środa, 30 marca 2016

"Jak być leniwym" — coś więcej niż kpinki

Tytuł:           Jak być leniwym   
Tytuł oryginału: How to be Idle    
Autor:           Tom Hodgkinson    
Wydawnictwo:     Wydawnictwo W.A.B.
Rok 1. wydania:  2004              

Nie to, żebym potrzebowała poradnika na ten temat. Dziękuję, radzę sobie doskonale. ;-)

Spodziewałam się kpiarskiej książki, nabijania z pracusiów. Dostałam coś więcej — oprócz wspominania licznych przykładów znanych osobistości, które nie grzeszyły gorliwością (o Churchillu chyba każdy słyszał), Autor krytykuje współczesną kulturę konsumpcjonizmu i pogoni za pieniądzem. Co tu kryć — przemawiają do mnie te argumenty. Od ostatnich dwustu lat mamy dla siebie i innych ludzi podejrzanie mało czasu. A może w ogóle nie należało wprowadzać rolnictwa?

Książka podzielona została na dwadzieścia cztery rozdziały; każda godzina doby dostała swój kawałek leniwego tortu. Zapewne trudno było znaleźć odpowiednią czynność dla każdej z godzin zazwyczaj przesypianych, ale moim zdaniem Hodgkinson podołał zadaniu. 
Ujął mnie już pierwszy rozdział — krytyka wczesnego wstawania, a zwłaszcza obśmianie przysłowia "Kto rano wstaje, temu Pan Bóg daje". No bo faktycznie — w firmach zazwyczaj pierwsze pojawiają się sprzątaczki, które jakichś szaleńczo wysokich wynagrodzeń raczej nie otrzymują.

Moja wewnętrzna sowa, nieźle rozwinięta już w dzieciństwie, została usatysfakcjonowana do tego stopnia, że nawet przymknęłam oko na pochwałę palenia. Intelektualnie, rozumiem, że papieros, acz śmierdzący, jednak nieźle wpisuje się w tematykę świadomego nicnierobienia.

Liczne cytaty z literatury, a szczególnie wiersze, raczej do mnie nie przemawiały, ale ciekawie dowiedzieć się, jak wielu twórców zgadza się z Autorem w kwestii spędzania czasu. No właśnie — twórców — pewnie trudno zostawić po sobie niezapomniane dzieła sztuki, jeżeli człowiek haruje ponad dziesięć godzin dziennie w jakiejś firmie, a kolejne dwie traci w korkach...

Podsumowując — książka to pochwała próżnowania, z którego czasami lęgną się ciekawe rzeczy.

piątek, 25 marca 2016

"Zamordowana królowa" — wpływ splotów okoliczności na historię

Tytuł:           Zamordowana królowa   
Tytuł oryginału: La Reine étranglée    
Tom              2                     
Autor:           Maurice Druon         
Wydawnictwo:     Wydawnictwo Literackie
Rok 1. wydania:  1955                  

Drugi tom sfabularyzowanej historii wojny stuletniej.

Akcja powieści toczy się w latach 1314 i 1315. Na tronie francuskim zasiada Ludwik X Kłótliwy — nieudolny władca, znajdujący się pod wpływem niewiele bystrzejszego stryja. Nie ma już nikogo, kto w krytycznej chwili mógłby powiedzieć: "Ludwiku, zamilczcie".

Tytułowa królowa to Małgorzata Burgundzka, pierwsza żona monarchy, w otwierającym serię tomie skazana za cudzołóstwo i uwięziona w ponurym i zimnym zameczku. Oczywiście, że małżonek jej nie ufa, pragnie jak najszybszego rozwodu i następcy tronu. Ludwik ma już córkę Joannę, ale nie jest ojcostwa, a poza tym to tylko dziewczynka... Unieważnienie królewskiego ślubu napotyka same przeszkody.

W książkach Druona podziwiam pokazywanie, jak na pozór nieistotne szczegóły potrafią zmienić bieg historii. Drugi tom obfituje w takie ważkie drobiazgi. Dokument nieroztropnie podpisany przez mało świątobliwego biskupa, kłótnia na radzie królewskiej, wizyta zakochanego młodzieńca u wybranki mieszkającej na prowincji ogarniętej przez głód...

Jeśli miałabym się czegoś czepiać, to tylko tego, że tytuł zbyt wiele zdradza. Ale w końcu powieść chyba powstawała z myślą głównie o odbiorcach francuskich, którzy i tak powinni już znać historię własnego kraju.

Język lekko archaizowany, ale wciąż przystępny.

wtorek, 22 marca 2016

"Chłopcy 3" — niewiele się wyjaśniło

Tytuł:          Chłopcy. Zguba 
Autor:          Jakub Ćwiek    
Wydawnictwo:    Wydawnictwo SQN
Rok 1. wydania: 2014           

Trzecia część cyklu o chłopcach z Nibylandii, obecnie szalejących na motocyklach. A właściwie, nie tyle o młodych mężczyznach, co o Dzwoneczek, która ma poważne problemy.

Lektura lekka, łatwa i przyjemna. Jak to często u Ćwieka bywa, kolejny tom nie zamyka żadnych wątków, a jedynie rozgrzebuje kilka nowych. Trudno oprzeć się wrażeniu, że to za mało na samodzielną powieść. Zbyt wiele rzeczy Autor pozostawił bez wyjaśnienia. No cóż, czwórka już czeka na swoją kolej.

Trudno oceniać pomysł, bo ogólna tematyka cyklu się nie zmieniła. Pierwsze tomy często są bardziej oryginalne od trzecich. Ot, nowe przygody w starym uniwersum.

Językowo — mogło być lepiej. Niedociągnięcia to drobiazgi, ale niekiedy przeszkadzały. Słownictwa nie sposób zaliczyć do przebogatych.

Najbardziej jednak zirytowały mnie pewne dziwacznie zamknięte drzwi. Cytat ze 176 strony:
— Myślałam, że zamknęłam — powiedziała.
Roześmiał się.
— Bo zamknęłaś. Tylko zostawiłaś klucz od zewnątrz [...]
Najpierw długo się zastanawiałam, dopiero potem przyszło mi do głowy, że to chyba jednak jest możliwe, jeśli z jednej strony drzwi jest dziurka od klucza, a z drugiej zamek wierzchni. Teoretycznie da się zrobić. Tylko kto zakłada coś takiego w sypialni? A na samym końcu nie chciało mi się wierzyć, że dziewczyna, w końcu wychowana w Polsce, może popełnić taki głupi błąd.

Okładka zupełnie nie przypadła mi do gustu — z jednej strony zbyt wiele zdradza, a z drugiej... Hmmm, nie przypominam sobie przedstawionej sceny.

czwartek, 17 marca 2016

"Śmiech i młot" — dowcipy komunistyczne

Tytuł:           Śmiech i młot           
Tytuł oryginału: Hammer & Tickle         
Autor:           Ben Lewis               
Wydawnictwo:     Wydawnictwo Dolnośląskie
Rok 1. wydania:  2008                    

Duże wrażenie zrobił na mnie tytuł — przypadła mi do gustu gra słów, nie tylko zgrabnie przetłumaczona z angielskiego, ale chyba nawet po polsku fajniejsza niż w oryginale. Do podtytułu — "Historia komunizmu w dowcipach" — już mam trochę zastrzeżeń. To nie tyle historia komunizmu, co kawałów o komunizmie.

Nastroszyły mnie naukowe pretensje Autora, a szczególnie uznanie statystyki na temat żartów opracowanej przez pewnego rumuńskiego socjologa za "niepodważalny dowód bezpośrednio łączący dowcipy z upadkiem komunizmu" (s. 237). Bez przesady — statystyka pochodząca z jednego jedynego badania nie stanowi zbyt silnego argumentu nawet na korelację zjawisk. Mówienie o dowodzie to już poważne nadużycie.

Przeszkadzały mi również ekshibicjonistyczne opisy życia prywatnego Lewisa. Naprawdę nie interesują mnie poglądy polityczne jego dziewczyny i wolałabym nie czytać, dlaczego się rozstali.

Książka natomiast nieźle się sprawdza jako zbiór kawałów komunistycznych, poparty, powierzchownym bo powierzchownym, ale zawsze rysem historycznym. Ten poważniejszy wątek to coś, co wyróżnia "Śmiech i młot" spośród setek czysto satyrycznych zestawień. Tło na pewno pomaga w głębszym zrozumieniu dowcipów. I puenty, i zmieniającego się ryzyka związanego z opowiadaniem anegdot. Sądzę, że z czasem, w miarę zacierania się pamięci o słusznie minionym ustroju, wartość komentarzy będzie rosła.

Szczególnie miło czytało się o polskich akcentach — w dziele znalazło się miejsce dla Laskowika, Pomarańczowej Alternatywy, żartów na temat Solidarności... Acz przyznaję, że lektura mocno wstrząsnęła moim przekonaniem, jakoby nasz barak był najweselszy w tym ponurym obozie.

niedziela, 13 marca 2016

"Rzeźnia numer pięć" — antywojenne puzzle

Tytuł:             Slaughterhouse 5  
Tytuł tłumaczenia: Rzeźnia numer pięć
Autor:             Kurt Vonnegut     
Wydawnictwo:       Vintage           
Rok 1. wydania:    1969              

Pełen tytuł brzmi: "Rzeźnia numer pięć, czyli Krucjata dziecięca, czyli Obowiązkowy taniec ze śmiercią", ale raczej się go nie używa, nawet na okładce mojego wydania widnieje wersja skrócona. Dodatki mogą skłaniać do refleksji. Co wspólnego ma II wojna światowa z trzynastowiecznymi wyprawami krzyżowymi? Hmmm, jakby się tak zastanowić...

Jak chyba większość powieści Vonneguta, także i "Rzeźnia [...]" jest mocno nietypowa. Może nawet wyjątkowo nietypowa. Poszatkowana na drobne fragmenty, bo... A nie, pewnych rzeczy zdradzać nie wypada. W każdym razie czytelnik musi sobie składać fabułę z kawałeczków mozaiki. Cóż, od dziecka lubiłam puzzle. :-)

Podobało mi się antywojenne przesłanie książki — bombardowanie Drezna stanowi istotny punkt w powieści. Trudno się dziwić stanowisku Vonneguta — On tam był, to autobiograficzny wątek, do którego Autor dość otwarcie się przyznaje. Niestety, równie trudno nie zgodzić się z przesłaniem zawartym w następującym dialogu:
— Czy wiesz, co mówię facetom, którzy piszą książki przeciwko wojnie?
— Nie. Ciekawe, co im mówisz.
— Mówię: Dlaczego nie piszesz książek przeciwko lodowcom?
Zdarza się.

Nad tralfamadioriańskimi pomysłami związanymi z czasem też warto się zastanowić. Koncepcja nielinearna ma swoje zalety. Właściwie, to europejskie, czy zachodnie, liniowe podejście stanowi unikat. Społeczeństwa rolnicze raczej skłaniają się ku spirali.

Język — Vonnegut używa krótkich zdań twierdzących, które mają wywołać skojarzenia z reportażem "na gorąco". Wydaje mi się, że zabieg działa.

środa, 9 marca 2016

"Poszukiwacze gatunków" — więcej klimatu niż treści

Tytuł:           Poszukiwacze gatunków
Tytuł oryginału: The Species Seekers  
Autor:           Richard Conniff      
Wydawnictwo:     Prószyński i S-ka    
Rok 1. wydania:  2010                 

Podtytuł — "Bohaterowie, głupcy i szalony pościg, by zrozumieć życie na Ziemi" — nieźle oddaje treść. To książka o ludziach, którzy przemierzali dzikie (z ich punktu widzenia) krainy, aby odkrywać nieznane nauce gatunki. Oczywiście, że opisywane postacie mają swoje wady. Jak każdy. Chociaż... niektórzy mają wyjątkowe.

Nie dowiedziałam się zbyt wiele z dzieła Conniffa. Autor zdecydowanie bardziej skupia się na badaczach przyrody niż na obiekcie poszukiwań. A że opisywani podróżnicy już od dawna nie żyją i ich wady nie mają większego znaczenia... Chętnie poczytałabym więcej o skutkach odkryć lub o gatunkach.

Sądzę, że książka dobrze przekazuje klimat tamtych czasów. Niektóre scenki — na przykład, jak to wstrzymywano wymianę ognia, aby ktoś mógł złapać nieznanego chrząszcza czy innego owada — zapadają w pamięć.

Język przystępny, raczej bez wyszukanych terminów biologicznych. Lekturę urozmaicają liczne ilustracje.

piątek, 4 marca 2016

"Gwiazdozbiór psa" — pieska interpunkcja

Tytuł:           Gwiazdozbiór psa
Tytuł oryginału: The Dog Stars   
Autor:           Peter Heller    
Wydawnictwo:     Insignis        
Rok 1. wydania:  2012            

Kolejna, po "Wyznaję", książka, której twórca totalnie lekceważy zasady interpunkcji. Otóż, moim zdaniem, te wszystkie kreseczki i kropeczki do czegoś służą. Mianowicie, pozwalają Czytelnikowi od pierwszego rzutu oka zobaczyć zamysł Autora.

Heller nie dał mi tej szansy. Niekiedy musiałam się zastanawiać, co pisarz miał na myśli, czasem zgadywać, który z rozmówców wypowiada dane słowa. Zadanie tym trudniejsze, że myślniki otwierające dialog też zostały pominięte, trudno więc odróżnić pierwszoosobową narrację od słów mówionych na głos przez głównego bohatera. Zwłaszcza że Autor postanowił monotonnie oddzielać pustym wersem każdy akapit od sąsiednich.

Nie znoszę, kiedy ktoś nie szanuje mojego czasu, a pomijanie przecinków i myślników właśnie to oznacza — zmusza do poświęcenia dodatkowej chwili banalnym skąd inąd zdaniom. Nie bardzo widzę uzasadnienie dla takiego zabiegu — narrator jest w końcu poetą, wydał jakiś tomik wierszy, zachodzi więc podejrzenie, że co najmniej jedną książkę w życiu przeczytał. A przecinki mógł zaobserwować choćby w korespondencji z wydawcą.

Na ile się zorientowałam, "Gwiazdozbiór psa" to postapo. Dwa aspekty wykreowanego świata wydają mi się niewiarygodne — zarazy nie tyle dziesiątkujące, co tysiącujące lub milionujące ludzkość i sukińsyństwo nielicznych niedobitków. Czternastowieczna dżuma wymiotła jedną czy dwie trzecie populacji Europy, a tu nagle — mimo bardziej zaawansowanej medycyny — jeszcze gorsza masakra. No i ci ludzie nie myślący o innych rzeczach niż zabijanie i grabienie. Może jestem niepoprawną idealistką, ale wierzę w instynkt stadny, chęć zakładania rodziny, towarzyskość, potrzebę porozmawiania od czasu do czasu z innym człowiekiem... A może to głos  w dyskusji na temat prawa do posiadania broni? Jako taki, miałby rację bytu, ale Autor nie zajmuje jednoznacznej pozycji.

Zabrakło mi natomiast klęsk żywiołowych. Ot, podniosła się temperatura, więc pstrągi zniknęły. A gdzie huragany? W opisywanym uniwersum powinno być ich więcej niż imion.

Dlaczego wątek meteorologiczny jest tak bardzo marginalizowany w książce? Być może krzywdzę Autora niesłusznymi podejrzeniami, ale mam dwie hipotezy:
— po prostu nie wiedział, w końcu nie każdy musiał słyszeć, skąd się biorą cyklony;
— Heller odpowiednią wiedzę posiadał, ale wolał nie wyskakiwać z takimi niewygodnymi prognozami.
W porządku, Colorado nie leży na plaży. Ale niejaki huragan Katrina dotarł lądem od Zatoki Meksykańskiej do wschodniej Kanady...