wtorek, 28 sierpnia 2018

"Europa jesienią" — o szpiegach

Tytuł:           Europa jesienią 
Tytuł oryginału: Europe in Autumn
Autor:           Dave Hutchinson 
Wydawnictwo:     REBIS           
Rok 1. wydania:  2014            

Książka nie tyle szpiegowska, co o szpiegach — pokazuje ich mniej lub bardziej codzienną pracę, ze szczególnym uwzględnieniem porażek. Przez większość tekstu nie mamy pojęcia (wraz z protagonistą), czemu służą wykonywane zadania, po co dostarcza się te tajemnicze przesyłki i przemyca ludzi. "Dla idei" to żadne wyjaśnienie. Ja na miejscu bohatera dawno bym się zbuntowała. Sama lektura irytowała — skoro nie wiem, o jaką stawkę toczy się gra, wszystko mi jedno, jak się skończy. Losy jednego trybiku w wielkiej maszynie nie są zbytnio frapujące.

Powieść zawiera elementy SF. Objawiają się one w dwóch sferach: geopolitycznej i gadżetowej. Z powodów długo nie wyjaśnionych Unia Europejska się rozpadła, ale na tym proces dezintegracji się nie zatrzymał. Co i rusz powstają pańsewka, przy których Watykan sprawia wrażenie mocarstwa. Do tego garść wynalazków: doskonale kamuflujący (także w podczerwieni) strój, portfel rozpoznający DNA właściciela itp. Pod koniec książki pojawia się coś bardzo zbliżonego do magii.

Akcja niekiedy toczy w Polsce. I niestety to nie był plus. Zdaniem Autora tutaj wszystko jest złe. Nawet wiosna i lato. Co innego Londyn. Protagonista — chociaż właściwie jest w nim uwięziony i nie ma pensa przy duszy — od razu zauważa, że to niezwykłe i wspaniałe miasto.

Fabuła mnie nie wciągnęła — zbyt długo nie wiedziałam, o co w tym wszystkim chodzi. Perspektywa szeregowego pracownika, którego nie wtajemnicza się w cele realizowanej operacji, mnie nie zainteresowała. Do tego bardzo dużo dzieje się w czarnych skrzynkach — poznajemy jedynie skutki, ale nie przyczyny ani szczegóły. I dość długo akcje pozostaje podzielona na odrębne fragmenty, które dopiero pod koniec zaczynają się łączyć. Rozumiem, że to pierwszy tom trylogii, ale to chyba jeszcze nie powód, żeby nie zamykać ani jednego wątku. Ale podejrzewam, że książka może się bardzo podobać zwolennikom teorii spiskowych.

Bardzo dużo bohaterów, przeważnie mężczyzn. Większość wprowadzana jest na chwilę, acz dowiadujemy się o nich dość wiele. Niekiedy sto stron później postacie nagle wracają i trzeba sobie przypominać, kim był dany człowiek. Mylili mi się ci wszyscy ludzie. Mętlik powiększały liczne — jak to wśród szpiegów — aliasy.

Z ciekawostek — Autor przedstawia pracę w kuchni restauracji w taki sposób, że aż dziwne, iż ktokolwiek chce tam się zatrudnić. Rozumiem, że skaleczenia i poparzenia to chleb powszedni kucharza. Ale żeby bić podwładnych? Dzicz jakaś...

Pod względem językowym mogło być dużo lepiej. Trafiają się zgubione podmioty, literówki, powtórzenia, liczby zapisywane cyframi w dialogach...

piątek, 24 sierpnia 2018

"Niezwykłe życie roślin" — dużo obrazków

Tytuł:          Niezwykłe życie roślin                
Autor:          Anna Przybyłowicz, Łukasz Przybyłowicz
Wydawnictwo:    Carta Blanca                          
Rok 1. wydania: 2009                                  

Książka bardziej do oglądania niż do czytania — na niemal każdej stronie więcej miejsca zajmują fotografie niż litery. Zdjęcia owszem, bardzo ładne, w większości wykonane przez Autora. Miałam jednak wrażenie, że to fotografie zadecydowały o treści książki. Co się ładnie zaprezentowało, rozkwitło przed obiektywem — dostało się na łamy. Krótkie opisy stanowią jedynie komentarz.

Około połowy książki poświęcono poszczególnym etapom życia roślin, od kiełkowania, przez formowanie pąków, kwitnienie, zapylanie, owocowanie i rozsiewanie, do obumierania. Reszta dotyczy rozmaitych przystosowań roślin, środowisk przez nie opanowywanych oraz powiązań ze zwierzętami i człowiekiem.

Można poznać kilka ciekawostek z życia roślin, ale raczej należy nastawiać się na doznania estetyczne niż chłonięcie wiedzy. Nawet tło — często czarne — bardziej eksponuje zdjęcia niż sprzyja czytaniu. To wrażenie zostaje dodatkowo pogłębione przez gruby i gładki papier.

Praca zawiera indeks nazw gatunków — dwie strony.

Trafiają się literówki, ale nie ma ich dużo.

poniedziałek, 20 sierpnia 2018

"W pierścieniu ognia" — kontynuacja

Tytuł:           W pierścieniu ognia
Tytuł oryginału: Catching Fire      
Tom:             2                  
Autor:           Suzanne Collins    
Wydawnictwo:     Media Rodzina      
Rok 1. wydania:  2009               

Kontynuacja "Igrzysk śmierci". Jak często, oryginalny tytuł bardziej przypadł mi do gustu — kojarzy się z rozpalaniem, a do tego można go interpretować na co najmniej dwa poprawne sposoby. Więcej, jeśli się trochę naciągnie, w końcu niejednej osobie grunt pali się pod nogami. Natomiast pierścienia ognia w książce nie widać, co najwyżej metaforyczny, zaciskający się dookoła ofiary.

Jak się okazuje, zwycięstwo w igrzyskach opisanych w pierwszym tomie to dla Katniss i Peety dopiero początek kłopotów. Szczególnie dziewczyna ma przerąbanie — prezydent nie może jej zapomnieć aktu buntu, dzięki któremu zabawę przeżyło aż dwoje trybutów. Za to opinia publiczna popiera parę nieszczęśliwych kochanków z Dystryktu Dwunastego.

Niby z grubsza jest jasne, jak książka musi się skończyć (toż wiadomo, że to trylogia i bohaterowie jeszcze będą potrzebni, w najgorszym wypadku jedno z nich), ale jednak ciekawi, w jaki sposób Autorka do tego doprowadzi. Udaje jej się, moim zdaniem, całkiem zgrabnie. I uratować, kogo trzeba, i aż do końca zachować szczegóły w sekrecie. Drugi tom trzyma poziom. Nie rozumiem tylko, dlaczego Wiress duka swoje "tik-tak", zamiast zwyczajnie powiedzieć sprzymierzeńcom, o co chodzi.

Główne postacie znane z pierwszej części: Katniss i Peeta. Wspiera ich Haymitch oraz reszta ekipy. Chyba najbardziej podobało mi się to, co zrobił Cinna. I wróg mniej więcej ten sam; pusty i spragniony krwi Kapitol, z dyszącym żądzą zemsty prezydentem na czele. Nadal podział na dobrych i złych jest bardzo wyrazisty, z szarym motłochem pomiędzy biegunami. No, może Johanna nieco się wyłamuje.

Jak poprzednio, czyta się szybko. Nie ma się nad czym zastanawiać, a zakończenie ciekawi.

Pod względem językowym przyzwoicie. Bez wyszukanych fajerwerków lingwistycznych, ale i bez błędów. Tylko jakaś literówka mi mignęła.

czwartek, 16 sierpnia 2018

"Co do grosza" — humorystycznie

Tytuł:           Co do grosza                      
Tytuł oryginału: Not a penny more, not a penny less
Autor:           Jeffrey Archer                    
Wydawnictwo:     Prószyński i S-ka                 
Rok 1. wydania:  1976                              

Pierwsza książka Archera. Pojawia się wątek sensacyjny, jednak jest równoważony sporą dawką humoru. Rekin finansowy, działając na pograniczu prawa, zakłada spółkę praktycznie bez żadnego kapitału. Dzięki starannie stymulowanym przeciekom, ceny akcji szybują w górę. Potentat po kryjomu pozbywa się swoich papierów wartościowych, a w końcu okazuje się, że akcjonariusze pozostali z bezwartościowymi...

Czterej najwięksi udziałowcy, którzy wspólnie utopili około miliona dolarów, postanawiają te pieniądze odkraść. Tak, żeby winowajca w ogóle się nie zorientował. Co do grosza. Bo w końcu każdy jest ekspertem we własnej branży i łatwo mu oskubać laika.

Postacie barwne — każdy z czterech mścicieli jest inny, każdy na swój sposób podchodzi do problemu. Żywo wypadają dialogi między nimi, szczególnie kiedy dogryzają wspólnikowi, który ciągle nie może przedstawić planu na odzyskanie swojej części kasy. Antagonista wyjątkowo niesympatyczny — nie dosyć, że podły i bezwzględny w interesach (zapewne wszyscy milionerzy tak mają), to jeszcze gruby i zadufany — ale chyba nie przerysowany. Trochę smutno, że ma polskie korzenie.

Fabuła niezbyt skomplikowania — oszukani panowie po kolei przystępują do realizacji swoich planów ale zawiera kilka zakrętów i odpowiedni ładunek zaskoczenia w finale.

Widać, że Autor raczej orientuje się w tym, o czym pisze — świecie finansów i arystokracji. Inne części, skoncentrowane na specyficznych dziedzinach, już nie są tak bogate w szczegóły, chociaż nie rzuca się to w oczy.

Czyta się szybko i przyjemnie. Zresztą, książeczka jest krótka — niewiele ponad 200 stron.

Pod względem językowym mogło być lepiej. Trafiają się zgubione podmioty, literówki, cyfry w dialogach czy usterki w interpunkcji.

niedziela, 12 sierpnia 2018

"Historia estetyki" 1 — wykład

Tytuł:          Historia estetyki     
Autor:          Władysław Tatarkiewicz
Tom:            1                     
Wydawnictwo:    Arkady                
Rok 1. wydania: 1960                  

Pierwszy tom obszernego dzieła — zgodnie z podtytułem ("Estetyka starożytna") poświęcony starożytności, która została ograniczona do Grecji i Rzymu. Książka składa się z trzech części. Pierwsza, najkrótsza, dotyczy okresu archaicznego, czyli początków greckiej sztuki — poezji oraz sztuk plastycznych. Druga część omawia okres klasyczny, a ostatnia — okres hellenistyczny, ale koncentruje się głównie na Rzymie. Inna sprawa, że Aleksander Macedoński niespecjalnie zajmował się malowaniem obrazów ani tworzeniem dytyrambów...

Każda część dzieli się z kolei na rozdziały. Typowy rozdział to omówienie poglądów danej szkoły filozoficznej na różne aspekty sztuki, a po nim Tatarkiewicz przytacza cytaty z dzieł starożytnych autorów, które dotrwały do naszych czasów. Trafiają się wśród nich perełki naprawdę błyskotliwe: celne i lapidarne.

Podobały mi się między innymi te: "Toteż Gorgiasz mówił o tragedii, że 'jest oszukaństwem, w którym oszukujący jest uczciwszy od nie oszukującego, a oszukany mędrszy od nie oszukanego'" (str. 105) lub słowa przez Senekę przypisywane Platonowi: "Bezskutecznie stuka do bram poezji człowiek trzeźwy" (str. 239).

W odróżnieniu od prac Umberto Eco, który niegdyś zajął się podobną tematyką, tutaj dostajemy solidny wykład na temat teorii estetyki oglądanej oczyma starożytnych. Widać przy tym, że Tatarkiewicz był przede wszystkim filozofem — poglądy na sztukę zaprezentowane są z punktu widzenia poszczególnych filozofów lub całych szkół: pitagorejczycy, Heraklit, Sokrates, Platon, Arystoteles, epikurejczycy, sceptycy i wiele innych, aż do Plotyna.

Dowiadujemy się, co dana grupa sądziła o roli sztuki, tej czy innej dziedzinie, jakie cechy uważała za najważniejsze i najbardziej wartościowe (prawda, piękno, użyteczność?)... Można również co nieco zrozumieć, dlaczego zbiór muz wygląda tak dziwacznie z punktu widzenia dzisiejszej sztuki: różne rodzaje poezji, a za to żadnej opiekunki malarzy czy rzeźbiarzy. Acz wciąż nie rozumiem, co w tym gronie robi Urania... ;-) W tle przewija się historia Grecji i Rzymu.

Użyteczność książki podnoszą ilustracje. Kilkanaście rycin przedstawiono w pierwszej części, a na końcu znajduje się dwieście w większości czarno-białych fotografii starożytnych przedmiotów i budowli.

Pod względem językowym całkiem nieźle, acz (raczej rzadko) trafiają się literówki.

środa, 8 sierpnia 2018

"Oczy Heisenberga" — motywy z "Diuny"

Tytuł:             The Eyes of Heisenberg
Tytuł tłumaczenia: Oczy Heisenberga      
Autor:             Frank Herbert         
Wydawnictwo:       Tom Doherty Associates
Rok 1. wydania:    1966                  

Powieść wydana rok po "Diunie" (którą uważam za najlepszą książkę wszech czasów), zawiera sporo motywów z sagi, ale to jednak nie ten format. A wspólnych tematów nie brakuje: manipulacje genetyczne z ideałem majaczącym gdzieś w tle, walki cyborgów/ robotów z ludźmi, podział na kasty (niektóre bezpłodne), długowieczność, dowiadywanie się mnóstwa rzeczy o człowieku na podstawie obserwacji, tajne języki, klonowanie...

Autor porusza interesującą tematykę: stabilność sztywnego systemu. Cóż, jeśli do układu nie wprowadzamy żadnych zmian, może dobrze działać, dopóki warunki się nie zmienią. Potem nagle okazuje się nie tylko słabo przystosowany, ale i niezdolny do adaptacji. A to już problem...

Mimo ciekawej tematyki fabuła nie wywarła na mnie większego wrażenia. Deus wyskakuje ze swojej machiny już na samym początku. Taka ingerencja wyższego, niewytłumaczalnego czynnika w moim przypadku nie działa pozytywnie. Końcówka wydaje się przerysowana, sztucznie przyspieszona. No, nie widzę powodu, żeby lawina spadała w takim tempie.

Bohaterowie raczej czarno-biali — albo ktoś wspiera istniejący układ, albo spiskuje przeciwko niemu. Ci dobrzy są szlachetni do bólu (nie pamiętam ani jednego podłego postępku), ci źli — traktują wszystkich jak mierzwę. Przez to postaci wydają się schematyczne, stereotypowe. Cierpią na tym interakcje między nimi.

Podejście do nauki obecnie może wyglądać naiwnie — z nieśmiertelnością dla wybranych i genetycznymi manipulacjami posuniętymi niemal do absurdu — ale nie będę się czepiać. W momencie publikacji powieści Nobel za odkrycie struktury DNA miał raptem kilka latek i wszystko wydawało się możliwe...

Tytuł wydaje mi się słabo związany z treścią. Że Heisenberg — to rozumiem, ale dlaczego oczy?

sobota, 4 sierpnia 2018

"Tajemnica Mandylionu" — niewprawnie

Tytuł:          Tajemnica Mandylionu           
Autor:          Artur Żamojda                  
Wydawnictwo:    Wydawnictwo Księży Marianów MIC
Rok 1. wydania: 2016                           

Nie mogłam się oprzeć wrażeniu, że Autor jest jeszcze bardzo niedoświadczony w pisaniu. OK, od czegoś trzeba zacząć, ale redaktor też nowicjusz? O braku wprawy świadczy kilka rzeczy.

Po pierwsze, Żamojda stara się grać na czas, żeby nie odkryć wszystkich kart przedwcześnie. W rezultacie dopiero w okolicy połowy książki dowiadujemy się, o co chodzi, a po drodze napotykamy sporo nieciekawych zapychaczy. Protagonista w dramatycznych okolicznościach zdobył bardzo ważny i tajemniczy pamiętnik, więc czyta go w oszałamiającym tempie kilku stron na dobę. Mimo że — jako nauczyciel — w wakacje nie ma wiele do roboty. A w pamiętniku między innymi nijak nie związany z fabułą opis szarży na Somosierrę. Nie, twórca pamiętnika tam nie był, ale spotkał żołnierza, który mu wszystko opowiedział.

Po drugie, Autor słabo kontroluje szczegóły, na przykład czas. Bohater wsiada do autobusu o dziewiątej rano, jedzie na uczelnię, zamienia kilka zdań ze znajomym, idą do knajpy i już jest popołudnie. Albo budzi się o świcie, wychodzi na podwórko, żeby się umyć, przekomarza się ze znajomymi i już słońce przypieka. Znajomy narzeka, że nie może rozmawiać, bo spieszno mu do zasłużonego urlopu, a za kilka dni panowie znowu się spotykają i gadają.

Po trzecie, sam protagonista częściej zachowuje się jak miotany hormonami nastolatek niż jak dorosły facet. Co zobaczy spódniczkę, to głupieje, pozwala sobą manipulować, że aż przykro czytać... A w ramach zalotów próbuje poznaną babę wrzucić pod zimny prysznic. Myślałam, że z tego się wyrasta długo przed maturą.

Po czwarte — nieporadność językowa. Zgubione podmioty, powtórzenia, liczby zapisane cyframi (nawet w dialogach), błędne konstrukcje... Rozbawił mnie fragment ze stron 47-48: "oddziały zaborcy, które w dworkach takich jak mój chędożyły konie i stacje czyniły". Niby poprawnie, ale taka interpretacja się narzuca, że... To jeszcze nie jest warsztat starego pisarza.

Ogólnie, powieść rozkręca się mniej więcej w połowie. Coś się zaczyna dziać, znikają zapychacze, akcja nabiera rumieńców, nawet błędy językowe rzedną. Niestety, aż do końca niektóre wydarzenia wyglądają nienaturalnie, jakby Autor potrzebował określonej sytuacji, ale nie miał dobrego pomysłu, jak do niej doprowadzić. Protagonista często gęsto robi coś wiedziony intuicją albo nogi same go niosą w interesujące miejsce.

Bohaterowie mnie nie przekonali. Postacie prosto skonstruowane, od razu wiadomo, kto zły, a kto dobry. Protagonista miota się, łasi do szwarccharakterów, powarkuje bez sensu i powodu na tych, którzy mają mu pomóc... Zostaje świadkiem morderstwa, a po kilku dniach już miewa wątpliwości, czy to aby nie on zabił.