wtorek, 28 kwietnia 2020

"Człowiek i jego symbole" — antologia

Tytuł:           Człowiek i jego symbole
Tytuł oryginału: Man and his Symbols    
Autor:           Carl Jung i inni       
Wydawnictwo:     KOS                    
Rok 1. wydania:  1964                   

Zamieszczone na okładce zdjęcie Junga oraz jego nazwisko napisane ogromną czcionką to pewne nadużycie. Jung nie pisał tej książki sam, tylko razem z uczniami (mniej więcej każdy po jednej z pięciu części), a spod pióra niby-Autora wyszło raptem niecałe sto z ponad czterystu stron (samego tekstu, dodatków nie wliczam). Nawet nie redagował, tylko przed śmiercią zdążył zaakceptować wkłady współautorów.

Książka o tyle nietypowa w bibliografii Junga, że przeznaczona dla ogółu — czyli zwyczajnego odbiorcy, a nie lekarza, psychoanalityka bądź innego profesjonalisty. Historię jej powstania podaje drugie wprowadzenie (to do oryginalnej wersji). Pierwsze, napisane specjalnie do polskiego wydania, wydaje mi się niepotrzebne i przepełnione żargonem. Naprawdę, bite sześć stron wyrwanych cytatów z Junga definiujących symbol  to przesada.

Dużo miejsca zajmują sny. Niby autorzy podkreślają, że każdy przypadek trzeba rozpatrywać indywidualnie, że nie ma stałych reguł, ale potem koncentrują się na przykładach. I jak ich nie uogólniać, nie wysnuwać wniosku, że labirynt znaczy to i to?

Niektóre interpretacje wydawały mi się bardzo naciągane. Nie wierzę, że ze snów ośmiolatki, która dwa czy trzy lata później zmarła na infekcję, można wyczytać zapowiedź nadchodzącej śmierci. Post factum — owszem. Ale wtedy to każdy potrafi być mądry.

Przeszkadzało mi nazywanie nieświadomością czegoś, co ja przywykłam określać "podświadomością". Dla mnie nieświadomość to stan, w którym człowiek stracił przytomność itp., a nie integralna część mnie. Irytowało mnie jeszcze definiowanie introwertyka jako kogoś nadmiernie skupionego na sobie. Czyżby to oznaczało, że tylko ekstrawertyk może być wzorem cnót wszelakich? Jednym słowem — krecha.

Książka zawiera bardzo dużo, bo niemal dwie setki, czarno-białych ilustracji (zazwyczaj fotografii dzieł sztuki z bardzo różnych okresów). Wprawdzie jakość nie powala i zbyt wiele na nich nie widać, ale zawsze coś.

Oprócz wspomnianych już dwóch wprowadzeń i pięciu części, na pracę składają się: konkluzja, przypisy, indeks i wykaz ilustracji.

czwartek, 23 kwietnia 2020

"Terror" — zimno

Tytuł:           Terror     
Tytuł oryginału: The Terror 
Autor:           Dan Simmons
Wydawnictwo:     Vesper     
Rok 1. wydania:  2007       

Akcja rozgrywa się u północnych wybrzeży obecnej Kanady, mniej więcej w połowie XIX wieku. Wielka Brytania wysyła kolejną wyprawę — w skład której wchodzą statki Terror i Erebus — w celu odkrycia morskiej drogi z Atlantyku na Pacyfik bez konieczności opływania Hornu.

Wyprawa rusza w buńczucznych nastrojach, ale nie ma szczęścia. Pech zaczyna się na przeroście ambicji głównodowodzącego, obejmuje popsute (ale najtańsze) jedzenie w konserwach, a kończy na wyjątkowo niekorzystnej pogodzie. Do tych zwyczajnych katastrof Simmons dokłada jeszcze element nadprzyrodzony.

Książka długa i raczej przygnębiająca, więc czyta się powoli. Ciekawy zabieg z nazwami rozdziałów — każdy zatytułowany jest nazwiskiem jednego z uczestników (do tego Autor podaje daty i współrzędne geograficzne, jeśli dało się je określić), a potem narracja prowadzona jest z jego punktu widzenia. Na przykład lekarz wyprawy na ogół pisze dziennik.

Niby dzięki temu dobrze poznajemy najczęściej "odwiedzanych" bohaterów (zazwyczaj oficerów), ale czytałam w takich małych dawkach, że i tak się początkowo gubiłam w nazwiskach tych panów (bo to przeważnie dżentelmeni) — podobni do siebie, jak dwóch marynarzy okutanych szalikami. Chyba dopiero gdzieś w połowie książki się z nimi oswoiłam.

Wolę Simmonsa w pełni fantastycznych powieściach, kiedy może uwolnić swoją szaloną wyobraźnię, nie musi trzymać się bazowego scenariusza. Tym razem zakończył wyprawę mniej więcej zgodnie z naszą wiedzą historyczną (ówczesną, od momentu napisania nieco się zmieniło), tylko dodając fantastyczne motywy.

Interesujące jest spojrzenie dziewiętnastowiecznych dżentelmenów na Innuitów. W tej dziedzinie nastąpił duży przełom. Na szczęście.

Książka zawiera również napisane przez polskiego geoekologa posłowie opowiadające o historii odkryć geograficznych w tym regionie oraz kilkanaście kolorowych fotografii — głównie obrazów członków wyprawy i statków.

Nie zapamiętałam żadnych usterek językowych.

niedziela, 19 kwietnia 2020

"Uśpione morderstwo" — ostatnia powieść

Tytuł:             Sleeping Murder        
Tytuł tłumaczenia: Uśpione morderstwo     
Autor:             Agatha Christie        
Wydawnictwo:       HarperCollinsPublishers
Rok 1. wydania:    1976                   

To ostatnia powieść (nie licząc książek wydanych pośmiertnie) Autorki, ale tym razem nie widać wieku. Panna Marple niezmordowana i pełna werwy. Praktycznie zmusiła swojego lekarza, żeby wysłał ją na odpoczynek do z góry upatrzonego miasteczka, a tam między innymi zajmuje się pieleniem ogródka niedawno poznanych ludzi.

Ale od początku... Gwenda, młoda kobieta niedługo po ślubie, przyjeżdża do Anglii i kupuje domek. A potem zaczynają dziać się rzeczy, które każą jej zwątpić we własną normalność. Dlaczego odruchowo próbuje przejść przez ścianę w miejscu, gdzie kiedyś były drzwi? Każda odpowiedź rodzi trzy następne pytania.

Wśród nich znajduje morderstwo sprzed lat. Niewyjaśnione, ale wcale jeszcze nie zmarłe śmiercią naturalną. Uśpione. Panna Marple radzi, że zostawić je w spokoju. No, ale gdyby Gwenda jej posłuchała, nie byłoby powieści. Bohaterka szybko zaczyna żałować rozgrzebania sprawy, ale pewnych rzeczy nie da się odzobaczyć ani odwiedzieć, skutki zbrodni lubią być nieodwracalne...

Jak zwykle, Królowa Kryminałów porozrzucała strzałki wskazujące na sprawcę po całej powieści. Jak Ona to robi!? Niektórych nie miałam szans zgadnąć — na przykład nie znam sztuki, cytat z której budzi w Gwendzie kolejną porcję wspomnień z dzieciństwa. Ale i bez tego można próbować wytypować mordercę i czerpać sporo frajdy z lektury. Na koniec solidne wyjaśnienia, po których wszystko wydaje się takie oczywiste.

Bohaterowie dobrze zbudowani. Podejrzanych nie brakuje. Można nawet powiedzieć, że jest ich więcej niż świadków pamiętających wydarzenia sprzed lat.

środa, 15 kwietnia 2020

"Damy przeklęte" — przed rozbiciem dzielnicowym

Tytuł:          Damy przeklęte
Autor:          Kamil Janicki 
Wydawnictwo:    Znak Horyzont 
Rok 1. wydania: 201         

Podtytuł, "Kobiety, które pogrzebały Polskę" może niezbyt precyzyjnie, ale zapowiada, o którym okresie będzie mowa. Tym razem ten tuż przed rozbiciem dzielnicowym. Być może nawet bohaterki w jakiś sposób się do niego przyczyniły. Oczywiście, raczej nie świadomie ani z premedytacją. Tak dyktowała chwilowa racja stanu.

Książka została podzielona na cztery rozdziały. Dwa pierwsze poświęcono Judycie Salickiej, najpierw żonie tytularnego króla Węgier, a potem — Władysława Hermana. Trzeci rozdział opowiada o Zbysławie, pierwszej żonie Bolesława (w dniu ślubu jeszcze nie) Krzywoustego. Ostatni mówi o jej następczyni, matce kilkanaściorga dzieci — Salomei.

Odniosłam wrażenie, że tym razem dostajemy mniej barwnych, fabularyzowanych scenek z życia średniowiecznych elit. Być może za sprawą obfitszych źródeł — więcej wiadomo, mniej zostaje pola dla wyobraźni. Chociaż nadal niektóre tezy mogą wydawać się naciągane.

Za stosunkowo ciekawe uważam fragmenty poświęcone Galowi Anonimowi (łącznie ze spekulacjami, czy aby na pewno był Galem i Anonimem). W końcu każdy w szkole musiał słyszeć o tym człowieku. Co ciekawe, jego mocodawca wcale nie przepadał za słowem pisanym. Podobno nawet wcale nie palił się do płacenia za dzieło.

Książkę zdobią dziesiątki czarno-białych ilustracji. Przeważnie reprodukcje obrazów, rycin, fotografie witraży i stron z rozmaitych kodeksów.

Jak zwykle u Autora, dostajemy setki przypisów. Do tego kilka stron bibliografii oraz indeks osób.

Pod względem językowym nie jest źle. Trafiają się wprawdzie literówki, ale sporadycznie.

sobota, 11 kwietnia 2020

"Nomen omen" — i śmieszno, i straszno

Tytuł:          Nomen omen  
Autor:          Marta Kisiel
Wydawnictwo:    Uroboros    
Rok 1. wydania: 2014        

Początek cyklu wrocławskiego opowiadający o perypetiach Salki Przygody. Pojawiają się niektóre postacie, które przemkną w późniejszej "Toni". Protagonistka nie ma w życiu lekko — nietypowe imię, mało kobiecy wzrost, zwariowani rodzice, nieodpowiedzialny młodszy brat...

Z jednej strony, powieść skrzy się od humoru — w postaciach, dialogach, sytuacjach, komentarzach. Z drugiej — pobrzmiewają i poważne nutki, bo ktoś łazi po Wrocławiu i zabija drobne blondynki. Coś podobnego do książek Chmielewskiej, tylko z fantastyką na dodatek. I z kiełkującymi romansami, ale widać żadna powieść nie może być doskonała. ;-)

Uwagę zwraca lekki język — pełen barwnych porównań, ironicznych komentarzy... Nawet zróżnicowane żargony bawią. Bo innym stylem posługuje się doktorant na polonistyce, a innym — Niedaś, mało lotny brat Salki. Licznych wtrętów o farmieniu czegoś tam w Warcrafcie nawet nie rozumiałam, ale jakoś mi to nie przeszkadzało.

Autorka dobrze wykorzystuje wykształcenie, również tym razem wplata do opowieści nawiązania literackie ze szczególnym uwzględnieniem polskiego romantyzmu. Czyżby jakieś ciągoty do tego okresu?

Postacie barwne. Każda ma własny bagaż doświadczeń, dążenia. Dobrze zbudowane, nawet siostry trojaczki różnią się charakterkami (chociaż nie wyglądem).

Fabuła w porządku, pełna zwrotów akcji, ale należycie sygnalizowanych wcześniej, niewyskakujących na czytelnika znienacka niby czołg.

Nie zauważyłam żadnych wpadek językowych, za to kilka barwnych i godnych zapamiętania cytatów. "Człowiek człowiekowi panią z dziekanatu". ;-)

wtorek, 7 kwietnia 2020

"Brzuch Paryża" — o jedzeniu

Tytuł:           Brzuch Paryża                
Tytuł oryginału: La Ventre de Paris           
Autor:           Émile Zola                   
Wydawnictwo:     Państwowy Instytut Wydawniczy
Rok 1. wydania:  1873                         

Jest jakaś fabuła, ale to nie ona wysuwa się na pierwszy plan. Tam króluje jedzenie. Protagonista wraca do Paryża na wozie wyładowanym warzywami, zamieszkuje u swojego brata, masarza... Dostajemy więc opisy stosów warzyw, potem wystawy i wnętrze sklepu rzeźnickiego — pasztety, szynki, wędliny, kotlety... Później pojawiają się jeszcze równie szczegółowe opisy innych rodzajów żywności. Skórki i wnętrza, kolory, faktury, zapachy... No, to nie jest książka dla osób na diecie, można nieźle zgłodnieć od czytania.

Główny bohater mnie nie uwiódł. Zapewne powinnam mu współczuć, bo życie układa mu się wyjątkowo nieciekawie, bez większej winy. Ale to taka fajtłapa, że nie bardzo potrafię wykrzesać z siebie te cieplejsze emocje. Jak ktoś głupio postępuje, to niech się potem nie dziwi, gdy świat się zawala.

Właściwie wiele innych postaci też nie grzeszy rozumem. Niby doskonale wiedzą, jaka jest wartość plotek, bo same z zapałem uprawiają ten sport, ale wierzą w każde świństwo. Nie mogę pogodzić się z takim podejściem. Wydawało mi się, drobnomieszczanie powinni być rozsądniejsi, stateczniejsi.

Tytuł nieźle dobrany — poznaje się Paryż właśnie od strony stołu. Zazwyczaj nie myśli się o skomplikowanej logistyce wyżywienia ogromnego miasta. A tu wozy z warzywami ściągają już w nocy, koło czwartej towar już może być wysprzedany hurtownikom, po powrocie na wieś je się śniadanie (kiedy właściwie ci ludzie sypiają?).

Interesujące są również stosunki międzyludzkie. Niby metropolia, a jednak bohaterowie doskonale się znają. Piękna masarka zna nie tylko właścicielki najbliższych sklepów (to byłoby całkiem zrozumiałe), ale także klientki i w ogóle chyba pół dzielnicy. To jednak był inny świat, który obecnie stwarza wrażenie małomiasteczkowego, odarty ze stołecznej anonimowości tysięcy przyjezdnych.

Pod względem językowym nie jest źle, ale zachwycająco też nie. Nie czepiam się interpunkcji, która zdążyła się trochę zmienić od wydania książki, ale trafiają się literówki, zagubione podmioty. Od klasyków oczekiwałabym większej dbałości...

czwartek, 2 kwietnia 2020

"Niedorajda" — kpiny z poradników

Tytuł:          Niedorajda       
Autor:          Michał Rusinek   
Wydawnictwo:    Wydawnictwo Agora
Rok 1. wydania: 2019             

Podtytuł brzmi "Czyli co nam radzą poradniki". Jakoś opisuje treść książki, ale niezupełnie. Autor nabija się z rozmaitych poradników, książkowych i internetowych, poświęconych różnym tematom. Książka składa się z dwunastu rozdziałów i większość wiąże się z jakimś popularnym typem poradnika; od "Jak podrywać" do "Jak uprawiać seks". Wbrew pozorom między tymi dwiema pożytecznymi umiejętnościami zawarto sporo innych, z całkiem odmiennych dziedzin.

To nie jest systematyczne omówienie poradników, tylko kpiny z wybranych fragmentów. Owszem, często są wzajemnie sprzeczne, czasem po prostu głupie, niekiedy pisane "po polskiemu", który — jak powszechnie wiadomo — jest bardzo trudna język.

Niespecjalnie rozumiem, co miało być celem stworzenia książki. Odnoszę wrażenie, że to zebrane felietony, którym znaleziono jakiś wspólny mianownik. Żeby nie wyszło żałośnie krótko, do najpopularniejszych poradników dorzucono żarty z oferty placówek sklepów pocztowych, nagłówków i tatuaży (oraz mnóstwo pustych stron między rozdziałami). Ale chyba lepiej się coś takiego przyswaja się w czasopiśmie — po troszeczku, raz na tydzień. W dużym stężeniu traci wiele uroku.

Czyta się szybko, jak zbiór dowcipów. Bo i właściwie do tego się książka sprowadza — cytacik, złośliwy komentarz, następny cytacik... Ciekawym zabiegiem wydaje mi się wydrukowanie obśmiewanych fragmentów na zielono.

Rozrywka w miarę miła, ale nie mam poczucia, że czegoś się nauczyłam. A na to liczyłam. W sumie nie wiem, czy tytułowy niedorajda to ktoś, kto czytuje poradniki, bo potrzebuje rad, czuje się "niedoradzony", czy też ktoś, kto ich nie czyta i nie wie, jak zostać kimś tam czy perfekcyjnie zrobić coś tam...

Odrobinę irytowało mnie królewskie "my" Rusinka. Gdyby pisało więcej ludzi niż jeden. Ja wiem, że w naukowym tekście to uchodzi. Ale książka naukowej nie przypomina, a kpienie ex cathedra z niedouczonych doradzających zgrzytało.

Językowych koszmarków nie znalazłam (tego na zielono nie liczę). Niektórym ludziom po prostu nie wypada strzelać byki, choćby w interpunkcji.