zwraca uwagę na jego ubrania — czarne, lecz modne i drogie. Inni bohaterowie często mi się mylili; w każdej historii jest ich dość wielu, a nazwiska mają obce (francuskie?), nie sposób ich z czymś skojarzyć.

Pod względem językowym całkiem przyzwoicie, ale sporadycznie trafiają się literówki.

czwartek, 15 listopada 2018

"Większy kawałek świata" — młodzieżowa Chmielewska

Tytuł:          Większy kawałek świata
Autor:          Joanna Chmielewska    
Wydawnictwo:    Kobra                 
Rok 1. wydania: 1976                  

Chmielewska w wersji młodzieżowej — siedemnastoletnie Tereska i Okrętka wyruszają na wakacje. Na Mazury, pływają kajakiem po jeziorach. Autorka chyba nie byłaby sobą, gdyby dziewczyny nie natknęły się na jakieś tajemnice. Dlaczego ktoś notorycznie demoluje im ogniska? Elementy humorystyczne również się pojawiają, acz nie ma ich wiele, to raczej drobne akcenty niż kawałki.

Z ciekawostek — na jednym z kempingów bohaterki spotykają rodzeństwo z innego cyklu: Janeczkę i Pawełka. Obie strony nawiązują przyjazne stosunki dyplomatyczne.

Tajemnica i zbrodnie może nie mrożą krwi w żyłach, ale za to fabuła została dobrze skonstruowana — Chmielewska najpierw, nieznacznym ruchem, rozwiesza strzelby Czechowa. Jedną na tej ścianie, drugą obok kominka... W końcówce wszystkie wypalają, a w huku kanonady luźne dotychczas wątki elegancko splatają się we wspólny wzór.

Zafrapowała mnie ilość sprzętu, jaki dziewczyny zabierają na wędrówkę. Miały chyba ze trzy garnki! Hmmm, kiedy jeździłam na rajdy górskie, mieliśmy jeden kociołek na kilkunastoosobową grupę. Niektórzy nosili osobiste menażki, ale raczej jedliśmy ze wspólnego naczynia. Więcej niż garnek na twarz wydaje mi się rozpustą. Może chodzi o to, że w górach sprzęt AGD trzeba dźwigać w plecaku, a może nawyki żywieniowe podczas wyjazdów młodzieżowych bardzo się zmieniły. Tereska i Okrętka chyba potrzebowały do szczęścia mleka skondensowanego. Mnie by to do głowy nie przyszło...

Podejście do ekologii na pewno ewoluowało. Janeczka i Pawełek z zapałem rozpuszczają mydło w jeziorze, próbując wytworzyć roztwór nasycony... Obecnie to by mi się kojarzyło z horrorem, ryby miałyby przerąbane, za to strażnicy — niezłe branie.

Pod względem językowym bardzo dobrze, żadne usterki nie rzuciły mi się w oczy. Chmielewska trzyma poziom.

niedziela, 11 listopada 2018

"Ciężkie norwidy" — poezja wyjaśniona

Tytuł:          Ciężkie norwidy                   
Autor:          Stanisław Falkowski, PawStępień
Wydawnictwo:    Świat Książki                     
Rok 1. wydania: 2009                              

Miałam napisać coś o zwykłej beletrystyce, ale skoro dzisiaj taki wyjątkowy dzień, to chyba nie wypada. Trudno, Chmielewska poczeka, znalazłam książkę dającą szansę na wpis i literacki, i patriotyczny. I jeszcze historyczny na dodatek. Że za mało patriotycznie? Literatura to część naszej kultury. Byłabym skłonna zaryzykować tezę, iż na przykład Lem (że o noblistach nie wspomnę) zrobił dla Polski więcej niż powstańcy listopadowi razem wzięci.

Wybrałam "Ciężkie norwidy, czyli subiektywny przewodnik po literaturze polskiej". Książka w trzydziestu jeden rozdziałach przybliża twórczość różnych poetów i pisarzy polskich. Od anonimowego tłumacza średniowiecznej "Legendy o świętym Aleksym" do Zbigniewa Herberta.

Każdy rozdział omawia jedno lub kilka (jeśli to krótkie wiersze) dzieł wybranego twórcy. Pokazuje, co w tym utworze jest wyjątkowego, wyjaśnia znaczenie wiersza, analizuje przytaczane cytaty... Jeśli trzeba, to linijka po linijce. Dość dokładnie — te opisy zajmują ponad sześćset stron (B5).

Ale są skuteczne. Jeśli nawet ja dałam się przekonać do poezji, to Autorzy muszą być geniuszami perswazji. No dobrze — są granice. Mirona Białoszewskiego nadal nie trawię i uważam, że jego muza-natchniuza bełkotała, jakby nigdy nie trzeźwiała.

Książkę ilustruje kilkadziesiąt kolorowych reprodukcji (z dość obszernym komentarzem) — obrazy powiązane tematycznie lub fotografie twórców, ich rodzin i przedmiotów do nich należących. Każdy rozdział coś dostaje, i tylko garstka ma po jednej sztuce.

Do twórczości każdego pisarza dołączona jest odrębna bibliografia. Do tego dostajemy zbiorcze indeks nazwisk i tytułów oraz "Subiektywny indeks problemów, tematów i motywów" — w sumie pięćdziesiąt stron. Oczywiście, Autorzy zamieścili również spis ilustracji.

Pod względem językowym zasadniczo wygląda dobrze. Znalazłam tylko jedną literówkę, ale sporo zepsuły słowa "by ubrać 'letniczek pisany'" (s. 383).

czwartek, 8 listopada 2018

Finkla pisze — "Fantazmaty II"

Tytuł:           Fantazmaty
Autor:           Antologia 
Tom:             II        
Wydawnictwo:     Fantazmaty
Rok 1. wydania:  2018      

Dzisiaj ukazał się drugi tom antologii, zawierającej opowiadania fantastyczne z różnych dziedzin.

Okładka wygląda tak:





Wśród dwudziestu tekstów znalazło się i moje opowiadanko — "Nagroda wojownika". Wcześniej opublikowałam je na stronie Nowej Fantastyki (w tej chwili tekst jest tam niedostępny) i niektórzy mogą je już znać, ale fantazmatowa wersja jest nieco dłuższa i zawiera odrobinę więcej wyjaśnień. No, może sugestii.

Oczywiście zachęcam do przeczytania i podzielenia się opiniami. :-)

Zbiór można pobrać bezpłatnie na stronie Fantazmatów.

poniedziałek, 5 listopada 2018

"Bajki czeskie" — radość życia

Tytuł:           Bajki czeskie
Tytuł oryginału: České Pohádky
Autor:           Jan Drda     
Wydawnictwo:     Śląsk        
Rok 1. wydania:  1959         

"Bajki czeskie" chyba najłatwiej porównywać z innymi znanymi bajkami — tymi, które weszły do kolekcji braci Grimmów. Od razu widać, że te czeskie są młodsze — mniej w nich magii (w niektórych opowieściach w ogóle nie ma elementów fantastycznych) i dzikiej przyrody (epoka romantyzmu dawno się skończyła), więcej rzemieślników. Książę to już nie wymarzony kandydat na męża dla tysięcy ubogich Kopciuszków, tylko rozbestwiony luksusem paniczyk utrudniający życie swojemu ludowi. Ale może to komunistyczne sympatie Autora wychodzą.

Widać również wpływy chrześcijańskie — w baśniach pojawiają się wodniki czy rusałki, ale chyba więcej diabłów. Zwierzęta występują sporadycznie, jeszcze rzadziej odgrywają istotne role, raczej pomagają — dobrym lub złym — ludziom. Człowiek podporządkował sobie naturę, to już nie wilki stanowią problem dla Czerwonych Kapturków.

Bohaterowie częściej niż z biedą i złymi czarownicami zmagają się z samowolą i kaprysami panujących, skorumpowanymi urzędnikami, branką... Ale na ogół żyje im się wesoło i dostatnio (nie to, co u Andersena). Ta codzienna, bukoliczna lub drobnomieszczańska, radość to chyba czeski rys. I piwo, dużo piwa. ;-)

Zauważyłam również ślady słowiańskie — rosyjski Kościej. Oraz austriacko-węgierskie — jeżeli prowadzi się z kimś wojnę, to z Turkami. Interesujące, jeśli wspomnieć, że Drda zaczął pisać podczas II wojny światowej.

Bajki są również ściślej "przywiązane" do miejsc — często akcja rozgrywa się w określonej miejscowości. Niekiedy wymyślonej, na co wskazuje zabawna nazwa, jak "Nieżyczliwice" czy "Narzekajły".

Pewne elementy pozostają jednak niezmienione. Optymalnym bohaterem bajkowym ciągle jest sierota, który do wszystkiego w życiu dochodzi sam — pracą, szlachetnością, sprytem... No i można być na bakier z logiką. Jeśli kogoś na to stać, ma złotą szablę — kto zabroni bogatemu?

Pod względem językowym, nie jest źle, ale sporadycznie trafiają się literówki. Bardzo zaskoczyła mnie "odsiecz" znacząca coś złego i strasznego dla wojaka.

czwartek, 1 listopada 2018

"Tajemnica domu Arandów" — hiszpańsko

Tytuł:           Tajemnica domu Arandów       
Tytuł oryginału: El Misterio de la Casa Aranda
Autor:           Jerónimo Tristante           
Wydawnictwo:     Noir Sur Blanc               
Rok 1. wydania:  2008                         

Podtytuł — "Przygody detektywa Victora Rosa w Madrycie pod koniec XIX wieku" — wiele mówi o treści. Zgadza się, jest bardzo hiszpańsko, z korridą włącznie. Dziewiętnastowiecznie też jest — wszyscy jeżdżą dorożkami (samochody jeszcze do Madrytu nie dotarły, nawet jako plotki), używają świeczek i czerpią wodę ze studni. Ale telegraf już jest, można szybko przesłać kluczowe wiadomości.

Główny bohater bardzo mocno przypominał mi kanadyjskiego detektywa Murdocha z serialu. Młody, zdolny, wielbiciel najnowszych odkryć naukowych (daktyloskopia itp.) umożliwiających mu przełomy w trudnych sprawach. Do tego zakochany w pannie z wyższych sfer, która może przydawać się w niektórych śledztwach. Ale Victor ma o wiele łatwiej — nie musi sam ślęczeć nad artykułami naukowymi, we wszystkie arkana wprowadza go mentor. Nawet uczynnie piłuje różnymi narzędziami ludzkie kości, żeby pokazać, jakie ślady zostawia brzytwa, jakie nóż... Ogólnie, protagonista ma z górki i wielu ludzi mu pomaga.

Pozostali bohaterowie często mi się mylili. Zapewne przyczyniła się do tego mnogość męskich imion i nazwisk na literę A: don Alfredo, don Alberto, don Aldanza, don Armando, don Antonio... Kobiety też się trafiają (Augusta, Ana, Aurora), ale już nie w takiej obfitości. Do tego każdy ma ze dwa imiona (a może to drugie to nazwisko?), co wydatnie utrudnia zapamiętanie postaci.

Fabuła rozkręca się bardzo wolno. Najpierw Autor opisuje, jak to się stało, że protagonista zrezygnował z kariery kieszonkowca na rzecz pracy policjanta, a jakie stosunki łączyły go z pierwszym mentorem, a jakie miał poglądy polityczne... Dopiero mniej więcej w jednej piątej książki pojawia się wzmianka o jakiejś zbrodni. Ale potem już akcja się rozkręca i trup ściele się gęsto. Nietuzinkowy pomysł na zbrodnię.

Irytowało mnie tło polityczne, a ściślej ten poziom jego szczegółowości, który nic mi nie mówił, jedynie zamulał tekst. OK, protagonista jest liberałem — to jakoś o nim świadczy. Ale wspominanie nazwisk jakichś ministrów z dziewiętnastowiecznej Hiszpanii? Nie znam ludzi.

Za to spodobało mi się tło społeczne. Gdzie te czasy, kiedy policjant prowadzący kilka śledztw równolegle mógł jeszcze pójść wieczorem do teatru albo na korridę? Do tego dochodzi zwyczajowa popołudniowa drzemka, że o wizytach w domu publicznych nie wspomnę. Oj, wiele utraciliśmy...

Pod względem językowym mogło być lepiej. Trafiają się bardzo niezgrabne konstrukcje (jak "najkrótsza odległość miedzy dwoma punktami"). Zaskoczył mnie również majordomus wyrażający się o swojej (zamężnej) pracodawczyni per "panienka". Tym bardziej, że wynajęto go dopiero, kiedy państwo młodzi zamieszkali razem w nowym domu.