piątek, 30 października 2020

"Oczy uroczne" — jedność miejsca

Tytuł:          Oczy uroczne
Autor:          Marta Kisiel
Wydawnictwo:    Uroboros    
Rok 1. wydania: 2019        

Teoretycznie to trzecia część cyklu "Dożywocie". W praktyce ma niewiele wspólnego z pierwszymi tomami. Tylko miejsce akcji (ale nawet czasy są inne), a i to nie do końca. Bohaterka, wiła Oda zbudowała dom na zgliszczach "Lichotki". Nic nie wskazuje na to, że zna poprzednich lokatorów. No, może z jednym wyjątkiem — dość wiele czasu spędza z Rochem Kusym (synem tego pana Kusego, który pomagał Konradowi w pierwszej części).

W pewnym sensie nowy dom stanowi przeciwieństwo starego. Zamiast człowieka-pisarza z aniołkiem i całym mnóstwem nadnaturalnych stworów teraz mamy wiłę-lekarkę z małym czortem, Bazylem. Jedyny zwyczajny mieszkaniec to piesek.

Nastrój też inny, mniej pogodny, bowiem Oda mierzy się z całkiem poważnymi problemami. Co ciekawe, te problemy czynią książkę bardzo aktualną. Chociaż — wbrew pozorom — magiczne kłopoty łatwiej zniszczyć. Owszem, humor też jest (na przykład czort ma wadę wymowy), ale już nie w tym stężeniu.

Podobieństwa dostrzegam w postaciach Licha i Bazyla. Obydwoje są młodzi (chociaż niekoniecznie metryką) i przez opiekunów traktowani jak dzieci. Może nie trzeba chronić czorta przed całym złem tego świata, ale i tak wydaje się bardzo naiwny. A na pewno trzeba pilnować jego diety. No właśnie — o ile Licho uwielbiało sprzątać, tak Bazyl lubi gotować (z akcentem na rzeczy słodkie i niezdrowe).

Fabuła wciąga może nawet bardziej, bo sprawa jest poważna, a powieść zawiera pewne elementy śledztwa, z niepewnością co do losów bohaterów i niczego nieświadomego otoczenia włącznie.

Interesująca magiczna otoczka — spodobały mi się wieszcze sny tuż po przesileniu zimowym, księga demonów, dzwonki loretańskie... Ogólnie ten aspekt wydaje mi się bogaty i dopracowany. Strona medyczna też ładnie pokazana.

Nie zauważyłam wpadek językowych.

poniedziałek, 26 października 2020

"Glony" — technicznie

Tytuł:         Glony                             
Autor:         Zbigniew Podbielkowski            
Wydawnictwo:   Wydawnictwa Szkolne i Pedagogiczne
Rok I wydania: 1978                              

Jak łatwo poznać, książka opowiada o glonach. Na początku omówienie glonów z punktu widzenia systematyki. Potem po kilka stron o glonach kopalnych (słabo się nadają na skamieniałości, więc niewiele wiadomo) i ewolucji, różne aspekty środowiska, w którym żyją glony (światło, temperatura itp.). Opis glonów w podziale na grupy ekologiczne — plankton, glony żyjące na śniegu i lodzie, w glebie itd. Parę słów o rozmieszczeniu geograficznym, a na końcu znaczenie glonów w przyrodzie i gospodarce oraz wskazówki co do ich poławiania i preparowania.

Całość napisana bardzo technicznym językiem, przesyconym żargonem. Tak pełnym specjalistycznych terminów, że czasami to się aż robi zabawne. Mnie rozśmieszył fragment: o "kopulacji zoospor u wydętki" (są takie podejrzenia). Dużo wyliczanek, mało wyjaśnień adresowanych do zwykłego człowieka (czym właściwie są chociażby te zoospory). Przez to wszystko nie czyta się książki przyjemnie, zdecydowanie przeznaczona raczej dla specjalistów.

Bardzo dużo rysunków (w tym kilka kartek na końcu z kolorowymi), ale słabo opisanych. Często tylko nazwa glonu i źródło ilustracji. Czasem dodatkowa informacja, że to przekrój poprzeczny albo podłużny... Brakowało mi skali rysunku, powiększenia czy jakiegokolwiek bardziej rozbudowanego komentarza.

Jestem laikiem, ale dziwiła mnie systematyka glonów (chociaż to się chyba później pozmieniało). Przedstawiony w książce podział bazuje na... kolorach. Więc w jednej klasie na ogół znajdują się i organizmy jednokomórkowe, i spore plechowce. Grunt, żeby barwnik w komórkach był podobny. Wydawało mi się to sprzeczne z glonowym drzewem genealogicznym — chyba przejście od jednokomórkowców do złożonych organizmów stanowi większy przełom niż wykształcenie chlorofilu czy karotenoidów.

Na końcu książki znajdują się: stronka literatury podstawowej, słowniczek oraz skorowidz.

Jeśli chodzi o wpadki językowe, to zdarzają się literówki. Ale rzadko.

czwartek, 22 października 2020

"Azazel" — początek cyklu

Tytuł:           Azazel       
Tytuł oryginału: Aзазель      
Autor:           Borys Akunin 
Wydawnictwo:     Świat Książki
Rok 1. wydania:  1998         

Pierwszy tom, rozpoczynający długi (szesnaście książek) cykl o detektywie Fandorinie działającym w carskiej Rosji. Na pierwszych stronach Erast jest więc nie tylko młodziutki, ale i znajduje się na samym dole drabiny urzędniczej (potem szybko awansuje), pod komendą tępego czynownika, dla którego raport przede wszystkim musi być pięknie napisany. I to tradycyjnym, gęsim piórem, a nie jakimiś nowomodnymi wynalazkami.

Irytował mnie niewiarygodny fart protagonisty. Kilka razy groziła mu śmierć. Była tak blisko, że zastanawiałam się, jakim cudem chłopak się wywinie. A że musi przeżyć, to wiadomo — następne tomy czekają na bohatera. OK, mogło mu się upiec raz, góra dwa. Ale więcej to już przesada. Autor uzasadnia to dość niemrawo — przynależnością Fandorina do wybrańców losu. No nie, to żadne tłumaczenie.

Do tego chłopak jest inteligentny, ma niewiarygodną intuicję, przystojny chyba też, dobrze wychowany, kilka języków obcych zna, wysportowany, oczytany... Zawsze to on ma rację, a nie przełożeni (chociaż czasem popełnia idiotyczne błędy — te zagrożenia życia nie biorą się znikąd). Trochę Gary Stu z niego wyszedł.

Interesujące tło społeczne. Nie wiedziałam, że w Rosji zakładano zakłady opiekuńcze dla osieroconych chłopców. Do tego naiwne, ale ciekawe wyjaśnienie postępu technologicznego, który miał miejsce w dziewiętnastym wieku. Akunin miejscami gra rolę mądrego po fakcie. Łatwo przepowiadać przyszłość, znając następne sto lat historii. Ale epoka ładnie pokazana. Ileż oni mieli wtedy czasu!

Sama fabuła średnia — ani fajerwerków, ani rozczarowań. No, prowadzi sobie chłopaczyna śledztwo, trochę się miota, ale wreszcie do czegoś dochodzi. I kto by pomyślał, że jego pierwszy odruch wcale nie był taki głupi?

Rzadko, ale trafiają się wpadki językowe. Gdzieś tam literówka, gdzieś tam z konstrukcji zdania wynika, że czas się wyprostował i walnął Erasta...

niedziela, 18 października 2020

"Na tropie jednorożca" — rozrywkowo

Tytuł:           Na tropie jednorożca
Tytuł oryginału: Stalking the Unicorn
Autor:           Mike Resnick        
Wydawnictwo:     Fabryka Słów        
Rok 1. wydania:  1987                

Połączenie fantasy, kryminału i humoru. Urban fantasy — równolegle do tego Manhattanu, który znamy (przynajmniej z filmów), istnieje drugi, zaludniony przez elfy, krasnoludki, duchy i całą resztę magicznej czeredy. Inne magiczne krainy też są, ale akcja nie wykracza poza Nowy Jork. Kryminał klasyczny — prywatny detektyw dostaje zlecenie i przez całą książkę szuka skradzionego jednorożca. Trup ściele się niezbyt gęsto i umierają głównie ci źli. Humor niezbyt wysokich lotów, wpadający w absurd. Mieszanka lekka, podobnie jak składniki. 

Prywatny detektyw w towarzystwie głównie whisky spędza najgorszego w życiu sylwestra — wspólnik uciekł z żoną, w zamian zostawiając długi. Nagle w biurze pojawia się elf (nie typowy, Tolkienowski, bo mały, zielony i brzydki). Najpierw długo przekonuje detektywa, że nie jest delirium, potem wyłuszcza, z jaką sprawą przyszedł — skradziono jednorożca, który znajdował się pod opieką elfa, co jego cech karze śmiercią. Wreszcie detektyw przyjmuje zlecenie, głównie dlatego, że do biura wpadają wysłannicy wierzycieli.

Elf zabiera detektywa do tego drugiego Manhattanu, a tam przez całą noc poszukują złodzieja. Mają tylko noc, bo wyrok ma być wykonany o świcie. Sprawy coraz bardziej się komplikują, klient nie bardzo współpracuje, nie opowiada wszystkiego, w końcu okazuje się, że częściej łże, niż mówi prawdę. Za to pojawiają się nieoczekiwani sojusznicy.

Uniwersum sympatyczne, chyba podszyte nostalgią za starymi czasami. Mieszkańcy "magicznego" Manhattanu całymi dniami przesiadują w knajpach (kto im to finansuje?), niektórzy jeszcze się nie zorientowali, że w latach trzydziestych miał miejsce jakiś kryzys finansowy. Bezrobotni Święci Mikołaje większość roku spędzają w ni to hotelu, ni to przytułku... Każdy ma mnóstwo czasu, który wykorzystuje na robienie tego, co lubi najbardziej.

Fabuła wartka, co chwilę wyskakuje jakiś nowy problem albo inny nieoczekiwany zwrot akcji. A każda chwila się liczy, co podkreśla struktura książki — powieść podzielona jest na rozdziały zatytułowane kilkudziesięciominutowymi przedziałami. Dla przykładu , pierwszy to "20.35 – 20.53".

Na końcu Autor dołączył sześć dodatków uzupełniających wątki pojawiające się w treści. Każdy inny w formie: wyniki konia wyścigowego, raport z przesłuchań, zapis trwającej całe lata partii szachowej... Ogólnie — lektura lekka, łatwa i przyjemna. Można się doszukiwać głębszych przemyśleń, ale trzeba chcieć.

Zwraca uwagę, że WTC jeszcze stoi. Jednak świat się zmienił przez ostatnie kilkadziesiąt lat.

Nie zauważyłam wpadek językowych, może dlatego, że język prosty, bez fajerwerków

środa, 14 października 2020

"Zaklinanie umysłu" — perswazyjnie

Tytuł:           Zaklinanie umysłu
Tytuł oryginału: Flipnosis        
Autor:           Kevin Dutton     
Wydawnictwo:     MUZA             
Rok 1. wydania:  2008             

Pełen oryginalny tytuł brzmi: "Flipnosis: The Art of Split-Second Persuasion" i chyba lepiej oddaje treść książki — rozważania, co sprawia, że czasami niektórzy ludzie błyskawicznie przekonują nas do zmiany zdania. Angielska wersja kojarzy się z hipnozą, polska bardziej kładzie nacisk na magię, gubi aspekt szybkości... W tekście tytułowe pojęcie tłumaczone jest jako "flipnoza", więc można było zachować i tytuł.

Nie chcę zdradzać całej treści, wspomnę tylko, że Autor wyróżnia pięć filarów błyskawicznej perswazji. I uważa, że najlepsi w tej sztuce są psychopaci. Nie tylko ci siedzący w więzieniach za gwałty i brutalne morderstwa — także ci na ogół niełamiący prawa, menadżerowie i inni ludzie sukcesu. Pszipadek?

Książka teoretycznie podzielona została na osiem rozdziałów (a te z kolei na kilkustronicowe podrozdziały), ale wykład dość płynnie przechodzi od jednego tematu do następnego, a elementy się zazębiają. W rezultacie trudno stwierdzić, o czym opowiadają poszczególne rozdziały.

Lektura wciąga — Dutton używa barwnego języka, łatwo wczuć się w opisywane sytuacje, wyobrazić sobie pojawiającą się postać (ze szczególnym uwzględnieniem psychopatów, do których Autor wydaje się mieć słabość), nawet zapamiętać niektóre historyjki ilustrujące temat... Cóż, sztuka perswazji w pełnej krasie. A i tematyka interesująca i dotycząca każdego. W końcu reklamy w mediach i billboardy mijane po drodze do pracy to też próba skłonienia nas do czegoś.

Od czasu do czasu jakiś test albo inny sprawdzian umiejętności, który jeszcze bardziej angażuje odbiorcę. W końcu nie każda książka mówi coś o czytelniku, prawda? Niektóre zagrania już znałam, ale ogólnie lektura bardzo przyjemna i wnosząca powiew świeżości.

Można się czepiać, że Dutton odwołuje się głównie do świata anglosaskiego — polityków, naukowców i psychopatów z Wielkiej Brytanii, USA, rzadziej z Australii. Ale amerykańscy prezydenci należą do najbardziej znanych ludzi na świecie.

Garść czarno-białych ilustracji. Trochę rysunków, wykresów i fotografie. Te ostatnie szału nie robią — niewiele widać na czarno-białych zdjęciach przekrojów mózgu, trudno ocenić wielkość źrenic kobiety itd. W tych miejscach przydałby się kolor.

Na końcu zamieszczono dwa załączniki, przypisy, podziękowania, źródła ilustracji oraz indeks.

Nie zauważyłam żadnych wpadek językowych. Znaczy, żadnych niezamierzonych, pomijam przykład pokazujący, jak mózg radzi sobie z literówkami.

sobota, 10 października 2020

"Nie tylko 'Piórka'" — rymy zebrane

Tytuł:       Nie tylko "Piórka" 
Autor:       Jan Sztaudynger    
Wydawnictwo: Wydawnictwo Łódzkie
Rok wydania: 1986               

Podtytuł — "Fraszki, wiersze, bajki" nieźle oddaje zawartość książki. To chyba wszystkie opublikowane utwory i utworki Autora, a do tego jeszcze garść z rękopisów, można więc uznać, że dostajemy dzieła zebrane Sztaudyngera. Powstawały przez całe dziesięciolecia — pierwsze wiersze pochodzą z tomu wydanego w 1925, a ostatnia datowana fraszka powstała w 1970 roku, dwa miesiące przed śmiercią. Krótka emerytura...

Książka podzielona jest na trzy części: Wiersze (a te z kolei na tomiki, w których były wydawane), Bajki oraz Fraszki (tu podział tematyczny, z grubsza odpowiadający chronologii). Najbardziej podobały mi się fraszki. Wiersze jak wiersze — obyło się bez wielkich zachwytów. Acz "Cykl łódzki" miło się czytało, bo rzadko spotykam rodzinne miasto w literaturze. Bajki również nie uwiodły. Za to fraszki!

Podziwiam zwięzłość. Czasami Sztaudyngerowi wystarczają dwa słowa (plus tytuł), by zawrzeć mnóstwo treści. Niekiedy fraszki można wręcz mierzyć w literach ("Ceń cień") — siedem sztuk, a tyle radości... Przy czymś takim słynna historia w sześciu słowach wydaje się wodolejstwem.

Fraszki są mniej niegrzeczne niż je zapamiętałam. Może się starzeję i to, co w niewinnej młodości wyglądało strasznie obrazoburczo, teraz spowszedniało (na przykład w zestawieniu z rymami Fredry). A może to jednak nie wszystkie fraszki i te najbardziej bałamutne się nie załapały do książki. Albo plotka przypisuje Sztaudyngerowi każde lapidarne świństewko.

Co można pomyśleć o Autorze na podstawie tej książki? Owszem, musiał oglądać się za niejedną kobietą. Ale dowiedziałam się, że jeszcze lubił kwiaty i przyrodę w ogóle, że wiele wędrował, że w wielu miejscach mieszkał... Złożona osobowość, chyba niesłusznie kojarzona głównie z pikantnymi wierszykami.

Chciałabym nie narzekać na język, ale... Gdzieś tam wypatrzyłam coś, co sprawia wrażenie literówki, chociaż może to licentia poetica. Gdzieś indziej powtórzenie, które chyba nie było zamierzone — słowa złoty i złocisty w dwuwersowej fraszce nie wyglądają dobrze. Jeszcze gdzieś — ubieranie ubrania, pewnie z Krakowa zaimportowane...

wtorek, 6 października 2020

"Rój" — o nanotechnologii

Tytuł:           Rój             
Tytuł oryginału: Prey            
Autor:           Michael Crichton
Wydawnictwo:     Amber           
Rok 1. wydania:  2002            

Książka opowiada o nanotechnologii, ale tak naprawdę mówi o wypuszczaniu z butelki dżina, jeżeli nie mamy na niego takiego haka, który mógłby skłonić stwora, żeby wrócił do więzienia. Poniekąd o podobnym temacie traktuje słynny "Park jurajski" — jak to wstrętne, krótkowzroczne korporacje dla kasy robią coś niesamowicie groźnego. Tym razem na wolność wydostaje się rój maleńkich robocików, którym ktoś pozmieniał oprogramowanie tak, aby mogły uczyć się, rozwiązywać problemy... W dodatku ich kod informatyczny bazuje na zachowaniach drapieżnika...

Lubię Crichtona za umiejętność uczenia przy jednoczesnym sprawianiu przyjemności. W tej książce nie zawodzi — mamy tu kilka wykładzików z pogranicza biologii i informatyki. Można dowiedzieć się czegoś o ewolucji, o owadach społecznych... Niby nic odkrywczego, ale tekst pozwala uświadomić sobie, że niektóre budowle termitów czy mrówek to wielopokoleniowe projekty. Do tego tworzone bez architekta, bez nadzoru budowlanego, bez wcześniejszego planu... Oparte na zasadach dostatecznie prostych, by maleńkie mózgi mogły je opanować. A stoją i działają!

Fabuła mi się podobała — jest ryzyko, jest napięcie (i to dla sporej grupy niewinnych), więc lektura wciąga. Protagonista ma bez przerwy pod górkę, ale ładnie kombinuje w stresie. Lubię takich bystrych bohaterów. Zazgrzytało mi tylko to, że do trójki dzieci (od dziewięciu miesięcy do około dziesięciu lat) przyjeżdża ciocia. Z innego miasta, więc nie mogą się świetnie znać. Ale bez żadnego problemu pod nieobecność rodziców przejmuje opiekę nad maluchami i nawet nie dzwoni co chwilę, żeby spytać, gdzie leżą piżamki, jakie kaszki najchętniej jada niemowlę, o której kłaść dzieciaki spać itp. No, nie wierzę w to. Tym bardziej, że zapracowana matka wcześniej słabo radziła sobie z przewinięciem.

Do bohaterów nie mam większych zarzutów. Głównemu kibicowałam. Jego żona czasami zachowywała się jak wredna suka, ale miało to jakieś wyjaśnienie. A te szychy z korporacji to wiadomo — nie warto oczekiwać po nich czegokolwiek dobrego.

Ogólnie lektura lekka, szybka i przyjemna, z elementami edukacyjnymi. Napisana prawie dwadzieścia lat temu, ale nie widać, żeby się jakoś istotnie zestarzała.

Nie zauważyłam wpadek językowych.

piątek, 2 października 2020

"Mikołaj Kopernik..." — mało Kopernika

Tytuł:       Mikołaj Kopernik i jego epoka
Autor:       Jan Adamczewski              
Wydawnictwo: Interpress                   
Rok wydania: 1972                         

W książce o wiele więcej tytułowej epoki niż Kopernika. Rozumiem, że trudno o źródła, ale Autor bardzo często wpada w dygresje tylko luźno związane z naszym astronomem; zamek krzyżacki w Toruniu, obyczaje żaków, pogoda na Warmii... Trochę wygląda to, jakby ktoś napisał wszystko, co wiedział o hasłach jakkolwiek kojarzących się z tematem. Sprawia to wrażenie powierzchownej analizy, a słynny torunianin znajduje się jakby na marginesie wywodów.

Być może w dzieciństwie bawił się w opisywanym miejscu, być może wraz z rodzicami oglądał przejazd króla, być może towarzyszył wujowi biskupowi w jakiejś podróży... Nie chce mi się wierzyć, że nie zachowały się żadne pamiętniki osób, które mogłyby cokolwiek powiedzieć na pewno. No dobrze, może to jeszcze nie jest epoka namiętnych memuarystów, ale mimo wszystko... Nikt się nie chciał pochwalić taką znajomością? Nie twierdzę jednak, że nie ma tu żadnych faktów. Są, ale raptem garstka

Książka nieco przypomina album — zdjęć jest bardzo wiele. Duże, w większości czarno-białe (ale pamiętajmy, że dziełko ma już prawie pół wieku). I tu też odnosiłam wrażenie, że to raczej przypadkowa zbieranina. OK, jest kilka ilustracji przedstawiających Kopernika, ale reszta to przeważnie coś, co mógł pstryknąć turysta — fotki dziedzińców rozmaitych zamków i uczelni, ich ruiny, inne widoczki, wnętrza sal muzealnych...

Kopernik, który wyłania się z opisów, to postać prawdziwie renesansowa — czym on się nie zajmował! Studiował prawo, medycynę, grekę... A prawda, zapewne chodził też na wykłady z astronomii. Jako dorosły człowiek był kanonikiem, lekarzem, zarządcą dóbr, pomocnikiem wuja... Nie, nie po kolei — raczej symultanicznie. Jak poprosili, to zajął się reformą pieniężną.

Nadal jednak nie wiem, jakim był człowiekiem. No, pracowitym na pewno, ale co poza tym? Wesołym czy ponurym? Co lubił (jeść, oglądać, czytać, cokolwiek)? Lubiono go, bano się, ufano? Szanowano jako fachowca, ale prywatnie?

W książce dużo jest białych plam w sensie dosłownym — margines wewnętrzny zajmuje jedną trzecią strony, czasami kartka po drugiej stronie ilustracji zostaje pusta (chociaż fotografie nie zawsze są podpisane i nie wiadomo, kto je zrobił). Szkoda drzew. A papier dobrej jakości.

Półtorej strony bibliografii.

Nie zauważyłam wpadek językowych.