wtorek, 28 marca 2017

"Egipt w czasach piramid" — historia życia codziennego

Tytuł:           Egipt w czasach piramid        
Tytuł oryginału: L'Égypte au temps des pyramides
Autor:           Guillemette Andreu             
Wydawnictwo:     Świat Książki                  
Rok 1. wydania:  1999                           

Bardzo mi przypadła do gustu ta książeczka. Czyta się szybko, a informacji mnóstwo. I to nie takich, które bez trudu można znaleźć na Wikipedii; w jakim okresie panował dany faraon, do której dynastii należał, z kim Egipt toczył walki w jego czasach. Nie. Książka opisuje wiele drobiazgów z życia codziennego starożytnych mieszkańców kraju nad Nilem — jakie uprawiali zawody, na co najchętniej polowali i wiele innych.

Książka podzielona została na dziesięć rozdziałów: o podstawowych informacjach dotyczących starożytnego Egiptu, o faraonach i ich otoczeniu, o robotach publicznych, o piśmie i nauce, o sztuce i rzemiośle, o rodzinie, o dniu powszednim, o pracach w gospodarstwach, o polowaniach oraz o religii. Pierwszy i ostatni w dużym stopniu powielają dane zawarte w każdym podręczniku historii starożytnej, ale pozostałe zawierają bardziej interesujące treści.

Przyczepiłabym się tylko do jednej rzeczy — opisu wyznaczania kierunku północnego (s. 109):
Gwiazda Polarna była w owych czasach niewidoczna nad Nilem z powodu innego niż dziś kąta nachylenia osi ziemskiej.
Nie wydaje mi się, że kąt nachylenia osi ziemskiej zmienił się znacząco w ciągu ostatnich kilku tysięcy lat. Podobno trzęsienie ziemi u wybrzeży Japonii odrobinę przesunęło oś, ale chyba nie aż tak, żeby jakaś gwiazda przestała być widoczna na terenie całego kraju. Precesja — to co innego, ona z całą pewnością mogła się przyczynić do tego, że oś celuje w nieco inny kawałek firmamentu. Ale przyjmijmy, że egiptolożka nie musi znać się na astronomii — w końcu nie jest kapłanem...

Czytało się bardzo przyjemnie, sporo się dowiedziałam. Podejrzewam, że w przyszłości jeszcze zajrzę do książki, aby sprawdzić to czy owo.

Język przystępny, nie zauważyłam poważniejszych błędów.

piątek, 24 marca 2017

"Przygody z Arsenem Lupinem" — naiwnie

Tytuł:           Przygoda z Arsenem Lupinem
Tytuł oryginału: Le Triagnle d'Or          
Autor:           Maurice Leblanc           
Wydawnictwo:     Krajowa Agencja Wydawnicza
Rok 1. wydania:  1918                      

Ech, oczekiwałam kryminału albo chociaż powieści sensacyjnej, a tu romansidło. Polski tytuł nie przypadł mi do gustu — zdaje się, że Arsen Lupin miał same przygody, więc napis na okładce niewiele mówi. Oryginalny jest znacznie lepszy — pozwala jednoznacznie stwierdzić, o co toczy się gra, wyróżnia tę akurat historię.

Postacie mnie irytowały. Główni bohaterowie nic nie robią, tylko milkną ze wzruszenia, wzdychają albo opowiadają, jak bardzo się kochają. Słów są pełni, ale kiedy wypada przejść do czynów, skromnie czekają, aż ktoś inny rozwiąże problem. Rozmemłane lebiegi. Aż trudno uwierzyć, że książkę napisano długo po epoce romantyzmu. Bardzo nie podoba mi się sposób, w jaki Patryk traktuje swojego czarnoskórego służącego. Może sto lat temu to śmieszyło, teraz robi z protagonisty bufona i durnia. Za to tytułowy Lupin jest tak genialny, że rozwiązuje zagadki samą swoją obecnością — wystarczy, że spojrzy i już wszystko jasne. Ten pętak Holmes, zmuszony do posiłkowania się dedukcją (załóżmy), nie zasługuje na czyszczenie mistrzowi butów.

Fabuła też mnie nie przekonała, pełno zaskakujących zbiegów okoliczności, niektóre rzeczy wydawały się tak straszliwie naciągane, że aż trzeszczały. Ale przyznaję, że jakieś tam zaskoczenie w końcówce było.

Akcja niby toczy się w 1915 roku, w ogarniętej wojną Francji, ale tego klimatu jakoś w ogóle nie czuć w książce. Ot, podróże zagraniczne utrudnione, więcej kontroli, silniejsza cenzura, wielu pojawiających się na kartach powieści żołnierzom brakuje jakiejś kończyny... Ale nie widać, że życie codzienne zostało jakoś utrudnione, że w sklepach czegokolwiek brakuje, że ludzie czują się zagrożeni. Cóż, może Francuzi wyjątkowo lekko przechodzili choroby zwane wojnami światowymi.

Język lekko archaiczny, z notorycznie używaną konstrukcją pan(i) + druga osoba liczby pojedynczej. Nieco przeszkadzało mi zapisywanie liczb przy pomocy cyfr, a nie słownie.

poniedziałek, 20 marca 2017

"Hipoteza Medei" — interesująca teza

Tytuł:           Hipoteza Medei      
Tytuł oryginału: The Medea Hypothesis
Autor:           Peter Ward          
Wydawnictwo:     Prószyński i S-ka   
Rok 1. wydania:  2009                

Podtytuł — "Czy życie na Ziemi zmierza do samounicestwienia?" — zdradza, o czym opowiada książka. Z hipotezą Gai (a przynajmniej z którymś jej wariantem) prawie każdy się zetknął. A Medea... No cóż, nie była wzorową matką. Zabiła synów, żeby zrobić na złość ich ojcu. Facet popełnił niewybaczalny błąd, planując ślub z młodszą kobietą...

Autor już na początku stawia hipotezę sprzeczną z hipotezą Gai — życie nie dba o macierzystą planetę, w swej żarłocznej krótkowzroczności raczej czyni ją niezdatną do podtrzymywania życia. A potem Ward przytacza argumenty na poparcie tezy.

Na początku byłam sceptyczna, ale nie widzę luki w wywodach. I nie chodzi tu tylko o destrukcyjny wpływ Homo sapiens na środowisko. Bardzo trudno ustalić sprawcę po milionach lat, ale być może do niektórych wielkich wymierań przyczyniła się biosfera. Nie da się ukryć, że rośliny dość szybko zatruły powietrze toksycznym tlenem...

Później przyszły różne inne epizody — a to Ziemia-śnieżka, a to upalne piekło... Życie zmienia bardzo wiele na planecie, wpływa na przepływy różnych pierwiastków. Nasze przyczyniło się do uwięzienia węgla w skałach osadowych. A to za sto lub nieco więcej milionów lat może je zabić.

Język klarowny. Ward nie ucieka przed specjalistycznymi terminami (trudno, żeby paleontolog nie używał nazw epok geologicznych), ale i nimi nie epatuje bez potrzeby. Książkę ilustruje garść wykresów.

czwartek, 16 marca 2017

"Przedrzeźniacz" — przerażająca przyszłość

Tytuł:           Przedrzeźniacz 
Tytuł oryginału: Mockingbird    
Autor:           Walter Tevis   
Wydawnictwo:     Wydawnictwo MAG
Rok 1. wydania:  1980           

SF, akcja rozgrywa się w Ameryce Północnej, w odległej przyszłości. Świat jest przerażający, ale nie z powodu totalitaryzmu, tak często goszczącego na kartach fantastyki socjologicznej. Mamy jakiś tam "system", ale jest raczej niegroźny, nawet dziecko potrafiłoby go okpić. Problem leży gdzie indziej. Otóż, ludzkość mocno zidiociała, nawet utraciła umiejętność czytania. Główny bohater uczy się tej sztuki właściwie przypadkiem — ot, filmik miał być porno, a okazał się edukacyjny.

Przedstawiony świat potrafi wystraszyć, bo wydaje się, że ludzkość właśnie w tym kierunku zmierza. Może warto się nad tym zastanowić, kiedy następnym razem będziemy mieli ochotę wysłać komuś wiadomość złożoną głównie z emotikonek?

Czytanie powoduje ogromne zmiany w życiu bohatera. Przemiana protagonisty jak się patrzy. Rewolucja tak głęboka, że aż zastanawiająca. Powieść pozwala docenić, ile zawdzięczamy literkom i sztuce takiego ich składania, aby przekazywać nigdy nie spotkanym ludziom dowolnie złożone treści. Poddany sporym naciskom bohater siłą rzeczy staje się bogatą, wielowymiarową postacią.

Na uwagę zasługują również roboty i ludzki stosunek do nich. Nie da się ukryć, że, póki co, komputery nie są inteligentne. Nawet, jeśli nauczą się rewelacyjnie grać w szachy.

Fabuła interesująca, ciągle coś się dzieje, życie stawia bohaterów przed różnymi wyborami i wymusza dostosowania.

Pod względem językowym całkiem przyzwoicie, nie mam uwag. Słownictwo niezbyt wymagające. Ale czego chcieć, jeżeli ludzkość nawet nazw pór roku nie pamięta...

niedziela, 12 marca 2017

"Dotyk zła" — przygłupi policjanci

Tytuł:           Dotyk zła           
Tytuł oryginału: A Perfect Evil      
Autor:           Alex Kava           
Wydawnictwo:     HarperCollins Polska
Rok 1. wydania:  2000                

Wydaje mi się, że oryginalny tytuł lepiej pasuje do powieści. Tłumaczenie niepotrzebnie nasuwa skojarzenia ze "złym dotykiem", które zwodzą na manowce. Kryminał o tyle nietypowy, że tożsamość seryjnego mordercy poznajemy dość wcześnie, potem tylko czekamy, aż policja dojdzie do podobnych wniosków. Owszem, pozwala to grać na emocjach (ach, ach, czy uda się złapać łotra, zanim padnie kolejna ofiara?), ale znika cała zabawa ze zgadywaniem.

Jak na kryminał, dostajemy mocno zarysowane wątki romantyczne. Piękna agentka FBI i przystojny szeryf, dziennikarka samotnie wychowująca syna i odrażający zastępca szeryfa... Trochę przeszkadzają drobiazgi, że agentka już ma męża, a zastępca właściwie najchętniej zadowoliłby się gwałtem, bez angażowania w jakieś męczące związki emocjonalne. Ale i tak troje ze wspomnianych ludzi zadziwiająco często nie używa mózgu do podejmowania decyzji.

Postacie wydają mi się przerysowane — bardziej przypominają czarno-białych bohaterów komiksów niż żywych ludzi. Podział na złych i dobrych ostro zakreślony (z jednym wyjątkiem). Właściwie, chyba najbardziej interesujący psychologicznie, kierujący się najciekawszymi motywami, najstaranniej zbudowany, jest morderca.

Strasznie irytowała mnie głupota policjantów. Rozumiem, że ratunek w ostatniej chwili zwiększa dramatyzm, ale nie dałoby się osiągnąć tego efektu bez robienia idiotów z gliniarzy? Agentka gubi komórkę, znajduje ją morderca. I nikt nie pomyśli, żeby namierzyć aparat? Dopiero metodą dzwonienia na numer i słuchania, gdzie hałasuje? Cud, że baterie nie padły. Po długim poszukiwaniu wreszcie przypadkiem dostrzegają samochód, do którego wciągnięto jedną z ofiar. Ale są tak zmęczeni, że idą się przespać, wracają zbadać auto dopiero następnego dnia. Zresztą, "badanie" to zbyt poważne słowo. Szeryf przeszukuje pikapa przy świetle latarki. Co ciekawego znajdzie — chowa do kieszeni. O mikrośladach i odciskach palców pewnie na Harvardzie nie wspominali. Agentka podejrzewa, kto stoi za morderstwami, ale policja nie ma nakazu aresztowania, więc nic nie może zrobić. Serio? Nie da się postawić gliniarza przed domem faceta, żeby go śledzić i ewentualnie zapobiec kolejnej śmierci? No, czy tak zachowują się ludzie, którym zależy na ujęciu zbrodniarza?

Język szału nie robi. Jest trochę literówek, czasami powtórzenie lub jakiś inny drobiazg.

Ogółem — książka nastawiona raczej na granie na uczuciach czytelnika niż na logiczne rozwiązanie zagadki. Z wykorzystywaniem motywu krzywdzonego dziecka włącznie.

środa, 8 marca 2017

"Ja gorę" — stara antologia fantastyczna

Tytuł:          Ja gorę         
Autor:          Antologia       
Tom:            1               
Wydawnictwo:    Wydawnictwa ALFA
Rok 1. wydania: 1949            

Opowiadania do tego zbioru wybrał Julian Tuwim, ale pochodzą z czasów o wiele wcześniejszych — najstarsi Autorzy tekstów żyli w osiemnastym wieku, najmłodszy zmarł grubo przed końcem dziewiętnastego.

Opowiadania zróżnicowane — pochodzą wszak z różnych epok. Raczej fantasy, o SF nawet nie ma co mówić (obecnie trudno tak nazwać pomysł udania się na Księżyc balonem). Dość często pojawia się diabeł, jeśli nie osobiście, to przynajmniej w opowieści. Niekiedy teksty ciekawe, ale czasem musiałam się przedzierać przez rozmemłane westchnienia jakiegoś zakochanego młodzieńca. W jednym przypadku bohater zachowywał się tak głupio, że nie doczytałam do końca, niespecjalnie interesowały mnie przygody idioty, który słabo sobie radzi z liczeniem do stu (a czytać umiał, podobno nawet interesował się matematyką). Najbardziej spodobały mi się dwa opowiadania Jana Barszczewskiego — jedno nawet oparte na interesującym pomyśle, który i dzisiaj mógłby znaleźć uznanie.

Akcja opowiadań najczęściej rozgrywa się gdzieś w Polsce, niekiedy w innych krajach Europy. Dalsze wyskoki należą do rzadkości.

Zbiorek ciekawy o tyle, że mogłam dowiedzieć się czegoś o początkach (chyba!) polskiej fantastyki. Dodatkowo można wzbogacić wiedzę, poznając umieszczone na końcu notki biograficzne.

Język, rzecz jasna, nieco archaiczny, acz nie jest źle, to znaczy czyta się raczej lekko, nie trzeba się zastanawiać, co znaczy dane słowo. No, może niekiedy. Ale przynajmniej zgodny z regułami ze swoich czasów.

sobota, 4 marca 2017

"Maroko" — obfitość wątków

Tytuł:           Maroko          
Tytuł oryginału: Maroc           
Autor:           Daniel Easterman
Wydawnictwo:     Świat Książki   
Rok 1. wydania:  2002            

Sensacyjna powieść z wieloma wątkami. Jak w wypracowaniu Jasia — dostajemy i wątek romantyczny (Anglik z upodobaniem do Francuzek), i religijny (ten akurat nie jest zbytnio wyeksponowany, ale jednak wiara dominująca w Maroku ma wpływ na treść), i sensacyjny (zazdrośnie strzeżone sekrety, zagrożenie), i historyczny (tajemnica pochodzi z czasów drugiej wojny światowej), i kryminalny (trup ściele się dość gęsto, ale jeszcze nie pokotem)... Wszystko w egzotycznym, bo afrykańskim, sosie — kazby, natrętni przewodnicy, Tuaregowie...

Akcja rozkręca się dosyć niemrawo — wprawdzie dość szybko znajdują się jakieś zwłoki, lecz to tylko samobójstwo — ale w końcu książka wciąga. Za to w finale mam wrażenie, że deus wyskakuje z machiny.

Niektóre wydarzenia wydają mi się przejaskrawione. Jednak nie byłam nigdy w Maroku, może i tak tam rzeczywiście jest. Chociaż w niemożność zatelefonowania trudno mi było uwierzyć. Akcja częściowo rozgrywa się współcześnie, protagonista ma multum kart kredytowych, a komórki nie posiada? Powieść po raz pierwszy wydano w 2002 roku, wtedy już telefony mobilne przestawały być nowalijkami.

Przypadły mi do gustu urozmaicone style pisania — a to zwyczajny trzecioosobowy narrator, a to dziennik, a to listy... Przyjemniej się czyta, jeśli ciągle coś się zmienia.

Bohaterowie jak to w powieściach sensacyjnych — niespecjalnie rozbudowani, raczej prości, ale jeszcze nie płascy. Protagonista jest emerytowanym policjantem — w końcu musi wiedzieć, w której ręce trzyma się pistolet.

Język również zróżnicowany: mamy wtręty francuskie (na szczęście przetłumaczone), garść słów arabskich, niekiedy cała wypowiedź równie niezrozumiała dla głównego bohatera, jak i dla czytelnika.