sobota, 28 grudnia 2019

"Cesarzowe Habsburgów" — celebrycko

Tytuł:           Cesarzowe Habsburgów 
Tytuł oryginału: Habsburgs Keiserinnen
Autor:           Sigrid-Maria Größing 
Wydawnictwo:     Lira                 
Rok 1. wydania:  2017                 

Jak głosi tytuł, to książka o koronowanych (na ogół) cesarzowych Habsburgów. Niekoniecznie o żonach cesarzy, bo to nie są tożsame zbiory. Każdej cesarzowej (a jest ich łącznie 26 plus dwie niedoszłe z powodu nagłej śmierci małżonka-następcy tronu) poświęcono kilka stron tekstu. Rozdziały ułożone chronologicznie.

Niestety, zawartość rozdziałów pozostawia wiele do życzenia — opisy są powierzchowne, jakby tworzone na podstawie kolorowych pisemek o życiu celebrytów. Kilka słów o negocjacjach przedmałżeńskich i dlaczego wybrano właśnie tę księżniczkę. Sporo zachwytów z serii "Ach, co to był za ślub!". Potem ile dzieci urodziła, okoliczności śmierci i na tym koniec, przechodzimy do następnej. Bardzo mało o charakterze postaci, o dokonaniach. Nie uwierzę, że zostało bardzo mało danych o życiu tych kobiet. Przecież większość z nich prowadziła korespondencję, na pewno historycy analizowali każdy list. Miały swoje dwory, swoje wydatki... Tu już nie trzeba wyszukiwać strzępów informacji ze średniowiecznych kronik.

Historia zepchnięta do tła. Ot, ten cesarz rządził w trudnych czasach, bo wojna trzydziestoletnia, tamten miał kłopoty z Napoleonem. Być może austriackiemu czytelnikowi hasło "Metternich" lub podobne mówi wystarczająco wiele. Ja ledwie kojarzę, że ktoś taki istniał. Wydaje mi się, że dla polskiego odbiorcy należało dorzucić jakieś wyjaśnienia. W przypisach, notkach na początku rozdziału, gdziekolwiek...

Bo w tej chwili najciekawsze informacje, które wyniosłam z książki, to po pierwsze, rozjaśnienie kwestii porąbanej genetyki Habsburgów i konieczności notorycznego chowu wsobnego. Po drugie — garść refleksji na temat ewolucji dworskiej mody. Każdy rozdział zaczyna się od czarno-białego portretu cesarzowej, więc widać, jak to się zmieniało: od skromnych średniowiecznych sukien sięgających niemal do brody do śmiałych dekoltów oświecenia. Koronki, kryzy, falbanki, kokardy, kunsztowne fryzury...

Czyta się szybko, bo i tekstu stosunkowo niewiele — przy każdym rozdziale portret na całą stronę, następną zajmuje tytuł, trzecia całkiem pusta. Potem z pięć stroniczek tekstu i znowu trzy zmarnowane. Szkoda drzew.

W książce zamieszczono tablice genealogiczne. Miły gest — Habsburgowie byli niezbyt kreatywni w wymyślaniu imion i łatwo się pogubić w tych wszystkich Fryderykach, Franzach i Josefach. Jest również spis ilustracji. Nie ma bibliografii (czy bez tego można uznać książkę za faktycznie popularnonaukową?) ani spisu treści. Jakiś jego erzac stanowi chronologiczna lista cesarzowych. Z datami narodzin i śmierci (których na początku rozdziałów już nie ma) oraz mężami, ale bez numerów stron. Mapka imperium też by nie zaszkodziła.

Pod względem językowym bez rewelacji. Sporadyczne literówki, zdarzają się powtórzenia, gdzieś tam kłopocik z pisownią łączną/rozdzielną.

wtorek, 24 grudnia 2019

"Święty płomień" — dobry pomysł na świat

Tytuł:           Święty płomień 
Tytuł oryginału: Holy Fire      
Autor:           Bruce Sterling 
Wydawnictwo:     Wydawnictwo MAG
Rok 1. wydania:  1996           

SF, z akcją rozgrywającą się pod koniec XXI wieku (około stulecia po napisaniu). Przede wszystkim zwraca uwagę świat, oparty na interesującym pomyśle — po ogromnych zmianach w medycynie i wynikającym z nich przedłużeniu oczekiwanego życia, władzę przejmuje pokolenie staruszków. Już około stuletnich, ale ciągle jeszcze z niezłymi perspektywami na przyszłość. I swoimi staruszkowymi zasadami.
http://cdn.themis-media.com/media/global/images/library/deriv/954/954112.png

Młodzi, czterdziestoletni czują się oszukani przez los i pozbawieni szans na rozwój — jakkolwiek szybko by nie biegli, zawsze pozostaną w tyle za odmłodzonymi gerontami, którzy mają po swojej stronie (niekiedy) wieki doświadczenia w zawodzie, kapitał grubo porośnięty odsetkami i szkolne znajomości...

Mam jednak wrażenie, że ten bardzo dobry pomysł nie został w pełni wykorzystany. Oprócz narzekań młodych i troski o bezpieczeństwo nie widać zbytnio gerontokracji. A szczegółowe pokazanie jej skutków chyba mogłoby wyjść ciekawie. Wątek religijny też nietuzinkowy.

Za to fabuła nie rzuca na kolana ani nie trzyma w napięciu. Bohaterka nie ma wyraźnego celu. Raczej tylko szaleje po nagłym odmłodzeniu i wypięknieniu. Ot, ofiara burzy hormonów, godna książki dla nastolatków.

We wstępie Autor bardzo ciepło wspomina wizytę w Polsce i cieszy się z tłumaczenia. To miły akcent, ale potem, w treści, tych naszych wpływów za bardzo nie widać (OK, jeden z bohaterów nazywa się Warshaw). Acz słowiańskie już są — część akcji rozgrywa się w Pradze.

Język o tyle ciekawy, że zawiera sporą garść wtrąceń w różnych językach — bohaterka podróżuje po Europie — niemieckim, czeskim, francuskim... Sporadycznie trafiają się powtórzenia.

piątek, 20 grudnia 2019

"Prezes" — przekręty finansjery

Tytuł:           Prezes       
Tytuł oryginału: The Chairman 
Autor:           Stephen Frey 
Wydawnictwo:     Świat Książki
Rok 1. wydania:  2005         

Podobno thriller, chociaż książka nie trzymała mnie w napięciu. Ot, bohater po śmierci poprzednika zostaje prezesem wielkiej firmy, a prawie wszyscy dookoła próbują zmienić ten stan rzeczy. Nie przebierając w środkach...

Postacie bardzo antypatyczne. Nie potrafią upilnować rozporków, knują przeciwko sobie, podkładają świnie najbliższym kolegom, zlecają zabójstwa tych dalszych, a myślą wyłącznie o dolarach. Biedni, nieszczęśliwi ludzie. W gruncie rzeczy było mi wszystko jedno, kto kogo zaciuka. Nie najszczęśliwsze podejście do thrillera...

Odrzucał mnie światopogląd bohaterów. Nigdy nie stawiam znaku równości między wartością człowieka a wartością jego majątku, podczas gdy w książce to nagminne podejście. Standardową jednostką obrachunkową jest milion, a ludzie posiadający tylko jeden uważani są za biedaków (ha, gdzie byłabym na skali ja i moi znajomi?). Ogólnie — samczy, nieciekawy świat, w którym nie chciałabym grzebać nawet długim patykiem.

Fabuła mogłaby zainteresować, ale pod warunkiem, że trafiłby się jakiś bohater pozytywny, któremu mogłabym kibicować. Jeden ochroniarz jest w porządku, ale to trochę za mało i na zbyt dalekim planie, żeby uciągnąć wózek z czytelniczymi emocjami.

Pod względem językowym nie jest źle, ale trafiają się zagubione podmioty. W jednym miejscu konstrukcja zdania sugeruje, że postrzelony, ciężko ranny człowiek wbiegł po schodach. ;-)

poniedziałek, 16 grudnia 2019

"Strzelby, zarazki, maszyny" — fascynująca geohistoria

Tytuł:           Strzelby, zarazki, maszyny
Tytuł oryginału: Guns, Germs and Still     
Autor:           Jared Diamond             
Wydawnictwo:     Prószyński i S-ka         
Rok 1. wydania:  1997                      

Zaczęło się od prostego pytania zadanego przez znajomego Autora — niejakiego Yalego, polityka z Papui-Nowej Gwinei — "Dlaczego wy, biali, wytworzyliście i przywieźliście na Nową Gwineę tyle 'towaru', podczas gdy my, czarni, wytworzyliśmy go tak mało?". Historię tego pytania Diamond przytacza w prologu. Reszta książki to próba odpowiedzi na nie, o czym może świadczyć podtytuł: "Losy ludzkich społeczeństw". Skróconą odpowiedź zawiera sam tytuł, ale jak do tego doszło?

Autor jest biologiem ewolucyjnym, ale w książce porusza raczej zagadnienia z zakresu geografii i historii (OK, biologii też trochę jest — w końcu pszenica czy krowy odegrały w tym procesie ogromną rolę) i radzi sobie bardzo dobrze. Analizuje różne zagadnienia. To nie tylko kwestia fartu — w niektórych regionach rosły zboża świetnie nadające się do początków rolnictwa, w innych nie. Ale takie czynniki jak oś kontynentu też miały znaczenie. To nie przypadek, że kolonizatorzy popłynęli od Eurazji (ciągnącej się ze wschodu na zachód) do Ameryk (zorientowanych północ-południe).

Epilog to krótka próba wyjaśnienia, dlaczego podbijali Europejczycy, a nie na przykład Chińczycy, którzy przez wiele wieków dysponowali najpotężniejszą cywilizacją na kontynencie. Tu już jest więcej pytań niż odpowiedzi, ale jedno i drugie jest ciekawe i może skłonić do refleksji.

Lektura jest fascynująca, chociaż dość ciężka. To nie jest książka do szybkiego przerzucania kartek. Raczej należy je odwracać z rozmysłem i czytać uważnie — w przeciwnym razie można przeoczyć mnóstwo faktów i fakcików.

Dużo się dowiedziałam, sporo zrozumiałam. Teraz uważam, że lepiej wiem, na jakich zasadach opiera się nasz świat. Książka została nagrodzona Pulitzerem. Pewnie słusznie, chociaż to wyróżnienie bardziej kojarzy mi się z dziennikarstwem niż z literaturą, a tym bardziej popularnonaukową (która w ogóle wydaje mi się bardzo niedoceniania na wszelkich polach).

Trafiały się jakieś usterki językowe, ale jestem skłonna przymknąć na nie oko.

niedziela, 15 grudnia 2019

Finkla redaguje — piętnasty numer "Silmarisa"

Wczoraj pojawił się piętnasty numer naszego czasopisma. Nie wyrobiliśmy się w terminie (może by to zwalić na piątek trzynastego? ;-) ), ale z dobowym poślizgiem jest:

Numer zimowy, już wszyscy myślą o świętach, co i na okładce się odbiło:



Tym razem stosunkowo niewiele stron. Zapraszam do lektury i do dzielenia się uwagami.

Plik z zawartością magazynu (w formacie pdf) pobrać lub poczytać można tutaj: w dropboksie. Z naszą nową stroną walczymy, ale jeszcze nie wygraliśmy.
Za kilka dni powinny pojawić się wersje w formatach do czytników elektronicznych.

czwartek, 12 grudnia 2019

"Chciwość" — sensacyjnie

Tytuł:           Chciwość          
Tytuł oryginału: Gier              
Autor:           Marc Elsberg      
Wydawnictwo:     Wydawnictwo W.A.B.
Rok 1. wydania:  2019              

Książka mocno kojarzyła mi się z powieściami Dana Browna. Jest ciekawy problem (a nie tylko prymitywny morderca lub terrorysta), są ci dobrzy (których dodatkowo, chociaż w niczym nie zawinili, ściga policja), są ci źli próbujący, nawet po licznych trupach, przejąć coś cennego — dla władzy, bogactwa, powstrzymania kluczowej informacji... Jest wciągająca, sensacyjna akcja, bo bohaterowie bez przerwy walczą o życie, a wróg depcze im po piętach i zmusza do spektakularnych ucieczek. Jest mózgowiec, który wyjaśnia mniej kumatemu partnerowi (a czytelnikom przy okazji), o co w tym wszystkim chodzi. Są szkice obrazujące problem lub zagadki...

Oczywiście są także różnice: Elsberg wybiera zagrożenia i problemy, które dotyczą każdego z nas, a nie tylko wąziutkiej warstwy. Tym razem padło na redystrybucję dóbr i tempo wzrostu gospodarczego. Zaczyna się od zamordowania laureata nagrody Nobla z ekonomii. A potem napięcie rośnie.

Bohaterowie w dużym stopniu schematyczni. Ot, jeden wykształcony, że bardziej nie można, drugi mu tylko pomaga i zadaje pytania pozwalające na przekazanie potrzebnych faktów. Ale żaden nie ma głębszego rysu psychologicznego czy charakteru.

Spodobało mi się nazwanie części decyzjami. Oraz drzewka towarzyszące ich tytułom (a to z kolei nasuwa skojarzenia z "Parkiem jurajskim" Crichtona). W sumie, widać w tym pewną logikę. W końcu gospodarowanie w znaczącym stopniu sprowadza się do podejmowania decyzji i wyborów.

Czyta się szybko, może nawet zbyt szybko — rozdziały są króciutkie, a każdy zaczyna się od nowej strony i to nie od samej góry. Szkoda drzew na takie sztuczne pompowanie grubości książki.

Nie zauważyłam wpadek językowych.

niedziela, 8 grudnia 2019

"Zmory Alaizabel" — przeciętne fantasy

Tytuł:           Zmory Alaizabel               
Tytuł oryginału: The Haunting of Alaizabel Cray
Autor:           Chris Wooding                 
Wydawnictwo:     Amber                         
Rok 1. wydania:  2001                          

Przeciętne fantasy — ani porywające, ani szczególnie słabe. Nie znałam wcześniej Autora, więc nie miałam wywindowanych oczekiwań. Ot, kolejna grupa dzielnych ludzi ratuje świat. Że też ciągle znajdują się głupcy, którzy próbują go zniszczyć. To prawdziwy fenomen standardowych światów fantasy — powtarzalność i krótkowzroczność działań antagonistów...

Tytuł został bardzo dziwnie przetłumaczony, oryginalny lepiej oddaje treść, chociaż jest przydługi. W przekładzie można się doszukiwać dwuznaczności, ale nie wszystkie interpretacje wydają mi się uzasadnione, więc rezultat może być mylący. A w angielskim wszystko jasne — ktoś poluje na dziewczynę.

Fabuła w takich historiach jest przewidywalna — wiadomo, jak to się musi wszystko skończyć. Zwłaszcza, jeśli mamy do czynienia z częścią dłuższego cyklu, co bardzo często zdarza się w fantasy. Pozostaje tylko bez szczególnego drżenia serca patrzeć, jak bohaterowie radzą sobie z licznymi przeszkodami. Powieści tego typu różnią się scenografiami — w tym przypadku mamy Londyn. Nie potrafiłam ustalić, który wiek. Niby już jest metro (a właściwie już go nie ma) i bomby, ale ludzie jeszcze powszechnie używają lamp naftowych. Walczą na rewolwery, ale i szermierki nie zaniedbują.

Bohaterowie też raczej tuzinkowi; on młody, zdolny, zaradny i opiekuńczy, ona w opałach... Po prostu musi pomóc biednej dziewczynie. Sprzymierzeńców znajdują w różnych miejscach, niekiedy nawet nieoczekiwanych. Z wrogami jakby prościej. Postacie na ogół czarno-białe, po lekturze przychodzi mi do głowy tylko jeden bardziej interesujący przypadek, który ma dobre i złe strony.

Los bardzo mocno sprzyja tym dobrym. Niby Wooding próbuje to wyjaśniać, otwarcie wciągając do gry wyższą siłę, ale i tak to zagranie wydaje mi się pójściem na łatwiznę. Coś jakby brak interesujących pomysłów na wyprowadzenie bohaterów z impasu, więc po prostu załóżmy, że wszystko będzie szło jak z płatka, a my możemy spokojnie usiąść i poczekać.

Z poziomem językowym mocno tak sobie. Powtórzenia, jakiś zabłąkany kiks w zapisie dialogów — pal to diabli. Ale pomylenie "stróżki" i "strużki"? Coś takiego może bawić u ucznia (byle jeszcze przed maturą), potem już wygląda żenująco.

środa, 4 grudnia 2019

"Żelazne damy" — fabularyzowanie i konfabulowanie

Tytuł:          Żelazne Damy 
Autor:          Kamil Janicki
Wydawnictwo:    Znak Horyzont
Rok 1. wydania: 2015         

Podtytuł "Kobiety, które zbudowały Polskę" zdradza, o których konkretnie damach mowa. Większość tekstu poświęcono żonom Mieszka I; Dobrawie i Odzie. Kilkadziesiąt stron — połowicom Bolesława Chrobrego; Emnildzie, Odzie Miśnieńskiej i brance Przedsławie.

W książce nie brakuje naciąganych hipotez. Zdaję sobie sprawę, że po tysiącu lat materiały, jakimi dysponują historycy, są żałośnie skąpe. Ale brak dowodów na poparcie jakiejś tezy jeszcze nie oznacza, że teza przeciwna musi być prawdziwa. Czytając, często miałam wrażenie, że Autor dość dowolnie wypełnia pustki w kronikach i innych źródłach.

W jednym miejscu Janicki pisze, że kobiety królów rzadko umierały przy porodzie, a kilkadziesiąt stron dalej spekuluje, że to mogła być przyczyna śmierci Dobrawy. Ewentualnie świetna okazja dla skrytobójcy. Na coś by się wypadało zdecydować. Albo taki schemat rozumowania: załóżmy na chwilę, że A. To by czyniło B bardzo prawdopodobnym. Ale B przecież potwierdza A. Czyli udowodnione!

No, nauka tak nie powinna działać. Nie przeczę, że czyta się przyjemnie. W odróżnieniu od postaci z kart podręczników, bohaterki (oraz ich mężowie, bracia, ojcowie...) myślą, czują, wykonują drobne gesty. Słowem — stają się ludźmi z krwi i kości. Ale fajnie byłoby wiedzieć, na co mamy silniejsze lub słabsze dowody, a co miało miejsce wyłącznie w głowie Autora. Ta niepewność wiele ujmuje lekturze. Zakładam, że przynajmniej ogólne tło historyczne jest zbliżone do prawdziwego. Do szczegółów staram się nie przywiązywać.

Niby w setkach przypisów zawarto mnóstwo źródeł, ale jakoś sam tekst mnie do nich nie przekonał. Zresztą sam Janicki w nocie autora przyznaje, że to nie przedstawia twardych faktów.

Książka ilustrowana czarno-białymi obrazkami, zazwyczaj średniowiecznymi, ale nie brakuje również późniejszych wizji Matejki lub innych malarzy. Cesarze, królowie, ich żony i córki...

Na końcu umieszczono bibliografię (niezbyt długą w porównaniu z przypisami), indeks osób oraz źródła ilustracji.

Nie zauważyłam wyraźnych wpadek językowych, ale czasami jakieś nazbyt współczesne słowo gryzło mnie w oczy i wyrywało ze średniowiecznej immersji.

sobota, 30 listopada 2019

"Karaibska tajemnica" — nostalgicznie

Tytuł:             A Caribbean Mystery    
Tytuł tłumaczenia: Karaibska tajemnica    
Autor:             Agatha Christie        
Wydawnictwo:       HarperCollinsPublishers
Rok 1. wydania:    1964                   

Powieść pisana stosunkowo późno i to widać. Po tym, że panna Marple już nie jest taka żwawa jak niegdyś, czuje się bezradna, w momentach wymagających siły i szybkości potrzebuje pomocy... No i po nostalgii. To kolejna z książek Christie, w których rzuca się w oczy tęsknota za minionymi czasami. Bo teraz to ludzie domagają się natychmiastowej reakcji, więc lekarze przepisują im szybko działające pigułki na każdą dolegliwość, ale nie mają czasu, żeby spojrzeć holistycznie na problemy pacjenta. I pomyśleć, że to się działo ponad pół wieku temu...

Tym razem bezcenny bratanek wysłał pannę Marplę na wczasy na Karaiby. Albo do Zachodnich Indii, jak wtedy jeszcze mawiano. Egzotyka, ciepło i przyjemnie nie to, co angielskie zimy (ha, spróbowaliby kontynentalnych!), palemki, plaże, muzyka, zabawa... Żyć, nie umierać! A tu wczasowicze (i nie tylko oni) padają jak muchy.

Co ciekawe, giną bohaterowie nie do końca pozytywni. Raczej tacy, aby ich śmierć nie zasmuciła zbytnio czytelnika. Zaczyna się od staruszka, który wszystkich napotkanych zanudzał częściowo zmyślonymi opowieściami ze swojej młodości, kiedy to podróżował po różnych kontynentach i polował na lwy czy inne słonie.

Panna Marple nie jest jednak całkiem bezsilna — dysponuje straszliwą bronią starszych pań; potrafi słuchać plotek. Znowu Autorka pięknie przemyca kluczowe informacje w strumieniu paplaniny. I za to Christie lubię! A staruszka z nieodłączną robótką potrafi skłonić do pomocy odpowiednich ludzi.

Gdyby tak jeszcze dało się łatwo ustalić, komu można zaufać. Bo podejrzanych nie brakuje. Jak to w klasycznych kryminałach — niemal każdy wydaje się mieć albo motyw, albo okazję, albo przynajmniej niepewną przeszłość niewykluczającą morderczych doświadczeń...

wtorek, 26 listopada 2019

"Dworce Chaosu" — fragment

Tytuł:           Dworce Chaosu      
Tytuł oryginału: The Courts of Chaos
Autor:           Roger Zelazny      
Wydawnictwo:     Zysk i S-ka        
Rok 1. wydania:  1978               

Czytając, miałam wrażenie, że to fragment większej całości, środkowy tom długiego cyklu albo coś podobnego. Tak rzeczywiście jest, szkoda, że na okładce zabrakło miejsca na wzmiankę o tym drobiazgu. Zdołałam zrozumieć, czym są atuty (zaraz potem przestały mieć znaczenie w fabule). Jako tako orientuję się, czym jest wzorzec. Ale to przecież nie wszystko.

Autor bez przerwy odwołuje się do zdarzeń z przeszłości. Ktoś kiedyś zrobił coś narratorowi — zdradził go albo miał z nim dziecko... W każdym razie występują postacie obarczone dużym ładunkiem emocjonalnym. A dla mnie to tylko imiona, i to ginące w tłumie innych wrogów, przyjaciół i rodzeństwa.

Bohaterowie nie wypalili, została więc głównie fabuła, która wcale nie okazała się dla mnie interesująca. Ot, chłopcy walczą o władzę, wyszarpują jeden drugiemu Klejnot, zabijają przeszkody, toczą wojnę (prawdopodobnie z kimś i o coś, ale te szczegóły umknęły mojej uwadze)... Nuda. Sztampowe fantasy ze sztampowym bohaterem podpierającym się wielkim mieczem. Te atuty interesujące, ale w tym tomie właściwie niewykorzystywane.

Brakowało mi również znajomości świata, zasad, według których działa. Odnosiłam wrażenie, że protagonista głównie wędruje i snuje wspomnienia. Nie wyglądało to zbyt imponująco, ale podobno było bardzo trudne. Tylko że ja nie czułam tych trudności. Momentami bardziej podziwiałam jego konia — bydlątko biegło i biegło, niezłym tempem. A jeść dostawało raczej rzadko.

Za to nie zauważyłam usterek językowych.

piątek, 22 listopada 2019

"Moby Dick" — dygresyjnie

Tytuł:           Moby Dick czyli biały wieloryb
Tytuł oryginału: Moby Dick or the Whale        
Autor:           Herman Melville               
Tom:             2                             
Wydawnictwo:     Czytelnik                     
Rok 1. wydania:  1851                          

Drugi tom powieści. Teraz już żarty i wstępy się skończyły, zaczyna się prawdziwe polowanie na wieloryby — esencja całej książki. Z szalupami, harpunami, pościgami, pozyskiwaniem olbrotu... Z obsesją kapitana Ahaba, która narasta i stopniowo przeradza się w szaleństwo.

No właśnie — kapitana. Na uwagę zasługuje ówczesne traktowanie "pierwszego po Bogu". Straszne, na swój sposób. Pół biedy, jeśli tylko zaniedba wydobycia cennej ambry, bo za bardzo mu się spieszy. Gorzej, kiedy dojdzie do wniosku, że nowy, specjalnie wykuty harpun trzeba zahartować we krwi (dostał ją bez żadnych protestów), a nie w zwykłej wodzie. Albo podczas tajfunu zabroni zdjęcia żagli. I każde przeciwstawienie się jego durnym decyzjom to bunt...

Współczesnego czytelnika może również razić rasizm i podejście do zabijania waleni (z pozostawianiem niepotrzebnego mięsa na pastwę rekinów włącznie). Już wiadomo, że nadmierne polowania prowadzą do wytępienia gatunku. Ale, hej, przecież zabicie kaszalota wymaga więcej czasu niż upolowanie bawołu, a poza tym wieloryb żyje chyba ze sto lat (nieprawda), więc zdąży doczekać się kilku pokoleń potomków, a zatem zagłada mu nie grozi... Zdecydowanie — wiele się zmieniło w myśleniu przez ostatnie półtora wieku.

Podobnie jak w pierwszym tomie, mnóstwo dygresji. Niby jakoś tam związanych z tematem, ale niespecjalnie popychających fabułę do przodu; mamy rozdziały poświęcone głowie oraz ogonowi wieloryba, cieśli okrętowemu i jego warsztatowi... Gdyby pominąć te opisy, książka spokojnie zmieściłaby się w jednym tomie i to krótszym niż każdy z obecnych.

Za to język bardzo bogaty. Tylko podziwiać zasób słownictwa, liczebność synonimów, odniesienia biblijne, terminy marynistyczne (te wszystkie nazwy lin, narzędzi używanych w wielorybnictwie, komendy)... Widać, że Autor spędził trochę czasu na morzu.

Niespecjalnie często, ale zdarzają się literówki. Zasady interpunkcji też się ostatnio zmieniły.

poniedziałek, 18 listopada 2019

"Kot czarownicy" — dla dzieci

Tytuł:          Kot czarownicy
Autor:          Piotr Dudek   
Wydawnictwo:    Alegoria      
Rok 1. wydania: 2019          

Książka mojego znajomego, bajka dla dzieci w wieku... Bo ja wiem? Myślę, że przełom przedszkola i szkoły. Teoretycznie o dzielnym kotku. Naprawdę — jak to z bajkami bywa — o odpowiedzialności za innych, podejmowaniu trudnych decyzji, przyjaźni (także między nieoczywistymi istotami), sile plotek, zabobonów i stereotypów...

Bardzo wzruszająca, nie da się nie kibicować czworonogiemu bohaterowi. Jest tu wszystko, co może zapewnić sympatię odbiorcy — odważny i niesamolubny bohater, znacznie silniejsi i liczniejsi wrogowie, zagrożenie życia...

Wierzę w deklarację z blurbu (również pióra znajomej), że płakała podczas lektury. To w zupełności możliwe.

Acz mam wrażenie, że ten cel Autor osiągnął, krzywdząc logikę. No, kto buduje takie studzienki kanalizacyjne, jakie są w opisie? Czyli za wąskie, żeby dorosły mógł do nich zejść? I po co?

Z jednej strony — maluchy mogą nie zwrócić uwagi na te nieścisłości. Z drugiej — uważam, że dla dzieci powinno się pisać jak dla dorosłych, tylko lepiej. Nie wysyłajmy im sygnału, że dorośli są całkiem głupi, Zapewne i tak kiedyś się o tym przekonają...

Książeczka niedługa — kilkadziesiąt stron. Bardzo ładne ilustracje. Kolorowe, wyłapujące ważne momenty. I dużo ich — są niemal na każdej kartce.

Nie zauważyłam żadnych wpadek językowych.

czwartek, 14 listopada 2019

"Historia wewnętrzna" — o jelitach

Tytuł:           Historia wewnętrzna
Tytuł oryginału: Darm mit Charme    
Autor:           Giulia Enders      
Wydawnictwo:     Feeria             
Rok 1. wydania:  2014               

Sam tytuł brzmi dość enigmatycznie, ale podtytuł, "Jelita — najbardziej fascynujący organ naszego ciała", nieźle oddaje treść książki, która opowiada o różnych aspektach pracy ludzkich wnętrzności. Autorka wydaje się zafascynowana tematem i potrafi podzielić się swoją pasją.

Zwraca uwagę bardzo luźny styl, w jakim książka została napisana. Język zrozumiały, niemal wyprany z żargonu (no, łacińskie nazwy różnych bakterii chyba musiały się tu znaleźć), wręcz na granicy infantylizmu. Na przykład nie kał ani odbyt, tylko kupa i pupa. Z jednej strony nie ma mowy o odbiciu się od tekstu z powodu trudnej terminologii, z drugiej — mam wrażenie, że informację dałoby się zagęścić.

Lekki styl uzupełniają ilustracje, stworzone przez siostrę Autorki. Też wyglądają prawie jak rysunki, które mogły wyjść spod łapki dziecka. Wesołe, schematyczne, miejscami umowne — urzekł mnie kawałek tortu długo wędrujący przez przewód pokarmowy w trójkątnej formie, z obowiązkową rozetką kremu na wierzchu. Bakterie i niektóre części organizmu mają oczka itp.

 Autorka w trzech rozdziałach opowiada o roli jelit (pierwszy), drodze jedzenia i wypadkach, które mogą się na niej zdarzyć (drugi) oraz o bakteriach zamieszkujących nasze jelita (trzeci). Mimo frywolnego stylu przemyca dość wiele informacji.

A tematyka jest ważna i ostatnio jej znaczenie rośnie, zarówno wśród zwyczajnych ludzi, jak i w nauce. Bo to nie tylko proste trawienie cukrów, tłuszczy i białek. Jelita również produkują różne substancje, prowadzą dialog z mózgiem, potrafią wpływać na nasze zachowanie... Nie tylko w kwestiach typu "czy już iść do łazienki, czy jeszcze chwilę poczekać".

Książkę uzupełnia dziesięciostronicowa bibliografia, w podziale na rozdziały. Nie ma indeksu, a szkoda.

Nie zauważyłam żadnych wpadek językowych.

niedziela, 10 listopada 2019

"Grawitacja" — kosmiczny niefart

Tytuł:           Grawitacja    
Tytuł oryginału: Gravity       
Autor:           Tess Gerritsen
Wydawnictwo:     Albatros      
Rok 1. wydania:  1999          

Thriller medyczno-kosmiczny. Na stacji kosmicznej powstaje nowy rodzaj organizmu. W środowisku bez grawitacji rozwija się całkiem inaczej niż w ojczystym habitacie. I atakuje wszystko, co się rusza. Kiedy Biały Dom orientuje się, co jest grane, ma problem z pozwoleniem na powrót zakażonych astronautów. Nieprzyjemny dylemat moralny. W tle rozgrywa się mnóstwo dramatów — rozłączone małżeństwa, lekarze, którym nie pozwala się na pomaganie pacjentom...

Może nie powinnam się tego czepiać, ale irytował mnie ciąg nieszczęśliwych zbiegów okoliczności i ludzi zachowujących się głupio, byle tylko popchnąć akcję do przodu. Chimera wykorzystuje absolutnie każdą okazję, żeby upolować nowego nosiciela (czasami miałam wrażenie, że każda zabłąkana komórka to kolejne ognisko zarazy), dwie śmierci w wypadkach samochodowych, współpracownicy grający wdowcowi na nerwach, zamiast go wspierać... 

No, za dużo tego było, żeby moje zawieszenie niewiary wytrzymało. OK, w życiu czasem zdarzają się naprawdę paskudne ciągi wypadków, ale w literaturze wyglądają równie sztuczne, jak bohater z nieustającym fartem i pomoc nadchodząca w ostatniej możliwej sekundzie.

Czasami, zwłaszcza na początku, niektóre zwroty akcji można było przewidzieć. Ja już miałam pewność, że myszki laboratoryjne zaraziły się jakimś syfem, a tu jeszcze trzeba czekać wiele stron, zanim stanie się to jasne dla wszystkich zainteresowanych.

Ogółem — dużo grania na oczywistych nutach, aż całość brzmi fałszywie. To stosunkowo stara książka — z ubiegłego wieku, napisana wkrótce po serii romansów kryminalnych. Może Autorka wtedy jeszcze nie miała wprawy w operowaniu emocjami czytelnika.

Zaskoczyło mnie, że kosmonauci mogą mieć problem z chorobą kesonową, bo w skafandrach jest niższe ciśnienie niż na stacji. Nigdy o tym nie słyszałam. Jeśli to prawda, to wydaje mi się bardzo głupim rozwiązaniem, szczególnie w sytuacjach krytycznych, kiedy dobrze by było jak najszybciej założyć kombinezony, a tu trzeba godzinami się adaptować. Nie można po prostu utrzymywać niskiego ciśnienia na całej stacji, ale z większym stężeniem tlenu, żeby ciśnienie parcjalne pozostało z grubsza stałe?

Z rozpoznawaniem w ciągu nukleotydów (tak na oko, bez porównywania z bazą komputerową), od jakiego gatunku pochodzą, też miałam problem. Ktokolwiek zna te długaśne ciągi czterech literek na pamięć? Nawet nie tylko dla człowieka, ale innych gatunków też?

Sporadycznie, ale trafiają się usterki językowe — a to powtórzenie, a to literówka... Aha, przeszkadzały mi nierówne wielkości liter w oznaczeniach dat na początku rozdziałów. Jakby ktoś zastosował różne rozmiary czcionki w jednym wyrazie.

środa, 6 listopada 2019

"Dzikie dziecko miłości" — o Dorze Wilk

Tytuł:          Dzikie dziecko miłości
Autor:          Aneta Jadowska        
Wydawnictwo:    SQN                   
Rok 1. wydania: 2019                  

Formalnie to chyba nie jest tom z cyklu o Dorze Wilk, ale tak to wygląda. Plus duża domieszka szamana Witkacego i jego córki. Kolejna paskudna, wyczerpująca i nietypowa sprawa do rozwikłania. Tym razem z terminem tykającym niczym bomba.

Na szczęście (dla siebie i wiarygodności wydarzeń) namiestniczka nie musi wszystkiego robić sama. Zmontowała sobie do pomocy prawdziwy dream team. Nawet wampir Roman ruszył swój książęcy tyłek i zaangażował się w śledztwo. Ba — świr Sęp też zrobił coś pożytecznego, tak się przejął sprawą.

Bohaterowie na ogół znani z poprzednich książek, acz jest kilka nowych twarzy. I chyba jedna, która wcześniej odgrywała role co najwyżej epizodyczne. Ci naprawdę źli chłopcy — jak zazwyczaj — są jednorazowi.

Interesująca fabuła; dość wiele wątków luźniej bądź ściślej splatających się z głównym tematem. Mam jednak wrażenie, że jeden z nich — kota — nie został porządnie domknięty. Bo albo to zbyt wiele pomyślnych zbiegów okoliczności, albo kotek jest bardziej wyjątkowy niż na to wygląda. Cóż, może to się wyjaśni w którejś kolejnej książce...

Czytałam we właściwym czasie, bo akcja rozgrywa się tuż przed halloween (jak nietrudno zgadnąć — wyjątkowym dniem dla magicznych istot). Dzięki temu łatwiej przychodziło mi zanurzyć się w uniwersum Thornu.

Czyta się szybko i przyjemnie. Ciągle odczuwa się ciekawość, co będzie dalej. Nawet jeśli teoretycznie już wiadomo, jak zakończył się główny wątek. Pomaga humor Autorki. Dialog o zaglądaniu do lodówki Dory piękny. :-)

Wydaje mi się natomiast, że tytuł został słabo dobrany. Nie bardzo wiem, jak go interpretować; widzę dwie możliwości, ale nie rzuca mi się w oczy bohater pasujący do pierwszej, która przyszła mi do głowy. A druga... Hmmm, to chyba nie jest przyjemna opcja.

Z usterek językowych zauważyłam tylko jakiś zaimek odsyłający w Kosmos.

sobota, 2 listopada 2019

"Chłopczyce z Kabulu" — reportaże

Tytuł:           Chłopczyce z Kabulu           
Tytuł oryginału: The Underground Girls of Kabul
Autor:           Jenny Nordberg                
Wydawnictwo:     Wydawnictwo Czarne            
Rok 1. wydania:  2014                          

Podtytuł: "Za kulisami buntu obyczajowego w Afganistanie" coś mówi o treści, chociaż niewiele i nie całkiem na temat. Książka to zbiór rozdziałów zbliżonych do reportaży, powstałych w wyniku rozmów z wieloma ludźmi, przeważnie kobietami (fucha zdecydowanie nie do pozazdroszczenia). Niektóre rozmówczynie przewijają się na kartach wielokrotnie, można się z nimi nieźle zżyć.
 
Wszystko kręci się dookoła bacza pusz — dziewczynek ubranych jak chłopcy, wychowywanych jak chłopcy i zachowujących się jak chłopcy. Można uznać, że to bunt przeciwko czemuś, ale zjawisko jest stare jak patriarchat. Raczej odnoszę wrażenie, że to próba doraźnego naprawiania chorego systemu.

Przyczyny udawania chłopca bywają różnorodne: poprawa wizerunku rodziny (to przecież wstyd nie mieć syna), potrzeba dodatkowej pary rąk do ciężkiej, fizycznej roboty, zachowania magiczne (podobno, kiedy się córkę przebierze za syna, przy następnej ciąży łatwiej o chłopca)... Podejścia też różne; czasem to tajemnica, o której wie tylko najbliższa rodzina, czasem zorientowani są wszyscy, z nauczycielami w szkole włącznie, czasem to lokalny mułła dokonuje "zmiany płci", ogłaszając, że urodził się syn.

Skutki także rozmaite. Od drobnego zaskoczenia lekarza, który nagle dowiaduje się, że pacjent nie ma penisa i właściwie powinien leżeć na innym oddziale, do takich zmian w psychice, których już nie da się cofnąć, kiedy otoczenie uzna, że już pora, aby chłopca z powrotem zamienić w kobietę.

Bo to prawie zawsze decyzja kogoś z zewnątrz, nie zainteresowanej dziewczynki. Przeważnie podejmują ją rodzice, czasem ten mułła. Zazwyczaj skłonności bacza pusz nie mają znaczenia — lubi grać w piłkę i łazić po drzewach czy nie, woli swobodę ruchów w spodniach czy błyszczącą biżuterię. Od teraz ma być chłopcem albo z powrotem dziewczynką i już.

W tle widać bardzo dużo zwyczajnego życia w Afganistanie, a zwłaszcza w Kabulu. Zamachy bombowe, aranżowane małżeństwa (często z dość bliskimi krewnymi), niemożność robienia mnóstwa rzeczy oczywistych dla ludzi z zachodu, los dziewczynek, które nie mogą wyjść z domu bez męskiego opiekuna (choćby i młodszego brata), więc popołudniami oglądają w kółko te same durne filmy albo grają w gry...

W lekturze trochę przeszkadzały mi przypisy na końcu (chociaż są i podręczne, wyjaśniające co trudniejsze użyte w tekście pojęcia). Jest indeks, ale nie ma bibliografii, jeśli ktoś jest bardzo dociekliwy, to może ją wydłubywać z przypisów końcowych.

Nie zauważyłam żadnych usterek językowych.

wtorek, 29 października 2019

"Pancerne serce" — wielowątkowo

Tytuł:           Pancerne serce          
Tytuł oryginału: Panserhjerte            
Autor:           Jo Nesbø                
Wydawnictwo:     Wydawnictwo Dolnośląskie
Rok 1. wydania:  2009                    

Ósmy tom cyklu z Harrym, chociaż nie trzeba ich koniecznie czytać we właściwej kolejności. Dzieje się dużo. Oczywiście, po Norwegii (i nie tylko) szaleje kolejny seryjny morderca. Hole ciągle wylizuje się z ran zadanych w poprzednich tomach. Te fizyczne dawno się zagoiły, ale psychiczne ciągle się jątrzą. Ojciec podupadł na zdrowiu. Przyczajony alkoholizm podnosi mordę. Narkotyki zaglądają mu przez ramię. Do tego w tle toczy się ostra rywalizacja między dwiema komórkami policyjnymi przeznaczonymi do zwalczania morderstw...

Jak często, Harry sporo podróżuje po świecie. Zaczyna się w Hongkongu, potem jeszcze ze dwa kraje afrykańskie... Australia i znajomości z pierwszego tomu też mają pewne znaczenie. O różnych miejscach w Norwegii nawet nie warto wspominać. Część wyjazdów służbowa. Uch, niektóre instytucje mają budżet... I jeszcze policjanci mogą potrenować wspinaczkę w godzinach pracy, w ramach treningu.

Rozkręca się dość wolno. Znaczy, pierwszy trup pada wcześnie, ale trzeba długo czekać, aż Hole zdecyduje się włączyć do śledztwa. Chociaż wiadomo, że coś zrobić musi, bo przecież te kilka setek stron o czymś musi opowiadać. 

Jak już akcja się rozkręci, to nie brakuje zwrotów akcji. Sporo podpuch, zmian frontów i wkręcania czytelnika. Już, już wydaje się, że to ten zabił, a tamten zdradził, żeby po kilkunastu stronach wyszły na jaw nowe fakty. Jak nie niezbite alibi, to przyznanie albo kolejna ofiara.

Interesujące narzędzie zbrodni w wielu przypadkach (już straciłam rachubę). Trzeba mieć chory umysł, żeby wymyślić jabłko Leopolda. I jeszcze bardziej wykoślawiony, żeby go użyć.

Ten "zły", bo konkurujący z drużyną Harry'ego, policjant jest taki zły, że aż się człowiek dziwi, jakim cudem dotarł tak wysoko w hierarchii. Nieco przerysowany, moim skromnym zdaniem.

Nie zauważyłam żadnych wpadek językowych.

piątek, 25 października 2019

"Polska nowela fantastyczna" — o nauce w XIX w.

Tytuł:          Polska nowela fantastyczna
Redaktor:       Julian Tuwim              
Tom:            2                         
Wydawnictwo:    Wydawnictwo Literackie    
Rok 1. wydania: 1952                      

Drugi tom opowiadań fantastycznych wybranych przez Tuwima spośród dzieł mniej lub bardziej znanych dziewiętnastowiecznych pisarzy (no, z grubsza; niektórzy żyli na przełomie wieków). W pierwszej części dominującym wątkiem była wiara, często pojawiał się diabeł, teraz rządzi nauka, która przez pozytywistów wynoszona bywała na piedestał. A to dostajemy niezwykłą konstrukcję mechaniczną, a to nawiązania do mikroskopów, a to koleje...

Książka składa się z jedenastu opowiadań spod piór ośmiu pisarzy. Odnoszę wrażenie, że zostały uporządkowane z grubsza chronologicznie, ale nie podano daty powstania. Po prostu pierwsze teksty wydają się bardziej osadzone w szlacheckim świecie, ostatnie — w XX w., nawet w jego połowie (acz już po śmierci Autora).

Józef Bohdan Dziekoński napisał dwa opowiadania, oba w dość afektowanym stylu, obfitującym w rozmemłane opisy. Narratorem jest zblazowany młodzieniec, który sam właściwie nie wie, czego chce, a marudzi na wszystko.

Ludwik Niemojowski pisze konkretniej, ale za to bardzo rozwlekle — opowiadanie o prostej w gruncie rzeczy fabule zajmuje mu pół setki stron.

Tekst Włodzimierza Zagórskiego właściwie trudno nazwać fantastyką — opisuje sen, w którym odwiedza dwór Radziwiłła "Panie Kochanku", gdzie opowiada o współczesnej sobie technice.

Sygurd Wiśniowski przedstawia ciekawy (acz całkiem niemożliwy) problem naukowy, chociaż niepotrzebnie ubiera go w zużyte szatki romansu. Co gorsza, podobny temat został omówiony przez jednego z dwudziestowiecznych klasyków, więc po prostu wiem, w jaki prosty sposób można rozwiązać niektóre kłopoty bohatera.

Opowiadanie Władysława Łozińskiego, najdłuższy tekst w zbiorze, nie nawiązuje do motywów naukowych, jest bardziej romantyczne w wymowie — to raczej fantasy akcentujące potrzebę wiary.

Bolesław Prus w swoich dwóch opowiadaniach poszedł w stronę moralizatorską — podkreślał, że nie należy narzekać na nieszczęścia dotykające człowieka, bo one rozwijają duszę, a złorzeczenie kończy się bardzo źle.

Antoni Lange zajął się dość oryginalną problematyką rozciągania czasu (w ludzkiej percepcji). Szkoda tylko, że w tym ujęciu jakoś mi się opisy kojarzyły z narkotykami.

Stefan Grabiński przedstawił jeden horroropodony utwór związany z pociągiem i tekst o żywiołakach ognia. 

Pod względem językowym teksty stoją na różnych poziomach. Od czasu ich powstania bardzo wiele mogło się zmienić w zasadach pisowni, ale zmiana podmiotu w zdaniu złożonym z imiesłowem współczesnym i tak mi przeszkadzała. A tautologia zazgrzytała.