poniedziałek, 29 stycznia 2018

"Kradzież historii" — socjologicznie

Tytuł:           Kradzież historii   
Tytuł oryginału: The Theft of History
Autor:           Jack Goody          
Wydawnictwo:     PWN                 
Rok 1. wydania:  2007                

Kto ukradł? Europejczycy, zwłaszcza ci zachodni (plus wywodzący się od nich Amerykanie, Australijczycy itd.). Komu? Wschodowi. Co? Wynalazki, sposób patrzenia na czas i przestrzeń. No, może nie zawsze ukradł, niekiedy narzucił. Jednostki miary, linearne pojmowanie czasu, kalendarz, podział historii na starożytność, średniowiecze i nowożytność... Niby nam wydają się oczywiste, ale przecież Chińczyk lub łowca-zbieracz patrzą na wiele spraw inaczej. A innych ludzi jest zdecydowanie więcej niż zachodnich Europejczyków.

Książka jest poświęcona rozważaniom, co spowodowało, że nieduży właściwie kontynent — ba, gęsto zasiedlony półwysep — odegrał tak ogromną rolę w historii świata. "Podejrzanych" czynników jest mnóstwo: alfabet (właściwie wynalazek semicki), rolnictwo pługowe, polityka, uniwersytety... Ale tak się dziwnie składa, że te zjawiska pojawiały się również w innych częściach świata. Czy feudalizm jest koniecznym etapem na drodze do kapitalizmu? Skąd wziął się renesans?

Jestem laikiem, ale wydaje mi się, że Autor nieco pomniejsza rolę alfabetu. Uważam, że to był genialny wynalazek — wystarczy opanować kilkadziesiąt liter i człowiek może przeczytać dowolny tekst. Do tego druk i stosunkowo tania powierzchnia do jego wykorzystania. Szczypta reformacji, która zachęciła do nauki czytania. I gotowe! W okolicy roi się od ludzi zdolnych do połączenia dwóch dziwnych faktów, do dokonania przełomu w jakiejś dziedzinie, wyposażonych w narzędzia do wdrapywania się na barki wcześniejszych gigantów.

Czyta się ciekawie, Goody prezentuje dość socjologiczne podejście do historii — bardziej akcentuje przemiany społeczne, trendy niż daty i imiona (indeks nazwisk liczy sobie około pięciu stron). No bo jakie znaczenie ma, kto i kiedy wynalazł koło? Za to skutki... Bladziej wypadają rozdziały poświęcone analizie prac innych badaczy.

Nie pamiętam językowych wpadek. Słownictwo bogate, ale bez epatowania wyszukanym żargonem.

czwartek, 25 stycznia 2018

"Zaszyj oczy wilkom" — kontynuacja

Tytuł:          Zaszyj oczy wilkom
Autor:          Marta Krajewska   
Tom:            2                 
Wydawnictwo:    Genius Creations  
Rok 1. wydania: 2017              

Drugi tom opowieści rozpoczętej w "Idź i czekaj mrozów". Właściwie mamy zachowaną ciągłość czasu, miejsca i akcji. Wydarzenia nadal rozgrywają się w niewielkiej dolinie gdzieś w górach, również bohaterowie zasadniczo się nie zmienili — ot, ktoś umarł, ktoś się urodził, Autorka przedstawia kilka postaci wcześniej nie wprowadzonych, do wioski przywędrowało trzech obcych... Fabuła zaczyna się mniej więcej w tym momencie, gdzie skończyła się pierwsza część, znowu poznajemy rok z życia opiekunki i jej sąsiadów.

Bardzo interesująco rozwija się wątek Atry. To cieszy, bo sprawa zaciekawiła mnie w pierwszym tomie. Do tego Vendzie nie brakuje innych problemów. Złażą się całymi stadami i konkurują o uwagę. Cóż, opiekunka nie ma lekkiego życia, ale za to czytelnik dostaje wciągającą lekturę z wieloma zwrotami akcji.

Ciągle mocnym punktem historii są opisy zwyczajów. Tym bardziej interesujące, że niekoniecznie dotyczące znanych świąt (jak noc kupały w pierwszej części). Już na początku poznajemy rytuał wyjaśniający tytuł. Raczej obcy na ziemiach polskich, podobno inspirowany bułgarskimi tradycjami.

Za to słabszą stronę stanowi astronomia. Pojawia się dziwaczna pełnia za dnia. No, może się zdarzyć, że Księżyc w pełni wzejdzie, zanim jeszcze Słońce całkiem się schowa, ale bez przesady. Z definicji — pełnia następuje, kiedy Słońce, Ziemia i Księżyc znajdują się z grubsza w linii prostej. Wtedy cała widoczna strona naszego satelity jest oświetlona i widzimy okrągłą tarczę.

Książkę czyta się szybko i łatwo, ale odradzałabym sięganie po drugi tom przed zapoznaniem się z pierwszym — zbyt mocno powiązane wątki, zbyt wiele rzeczy wynika z wcześniejszych wydarzeń. W najlepszym wypadku człowiek pozbawi się przyjemności z poznawania przygód bohaterów pierwszej części.

Językowo całkiem dobrze, chociaż trafił się jakiś czasownik napisany łącznie z przeczeniem.

niedziela, 21 stycznia 2018

"Złota liczba" — archaicznie

Tytuł:           Złota liczba   
Tytuł oryginału: Le Nombre d'Or 
Autor:           Matila C. Ghyka
Wydawnictwo:     Universitas    
Rok 1. wydania:  1931           

Po okładce tego zbytnio nie widać, ale książka została napisana dawno temu — w innej epoce, przed drugą wojną światową, a Autor o imieniu Matila był mężczyzną. W treści niewspółczesnego podejścia już nie da się ukryć. Książka zawiera stosunkowo niewiele informacji o ciągu Fibonacciego i prawie żadnych odwołań do natury — brak liczby spiral słonecznika oraz znaczenia złotego podziału w postrzeganiu urody.

O treści więcej mówi podtytuł: "Rytuały i rytmy pitagorejskie w rozwoju cywilizacji zachodniej". Dostajemy więc omówienie proporcji w filozofii pitagorejczyków oraz złotego podziału, pięciokąta i brył platońskich. Wykład dość płynnie przechodzi do zagadnień architektonicznych, a następnie przeskakuje do rytmu. Druga część poświęcona została symbolom i rytuałom w różnych, mniej lub bardziej tajnych stowarzyszeniach.

Ze względu na wiek tekstu, źle mi się czytało książkę. Niby słowa znajome, ale sposób prowadzenia wywodu archaiczny. Znajomości innych rzeczy Autor oczekiwał od czytelnika. Na przykład większość przykładów dotyczących rytmu podano w języku francuskim, którego w ogóle nie znam. Mogłam tylko zgadywać, jak to się wymawia, i którą sylabę należy akcentować. Za to nie obraziłabym się za garść angielskojęzycznych odniesień.

Podobnie z ilustracjami — czarno-białymi rysunkami i fotografiami. Miło, że są, ale wydają mi się słabo opisane. Przykład z góry strony 80: podłużny prostokąt podzielony na kilkanaście mniejszych, cztery z nich mają zaznaczone przekątne. Podpis do prostokąta: "Waza grecka". Podpis do całej ilustracji: "Rozkłady harmoniczne rzutów według metody Hambidge'a". Nie znam człowieka, nie wiem, na co patrzeć, ale wazy tam nie widzę.

Zwracają uwagę rozbudowane przypisy. Często zajmują ponad pół strony, za to do rzadkości należy strona bez żadnych adnotacji. Zdarzają się nawet przypisy do przypisów, ale to już uwagi tłumacza.

Nie mam zastrzeżeń do języka. Oprócz tych nieprzetłumaczonych, a więc i niezrozumiałych strof po francusku.

środa, 17 stycznia 2018

"Zero" — straszno

Tytuł:           Zero: Oni wiedzą, co robisz   
Tytuł oryginału: Zero - Sie wissen, was du tust
Autor:           Marc Elsberg                  
Wydawnictwo:     Wydawnictwo W.A.B.            
Rok 1. wydania:  2014                          

Chciałoby się wierzyć, że to tylko fantastyka. Ale nie — Autor i wydawca upierają się, że to wszystko jest możliwe i teoretycznie ma szansę się wydarzyć. Potrzebne urządzenia już dawno istnieją. Ludzie gotowi ich użyć pewnie też.

Przede wszystkim rzuca się w oczy świat, w którym ludzie z własnej woli są śledzeni na każdym kroku. Telefon zawsze wie, gdzie jesteś, Facebook i Instagram też często dostają aktualizacje. Inteligentne okulary rozpoznają ludzi w metrze, wyświetlają podpowiedzi — jak się nazywa ten nieznajomy, którędy pójść... Smartfon podpowiada, w którym sklepie jest promocja i jak żyć. Karta lojalnościowa wie, co kupisz za dwa dni, a zegarek — mierzący tętno i kilka innych parametrów — w kim się właśnie zakochujesz. A informacje płyną sobie szerokim strumieniem do instytucji, które już się nie mogą doczekać, kiedy je wykorzystają. Dla twojego dobra, oczywiście. Żebyś nie musiał tracić czasu na szukanie. Strach zapłacić kartą za bilet tramwajowy.

Elsberg ustawia sympatię odbiorcy w sposób stary, lecz ciągle skuteczny: z jednej strony wredna korporacja, która dla zysku nie zawaha się przed niczym, z drugiej — garść idealistów walczących o wolność od inwigilacji. I od razu wiadomo, komu należy kibicować.

Jak już czytelnik zaangażuje się emocjonalnie w lekturę, zaczyna ona bardzo wciągać. Idzie jej tym łatwiej, że fabuła wartka, trup ściele się gęsto, główni bohaterowie też nieustannie zagrożeni. Niby wiadomo, kto ma wygrać, ale wystarczająco dużo szczegółów pozostaje nieznanych.

Dzięki tym zabiegom czyta się szybko, a kartki same się przewracają. Około pół tysiąca stron, a mija nie wiadomo kiedy. Dla słabiej zorientowanych na końcu zamieszczono słowniczek z dwudziestoma kilkoma terminami.

Postacie nieco czarno-białe, ale bywa, że niedobry wilk udaje sympatyczną owieczkę albo na odwrót. Bohaterów jest wielu i akcja notorycznie przeskakuje z jednego zaułka globalnej wioski do drugiego, od wątku do wątku. Niekiedy potrzebowałam chwili, żeby przypomnieć sobie, kim właściwie jest dana osoba. Naprawdę dobrze zarysowana jest chyba tylko główna bohaterka, reszta — nieco po łebkach.

Wpadek językowych nie zauważyłam albo nie zapamiętałam.

sobota, 13 stycznia 2018

"Dziurdziowie" — rozczarowująco

Tytuł:          Dziurdziowie         
Autor:          Eliza Orzeszkowa     
Wydawnictwo:    Wydawnictwo Lubelskie
Rok 1. wydania: 1885                 

Po znanej pisarce oczekiwałam więcej, "Dziurdziowie" mnie rozczarowali. Przede wszystkim słabą konstrukcją — już na czternastej stronie można się zorientować, jak dalej będzie przebiegać akcja. Dalsze ponad dziewięćdziesiąt procent powieści to już tylko wypełnianie szczegółami planu ramowego.

Opisów Orzeszkowa faktycznie nie żałuje. Nie byłyby złe, gdyby się tak nie powtarzały. We wstępie dowiadujemy się, jak wyglądają tytułowi Dziurdziowie. Gdyby ktoś czytał nieuważnie, część charakterystyk została ponowiona w pierwszym rozdziale. O Aksenie, babce Pietrusi, co najmniej trzy razy dowiadujemy się, że jakąś część ciała miała jak wyrzeźbioną z kości. Jeśli naprawdę trzeba te informacje powtarzać, to może dałoby się wymyślić nową metaforę?

Zastanawiam się, jaki może być cel pisania powieści, jeśli zakończenie podaje się na samym początku, a potem nudzi powtórzeniami. Może szczytne przesłanie, że wśród dziewiętnastowiecznego chłopstwa panowała ciemnota? Ale to też niespecjalnie zaskakuje...

Obecnie w tej książce ciekawić mogą chyba tylko realia życia na wsi. A Autorka wiedziała, o czym pisze. Trzeba przyznać, że w majątku męża Orzeszkowa założyła szkółkę i próbowała edukować chłopów.

Odnoszę wrażenie, że można było lepiej dopracować szczegóły. Ten sam chłopiec w ciągu jednej sceny najpierw ma pięć lat, a potem tylko cztery. Mężczyzna trzymający w rękach grubą wiązkę porąbanego drewna, daje radę założyć czapkę...

Język również nie rzuca na kolana. I tutaj, na poziomie zdania, pojawia się sporo powtórzeń. Na plus udana stylizacja z rosyjskimi naleciałościami.

wtorek, 9 stycznia 2018

"Jestem klonem!" — infantylnie

Tytuł:           Jestem klonem!                       
Tytuł oryginału: Diario di un ragazzo clonato. Romanzo
Autor:           Enzo Fontana                         
Wydawnictwo:     Świat Książki                        
Rok 1. wydania:  2002                                 

Zastanawiam się, do kogo właściwie adresowana jest książka. Poziom moralizatorstwa i prymitywizm argumentów jak dla dzieci przed dziesiątym rokiem życia. Bohaterem jest szesnastolatek, który cierpi mniej więcej tak, jak młody Werter. Ale sporo śmierci i tych nabuzowanych hormonami rozważań o seksie. Więc?

Autor otwarcie opowiada się po stronie kościoła katolickiego. Mogłabym zrozumieć, gdyby po prostu zajął stanowisko w sporze na temat klonowania. Każdy jakieś ma i ja je szanuję. Jednak żeby w rozważaniach o duszy klona absolutnie pomijać bliźnięta jednojajowe... Czy one mają tylko jedną duszę do spółki? Moim zdaniem, literatura w służbie ideologii rzadko kiedy jest dobrą literaturą.

Można było przytoczyć znacznie lepsze argumenty przeciwko klonowaniu niż sentymentalne granie na emocjach. I nie mogłam uwierzyć, że nastolatek wychowany areligijnie sam z siebie dochodzi do wniosków zbieżnych z katolickimi, a życie bez Boga wydaje mu się puste. Zwłaszcza kiedy matka jest malarką, a ojciec filozofem, więc wszystko nie kręci się wokół pieniędzy.

Miałam także problem z zawieszeniem niewiary w innych sytuacjach. Zaczęło się od pierwszych stron: imprezka podczas szkolnej wycieczki. Nauczyciel nie tylko nie przeszkadza szesnastolatkom w piciu, ale sam jeszcze wznosi toast za zdrowie jubilata. I nie, nie kupuję wyjaśnień, że w niektórych krajach to normalne, a dzieci piją słabe wino do posiłków — niektórzy uczniowie nie mieli doświadczeń z alkoholem i się schlali.

Bohaterowie są czarno-biali. Przy tym ci opowiadający się za klonowaniem ludzi wydają się głupi, płytcy, pyszni, a w najlepszym przypadku bezradni. Główny genetyk, który zapoczątkował klonowanie, nazywa się Mendele. Pszipadek? Główny bohater, ten sam genialny i uduchowiony chłopiec, który wymyślił sobie monoteizm, nie potrafi wyciągnąć oczywistych wniosków. Tak oczywistych, że jego przyjaciółce wystarczy rzut oka na zdjęcie.

Język również na kolana nie rzuca. Aż się prosiło o przemycenie kilku naukowych terminów, niech się dzieciaki dowiedzą. A tu nic. Najbardziej rozbawiła mnie próba użycia słowa "śpioszki" w liczbie pojedynczej (s. 54).

sobota, 6 stycznia 2018

"Siedem śmierci" — o grzechach

Tytuł:          Siedem śmierci                            
Autor:          Barbara Faron, Agnieszka Bukowczan-Rzeszut
Wydawnictwo:    Wydawnictwo Astra                         
Rok 1. wydania: 2017                                      

Podtytuł — "Jak umierano w dawnych wiekach" — jest nieco mylący. Sugeruje, że dowiemy się, jak wyglądały ostatnie momenty naszych przodków, ich choroby i warunki, w jakich żyli. A tymczasem książka przedstawia raczej biografie. I to nie tyle przodków zwykłych ludzi, co postaci znanych z historii, najczęściej wywodzących się z rodów królewskich Europy.

Autorki podzieliły książkę w interesujący sposób — życiorysy bohaterów zgrupowały w siedmiu częściach. Każda związana jest z jednym z głównych grzechów i opowiada o siedmiu ludziach, których dana przywara doprowadziła, mniej lub bardziej bezpośrednio, do śmierci. Taki rozdzialik to krótkie (mniej niż pół strony) streszczenie, a po nim dłuższa opowieść pozwalająca lepiej poznać danego człowieka. Niektórym grzesznikom poświęcono dokładnie siedem stron. ;-)

Pomijając królewskie zazwyczaj pochodzenie, bohaterowie są zróżnicowani. Bardzo wiele angielskich i francuskich głów koronowanych, nie brakuje jednak i władców z naszego podwórka, czy tak egzotycznych jak turecki sułtan. Znalazło się miejsce dla tuzina kobiet. Oprócz królów i książąt tudzież ich faworytów lub metres, mamy mnicha, papieża, konkwistadora i człowieka renesansu.

Omawiane postacie należą do najbardziej znanych w historii Europy. O większości co najmniej słyszałam już przedtem, niekiedy mogłam wzbogacić wiedzę, ale niektóre okazały się nowinkami. Nie miałam pojęcia, że w historii papiestwa był okres zwany pornokracją. Nie wiedziałam również, że to, co obecnie nazywamy depresją, niegdyś kojarzono z lenistwem i uznawano za ciężki grzech...

Każdą biografię i omówienie każdego grzechu głównego zdobi ilustracja. Najczęściej jest to rycina z kostuchą w jednej z dwóch ról głównych. Książka zawiera również niezbyt długą bibliografię oraz indeks postaci.

Grzechów językowych nie pamiętam.

wtorek, 2 stycznia 2018

"Ty umrzesz pierwszy" — kryminał z seksem

Tytuł:           Ty umrzesz pierwszy
Tytuł oryginału: 1st to Die         
Autor:           James Patterson    
Wydawnictwo:     Świat Książki      
Rok 1. wydania:  2001               

Pierwsza książka cyklu "Kobiecy Klub Zbrodni". Akcja rozgrywa się w Stanach Zjednoczonych, bezwzględny morderca zabija pary młode w słonecznej Kalifornii. Bez wyraźnego motywu, za to tydzień po tygodniu.

Sama kryminalna intryga skonstruowana ciekawie. Niby od początku coś wiemy o mordercy, ale być może tylko nam się tak wydaje i do samego końca można liczyć na zaskoczenia — co trochę nowe odkrycie zmienia perspektywę.

Gorzej z całą resztą. Wydaje się a to niekonsekwentna, a to wydumana, a to zbytnio skupiona na seksie. Pani inspektor koncentruje się głównie na nowym i przystojnym partnerze. Chociaż wydawałoby się, że nie brakuje jej poważniejszych problemów. W którymś momencie kłopoty ze zdrowiem, wymagające trzech transfuzji tygodniowo, nie przeszkadzają jej wyjechać z kochasiem na dłuższy weekend (ulubiony pies to też nie przeszkoda — sąsiedzi się zaopiekują)... W piciu licznych margarit w gronie przyjaciółek również nie przeszkadzają. Balangowanie z kolei nie przeszkadza we wracaniu samochodem do domu... Żelazna kobieta.

Na spotkaniach kobitki też często rozmawiają o seksie. Chociaż podobno zajmują się tropieniem mordercy. Podczas lektury odnosiłam wrażenie, że tak właśnie napalony samiec może wyobrażać sobie babskie imprezki. Może się mylę, może jestem dziwna, a może to w Stanach ludzie są inni.

Do tego dochodzą różne drobiazgi — na początku książki bohaterka ma pager, a pod koniec już komórkę. Rozumiem, że powieść ma kilkanaście lat, ale trzeba było na coś się zdecydować. Załamanej diagnozą kobiecie płaczącej w damskiej toalecie wystarczy powiedzieć, że ma ładne ubranie, i już humor jej się poprawia, a pocieszycielka zostaje przyjaciółką... Motyw mordercy również wydaje mi się dziwaczny i mało wiarygodny.

Na plus zróżnicowana narracja: pani śledcza opowiada w pierwszej osobie. W rozdziałach bez jej udziału pałeczkę przejmuje wszystkowiedzący narrator.

Ta kryminalna część fabuły wciąga, czyta się przyjemnie i szybko, z ciekawości, jak to w końcu z tym mordercą jest...

Język pozostawia wiele do życzenia. Irytowało mnie nagminne zwracanie się do kobiety per "inspektorze". Serio? Da się powiedzieć do kogoś "pani inspektorze" albo "pani profesorze"? Na stronie 116 problemik z pisownią nie z przysłówkami. Trochę dalej — wydawnictwu było wszystko jedno, Dvořák czy Dworzak...