środa, 27 lutego 2019

"Etyka wielka. Poetyka" — dwuczęściowo

Tytuł:           Etyka wielka. Poetyka         
Tytuł oryginału: Hθικῶν Μεγάλων. Περὶ ποιητικῆς
Autor:           Arystoteles                   
Tom:             2                             
Wydawnictwo:     PWN                           
Rok 1. wydania:  IV w. p.n.e.                  

W drugim tomie znalazły się rozważania na temat etyki (ale nie tej bardziej znanej — nikomachejskiej) i poetyki. Książka nie wyszła gruba, nieco ponad 200 stron. Szkoda, że nie dołożono jeszcze czegoś. Trudno mi zgadnąć, czym kierowała się redakcja przy doborze.

Pierwsza część zawiera dużo definicji, jak to na początku badań. W kwestiach etycznych Arystoteles wydaje się być zwolennikiem złotego środka — skrajności są złe, umiarkowanie dobre. Nie należy być ani skąpym, ani rozrzutnym, lecz szczodrym. I tak przy wielu cechach. Obecnie wiele z tych twierdzeń trąci banałem, ale od czegoś trzeba było zacząć.

Drugą część, poświęconą poetyce, uważam za ciekawszą. Przynajmniej dla mnie. Wbrew pozorom nie traktuje ona o pisaniu wierszy, tylko sztuk teatralnych, ze szczególnym uwzględnieniem tragedii. Rozważania o fabule, konstruowaniu postaci itp. nadal brzmią aktualnie. Chociaż chóru już się w dramacie raczej nie używa, jamby wyszły z mody, a aktorów bywa więcej niż w najśmielszych marzeniach Eurypidesa.

Wielki filozof i znawca etyki podpadł mi stosunkiem do płci pięknej. Jak to "kobieta jest mniej wartościowa od mężczyzny"?! Podobny pogląd powtarza jeszcze później, przy okazji wyrażając lekceważenie dla niewolników. Podejrzewam, że znowu był na bakier z empirią i nie zapoznał się porządnie z przedmiotem badań. Możliwe jednak, że to wrogowie podrzucili podczas kopiowania. Tak to sobie tłumaczę.

Podobne odczucia żywię jako mańkut; "prawa mimo wszystko jest lepsza z natury od lewej". Otóż obie ręce są mi potrzebne i obie uważam za równie dobre. Prawą mam silniejszą, lewa lepiej nadaje się do precyzyjnych manipulacji — w jednej trzymam zakupy, drugą otwieram drzwi. Kooperacja kluczem do sukcesu. I nie chce mi się wierzyć, że ponad dwa tysiące lat temu w Grecji nie było leworęcznych.

Ciekawe jest zamieszczanie wybranych terminów w oryginale. Można się pozastanawiać, ile z nich przeszło i do naszego języka.

Nie spodobało mi się podejście do przypisów. One nawet nie są na końcu książki, tylko na końcu poszczególnych części. Do "Etyki" zostały podzielone według ksiąg, do "Poetyki" — rozdziałami. Skoro okładka jest jedna, to nie dało się i przypisów ujednolicić?

Ogólnie — książka momentami irytująca, niekiedy przydatna. Na ogół. jednak pamiętałam, że Autor bardzo wiele zrobił dla rozwoju europejskiej kultury i nauki. I nie czepiałam się zbytnio.

 Pod względem językowym nie mam zastrzeżeń.

sobota, 23 lutego 2019

"Dom obiecany" — o myszach

Tytuł:           Dom obiecany     
Tytuł oryginału: House of Tribes  
Autor:           Garry Kilworth   
Wydawnictwo:     Prószyński i S-ka
Rok 1. wydania:  1995             

Książka ze względu na bohaterów — bardzo nietypowa i raczej dla młodzieży, może nawet dla dzieci. Nie, dla dzieci chyba jednak nie, z powodu wątków zakładania gniazda, celibatu i tym podobnych. Główną rolę w powieści odgrywają myszy, a szczególnie jedna, wyjątkowo ciekawa świata, przeznaczona do wielkich celów — Handlarz.

Autor w przedstawianiu wszystkiego z punktu widzenia myszy zszedł naprawdę głęboko. Nawet nie chodzi o to, że ludzie zostali golcami (w sumie adekwatna nazwa). Myszy mają plemiona, zwyczaje, religie, powiedzonka, teorie wyjaśniające świat, buntowników, mędrców i margines społeczny... Gryzonie posługują się swoim językiem, inne zwierzęta — swoim. Koty mówią po francusku, a psy po japońsku.

Można się również dowiedzieć czegoś o rodzajach myszy. Co innego mysz leśna, a co innego badylarka. Pojawiają się również inne gatunki gryzoni: szczur, ryjówka, koszatka... Wbrew pozorom, można w powieści znaleźć trochę konkretnej wiedzy.

Wszystkie te gryzonie uwielbiają ser. Traktują go jak ambrozję, pokarm bogów... Niektóre dla kawałka sera zrobią wszystko, nawet wyjątkowo podłe rzeczy. Ciekawa jestem, czy prawdziwe myszy też tak za nim szaleją. Wiadomo, że lubią, bo bogaty w kalorie. Ale żeby od razu czcić?

Ciekawy wydaje mi się pomysł zatytułowania rozdziałów różnymi gatunkami sera. Szkoda, że nie znalazłam związku między tytułem a treścią. Wydaje mi się, że można nazwy rozdziałów dowolnie przetasować i nic to w książce nie zmieni. I czy myszy lubią maziste serki typu mascarpone?

Fabuła interesująca — myszy wpadają na dziwny pomysł i stawiają sobie naprawdę ambitne zadanie. Handlarzowi co chwilę grozi jakieś niebezpieczeństwo. A protagonistę można polubić. Może trochę jest nazbyt wspaniały i zdolny do wszystkiego, ale przyzwoita z niego mysz. Nie przepada (z wzajemnością) za łajdakami i osiłkami, samodzielnie myśli...

Nie mam większych zastrzeżeń do języka. Gdzieś tam trafiła się literówka i to by było na tyle. Nawet na tłumaczenie tytułu nie będę narzekać, chociaż znaczeniem odbiega od oryginalnego. Takie też jest ciekawe.

wtorek, 19 lutego 2019

"Motylek" — telenowelowo

Tytuł:          Motylek           
Autor:          Katarzyna Puzyńska
Wydawnictwo:    Prószyński i S-ka 
Rok 1. wydania: 2014              

Akcja rozgrywa się we wsi Lipowo. Ani spokojnej, ani wesołej, ani otoczonej złotymi łanami zbóż — bo to zima. Dostajemy bardzo wielu bohaterów i liczne wątki. Nie każdy mieszkaniec załapał się na rolę, ale i tak postaci pojawiło się bardzo wiele: główna bohaterka, rodzina jej sąsiadów, wszyscy policjanci z posterunku i ich rodziny, młodzież, księża...

Niektóre wątki sprawiały wrażenie żywcem zaczerpniętych z południowoamerykańskich telenoweli. To, że wszyscy ze sobą romansują, to jeszcze nic nadzwyczajnego. Piętnastolatka zachodząca w ciążę z dorosłym facetem — pewnie znak naszych czasów. Ale człowiek dowiadujący się od osoby trzeciej, że został adoptowany, a jego prawdziwa matka mieszka w tej samej wiosce? Liczne nieślubne potomstwo? Tylko czekałam, aż jakiś Jose Antonio usłyszy, że Maria Luiza, z którą sypia, jest jego przyrodnią siostrą...

Mam wrażenie, że Lipowo dostaje więcej niż swoją działkę nieszczęść. Nie mam nic przeciwko trupom — to ważny element prawie każdego kryminału. Ale nastoletnie gówniary rywalizujące, która zdobędzie starszego kochanka, gang rozprowadzający narkotyki (jaki rynek oni mają w jednej wiosce, że jedna osoba nie wystarczy?), bajecznie bogata i chyba jeszcze bardziej patologiczna rodzina, najazd turystów w sezonie, dwóch gwałcicieli, psychopata... Ile można? Morderstwo odrobinę ginie w tym bagnie. Do tego w miejscowości więcej osób pracuje na komisariacie niż w sklepie.

Bohaterowie są wprowadzani dość szybko, narracja przeskakuje od jednej osoby do drugiej. Czasami się w nich gubiłam, zwłaszcza na początku. Często czytałam, że jakaś ona zrobiła coś tam — bez podania imienia. Ale postacie są wyraziste, w końcu się przyzwyczaiłam. Dużo antypatycznych bohaterów.

Protagonistka właściwie nie odgrywa ważnej roli. Ot, znajduje ciało, jako nowa we wsi poznaje jej mieszkańców, a my wraz z nią... Oczywiście, że musi zacząć prowadzić własne śledztwo. Wiadomo, jak to się kończy...

Spodobało mi się wykorzystanie bloga w fabule. To chyba stosunkowo nowy motyw w kryminałach.

Mimo pewnego natłoku czytało się nieźle. Sos wyszedł gęsty, lecz smaczny. Chociaż momentami coś mi się nie podobało. Policjant kupuje od gangstera tajemnicze tabletki, które mają mu ułatwić odstawienie wódki. No, nawet ja się domyśliłam, że to amfetamina (chociaż nigdy na oczy nie widziałam), a nikt inny się nie kapnął? Ani pozostali gliniarze, ani jego dorastający syn?

Nie mam większych zarzutów do języka. Tylko gdzieś tam przecinków brakło.

piątek, 15 lutego 2019

"Bogowie przeklęci" — o grabarzach

Tytuł:          Bogowie przeklęci
Autor:          Tomasz Bochińsk
Tom:                          
Wydawnictwo:    Fabryka Słów     
Rok 1. wydania: 2009             

Kapłani dawno wypędzonych bogów coś knują, wskrzeszają stare rytuały. Bóstwa na ogół niesympatyczne, więc sytuacja robi się niebezpieczna. A najbardziej zagrożoną grupą stają się... grabarze. Mistrzowie giną jak muchy. Oczywiście, nie pozostają bezczynni i podejmują walkę. Między innymi — zakładając szkołę kształcącą nowe kadry. Tak się składa — o nazwie SGGW. Szkoła Główna Grabarstwa Wyzwolonego, jak łatwo się domyślić.

I tak się toczy fabuła — czarny humor przeplata się z grobowymi wieściami. Dużo trupów i niebezpieczeństw, ale ogólnie jest wesoło. Bardzo spodobały mi się przeróbki popularnych piosenek: "Do zakopania jeden trup" i tym podobne rymy.

Postacie barwne, typowe dla komedii, mają swoje przywary. Ktoś tam skąpy, ktoś tam żyje z mordowania. Księżna pani nie waha się powiedzieć o własnej córce: "Bo to moje półkurwie dupy tylko dawać umie". Zalety zostały nierówno przydzielone prawie każdy po "dobrej" stronie jest mistrzem w swoim fachu (oprócz księżniczki, najwidoczniej). Ci źli są głupi i popełniają durne błędy.

Głównym bohaterem jest mistrz o długaśnym imieniu i krótkim nazwisku — Elizabediath Monck, legenda w świecie grabarzy, pierwszy rektor SGGW, porzucony mąż... Nie można więc narzekać na płaskość postaci.

Przypadła mi do gustu koncentracja na tak nietypowej dla literatury grupie jak grabarze. Nie wyświechtani rycerze (ci też się pojawiają, ale często jako obiekt żartów), kapłani czy magicy. Dwie ostatnie grupy również mają silnych reprezentantów (żona Moncka i jego przyjaciel), ale jednak nie są na pierwszym planie.

Przedstawiony w powieści świat wygląda ciekawie. Fantasy z magią i wymyślonymi kultami, ale nie średniowieczne. Szczególne wrażenie wywarł na mnie bóg zemsty — nie kojarzę podobnej kreacji. Ale są i inne bóstwa, cały krąg.

Lektura lekka, łatwa i przyjemna. Miejscami nawet zabawna.

Nie mam większych zastrzeżeń do języka, gdzieś tam trafiła się literówka i to wszystko.

wtorek, 12 lutego 2019

"Imperializm ekologiczny" — interdyscyplinarnie

Tytuł:           Imperializm ekologiczny
Tytuł oryginału: Ecological Imperialism 
Autor:           Alfred Crosby          
Wydawnictwo:     PIW                    
Rok 1. wydania:  1986                   

Książka przekazuje wiedzę z różnych dziedzin. Autor opowiada o rozprzestrzenianiu się roślin, zwierząt i chorób znanych w Europie na inne środowiska w strefach umiarkowanych (zwane przez Crosby'ego Neo-Europami). Można więc dowiedzieć się wielu rzeczy i z historii, i z biologii, i z geografii.

Co spowodowało, że Europejczycy z taką łatwością podbijali inne ludy? Tak z grubsza każdy wie — przewaga technologiczna, choroby trapiące atakowane plemiona, olbrzymie zaplecze, które potrafiło wysyłać ciągle nowe zastępy, polityka "dziel i rządź"... Ale dlaczego pszenica i świnie czy owce radziły sobie równie dobrze? Nawet chwasty i szczury, którym nikt nie pomagał, pleniły się, aż miło. A w drugą stronę przepływ działał o wiele słabiej. Z jakich powodów?

Książka próbuje udzielić odpowiedzi na te pytania. I chyba warto je poznać. Tekst został podzielony na 12 rozdziałów. Najpierw wstępne, potem historia odkryć geograficznych, wreszcie danie główne: rozprzestrzenianie chwastów. zwierząt i chorób. Właściwie nie bardzo rozumiem, dlaczego w zestawieniu znalazł się (dość długi) rozdział poświęcony wyłącznie Nowej Zelandii. Czym Maorysi i ich wyspa zasłużyli sobie na takie wyróżnienie? Na końcu dwa rozdziały zamykające.

Autor używa barwnego języka, sporo w nim poetyckich porównań. O dziwo, nie przeszkadzały mi. Nawet chyba ułatwiały zapamiętanie swoją obrazowością. Takie "spoiny Pangei" na przykład.

Książkę zdobi dwadzieścia czarno-białych ilustracji. Do tego sporadycznie pojawiają się mapki i tabelki. Przypisy znajdują się na końcu, co nie sprzyja częstemu zaglądaniu do nich. Na szczęście zawierają głównie odwołania do literatury. Nie ma bibliografii ani indeksu.

Do języka nie mam większych zastrzeżeń, ale w dwóch miejscach wygląda na to, że ktoś się pomylił merytorycznie — data wydaje się nie mieć sensu, opis tendencji nie zgadza się z tym, co pokazują liczby...

czwartek, 7 lutego 2019

"Oczy smoka" — baśniowo

Tytuł:           Oczy smoka        
Tytuł oryginału: Eyes of the Dragon
Autor:           Stephen King      
Wydawnictwo:     Prószyński i S-ka 
Rok 1. wydania:  1987              

Powieść nie przypomina horroru typowego dla Kinga. Zawiera wiele baśniowych elementów — postacie są złe albo dobre (OK, mogą jeszcze być nie całkiem złe, ale przygłupie), świat jest prosty (a podatki wstrętne), dobry władca kocha swój lud i gotów jest wiele dla niego poświęcić, w czarnych zakamarkach czai się ZUO. Okrutne, nienawidzące dobra we wszelkich przejawach, mające praktycznie nieograniczone możliwości, dość tępe i złe dla samego zła...
 
Można również odnieść wrażenie, że to książka dla młodego czytelnika — protagonista pod koniec liczy sobie dwadzieścia dwie wiosny, a kluczowe dla fabuły wydarzenie przeżywa jako pięcioletni brzdąc. Wiele z najważniejszych postaci jest nastolatkami. Jeśli dwoje młodych ludzi się kocha, to biorą ślub, a pocałunki nie rzucają się w oczy. Nad zgonami też Autor się prześlizguje. Chociaż zło nie byłoby złem, gdyby wszyscy przeżyli.

Jednak można również znaleźć poważniejsze elementy. Młodszy brat protagonisty stoi przed prawdziwym dylematem. I pięknie zostało pokazane, jak do niego doszedł i dlaczego wybrał, jak wybrał. Można się doszukać skomplikowanych relacji rodzinnych.

Szwarccharakter dąży do zamętu w królestwie, bo tak. Pewnie lubi chaos, krew i łzy. Ale zły czarownik nie sięga po koronę — woli pociągać za sznurki z tylnego siedzenia i nie może się doczekać, aż głowa króla pojawi się na kolcach ogrodzenia. Na naszym podwórku może to nabrać wydźwięku politycznego. ;-)

Wykreowany świat nie rzuca zbytnio na kolana — zasadniczo zwyczajny, ale (bardzo rzadko) występują elementy fantasy; zły czarownik, smok... Pełnią rolę raczej dekoracji. Wydaje mi się, że świat jest trochę niespójny. Z jednej strony mamy średniowiecze — ludzie używają mieczy i strzał, nie każdy na zamku królewskim umie czytać... Z drugiej — bohaterowie palą fajki i skręty, dysponują szkłem powiększającym, korzystają z psich zaprzęgów, a protagonista porównuje coś do znaczka pocztowego. Proch w zasadzie znają, ale rzadko strzelają, bo jest drogi (ale który składnik właściwie?) i polowanie przy pomocy broni palnej jest niehonorowe. Tak jakby Autor nie przemyślał do końca szczegółów świata.

Rozjechała mi się również wartość pieniądza. Najwyższy Sędzia przez całe życie zaoszczędził kilkaset guldenów. W porządku, nie znam kursu, mogło tak być. Ale posłańcowi za dostarczenie listu daje dwa guldeny. No, to już mi się nie zgadza... Około pół procenta wieloletnich oszczędności za drobną przysługę?

Styl prowadzenia narracji mi nie przypasował. Niekiedy King zdradza zakończenie jakiegoś epizodu, a później opisuje szczegółowo, jak do niego doszło. Albo przedstawia z innego punktu widzenia. Ale suspensu już nie ma...

Nie mam zastrzeżeń do języka.

niedziela, 3 lutego 2019

"Nędznicy" — ideologicznie

Tytuł:           Nędznicy      
Tytuł oryginału: Les Misérables
Tom:             I             
Autor:           Victor Hugo   
Wydawnictwo:     Iskry         
Rok 1. wydania:  1862          

Monumentalna powieść, nad którą Hugo pracował wiele lat. Publikowana bardzo różnie, ja mam dwutomowe wydanie. Zdaje się, że skrócone. Uch, i tak wydaje się raczej dokładne i pełne detali.

Akcja toczy się na początku XIX wieku we Francji. Pierwszy tom zawiera części poświęcone Fantynie i Kozecie. Opowiada historie życia kilkorga ludzi, raczej szczegółowo. Dość rzec, że zaczyna się od dokładnego opisu zwyczajów nietypowego biskupa (90% dochodów oddawał potrzebującym). Pod koniec rozdziałów mu poświęconych duchowny na krótko spotyka głównego bohatera, dokonuje w jego życiu przełomu, a potem znika. Przechodzimy do innej biografii.

Tworzona w ten sposób powieść obfituje w opisy ludzi, niekiedy miejsc, mniej zawiera zwrotów akcji, szczególnie nieoczekiwanych. Przynajmniej nie dla współczesnego odbiorcy — nie takie rzeczy już widzieliśmy... Często wiedziałam, jak z danej sytuacji wybrnie postać, na długo zanim Autor to ujawnił.

Bohaterowie bardzo wyraźnie dzielą się na złych i dobrych. Niewiele tu szarości, co najwyżej przejścia (trwałe) z jednej kategorii do drugiej. Ci dobrzy prawie zawsze są ubodzy. A jeśli nie, to żyją skromnie, chętnie pomagając innym. Źli zazwyczaj są przekonani o własnej prawomyślności i wyższości. To taki gatunek ludzi, którzy za zabranie cukierka skazaliby dziecko na ścięcie, jeśli tak głosi prawo. Nawet jeśli przeznaczeniem brzdąca jest uratować świat.

Takie przedstawienie postaci stwarza wrażenie manifestu ideologicznego — biedni z natury wydają się być dobrzy, to złe społeczeństwo ich odrzuca. Owszem, trafiają się i źli ubodzy, ale nie na nich koncentruje się Autor. Służą głównie znęcaniu się nad dobrymi i wzbudzaniu współczucia dla prześladowanych. Poglądy Hugo nie są właściwie socjalistyczne (bez apelów o równy podział środków produkcji), ale moralnym obowiązkiem bogatych jest wspieranie innych.

Powieść stanowi bardzo dobre źródło informacji o życiu w dziewiętnastowiecznej Francji. Sprzyja temu korowód rozmaitych postaci, szczegółowo omówionych — od biskupa do galernika. Pomagają również opisy miejsc.

Chociaż niekiedy wydają się zbyt szczegółowe — według mnie przedstawianie całej bitwy pod Waterloo tylko po to, żeby pokazać, jak hienia ograbia później trupy żołnierzy, to już przesada. Te strony wyjątkowo mi się dłużyły.

W moim wydaniu na końcu znalazły się wyjaśnienia co bardziej egzotycznych terminów. Niekiedy już tak spopularyzowanych, że w ogóle tłumaczeń nie wymagają, niekiedy zapomnianych, niekiedy bardzo lokalnych.

Mam wątpliwości co do dziecka Fantyny. Kochanek ją rzuca. OK, zdarza się. Już po rozstaniu dowiadujemy się, że jest zrozpaczona, bo ma dziecko. A dziesięć miesięcy później dziecko ma dwa i pół roku. Hugo się rąbnął czy facet rzucił matkę razem z dzieckiem, uważając to za świetny dowcip? Dodam, że tuż przed rozstaniem cały dzień oboje spędzili razem na wesołej wycieczce (kto się wtedy opiekował córeczką?).

Nie mam zastrzeżeń do języka. Tylko zasady interpunkcji zdążyły się zmienić. Słownictwo bogate, obfituje w nieużywane już terminy. W końcu klasyka...