piątek, 28 lipca 2017

"Monachomachia" — satyra i odszczekiwanie

Tytuł:          Monachomachia. Antymonachomachia
Autor:          Ignacy Krasicki                 
Wydawnictwo:    Książka i Wiedza                
Rok 1. wydania: 1778, 1780                      

Dwa krótkie, lecz wiele mówiące utworki. Identycznie zbudowane: każdy składa się z sześciu pieśni, te z kolei złożone są z oktostychów o układzie rymów abababcc. Piękne przykłady poematów heroikomicznych, czyli z patosem, z odwoływaniem się do wyższych instancji z prośbą o natchnienie, ale o bzdurkach.

W "Monachomachii" Książę Biskup Warmiński raczy nabijać się z mnichów. Szczególnie mocno oberwało się zakonom żebraczym — że obżarstwo, pijaństwo, lenistwo, głupota... Cóż, pewnie niejeden współczesny uzna, że przez ostatnie dwa wieki sytuacja zmieniła się o tyle, że mnichów rzadko się spotyka. Za to ośmieszane wady często da się przypisać księżom.

"Antymonachomachia", jak sama nazwa wskazuje, stanowi zaprzeczenie pierwszego poematu (który zresztą został wydrukowany bez zgody Krasickiego). Ot, jak to często bywało, po opublikowaniu krytyki podniósł się szum, że trzeba ukarać twórcę za niewczesne żarty. Autor "Świętoszka" też przez to przechodził. Bo jakże to — z duchowieństwa kpić? Odszczekiwanie przypomina dowcip, którego bohater, skazany na publiczne odwołanie kalumnii przeciw Iksińskiemu, krzyczał: "Iksiński nie jest łajdakiem?! Iksiński nie jest złodziejem?!" — spomiędzy sarkastycznych wersów wyziera przekonanie, że jednak w zakonach nie dzieje się dobrze.

Najbardziej spodobała mi się parafraza bardzo znanego fragmentu innego wiersza Krasickiego, "Hymnu do miłości ojczyzny":
Wdzięczna miłości kochanej szklenice!
Czuje cię każdy i słaby, i zdrowy;
Dla ciebie miłe są ciemne piwnice,
Dla ciebie znośna duszność i ból głowy,
Słodzisz frasunki, uśmierzasz tęsknice,
W tobie pociecha, w tobie zysk gotowy.
Byle cię można znaleźć, byle kupić,
Nie żal skosztować, nie żal się i upić.
Słownictwo bogate, obecnie już archaiczne, ale nadal urokliwe. Przeszkadzały mi jednak powszechnie stosowane rymy częstochowskie, widoczne również w cytowanej zwrotce.

poniedziałek, 24 lipca 2017

"Łysiak fiction" — przerost humanisty nad przyrodnikiem

Tytuł:          Łysiak fiction    
Autor:          Waldemar Łysiak   
Wydawnictwo:    Wydawnictwa "Alfa"
Rok 1. wydania: 1986              

Zbiór trzech tekstów publicystycznych i kilkunastu opowiadań o tematyce zbliżonej do SF. Uważam, że wydawnictwo wybrało bardzo niefortunną kolejność utworów. Pierwszy — poświęcony obronie Dänikena — nastawił mnie negatywnie do wszystkich pozostałych. I nie chodzi o to, że nie zgadzam się z główną tezą (że w dyskusji naukowej należy używać argumentów merytorycznych, a nie wyzwisk), bo trudno się z nią nie zgodzić. Poszło o strasznie naciągane wnioskowanie i ogólny komunikat, który — moim zdaniem — wyłania się z tekstu: "Jestem humanistą, nie znam się na naukach ścisłych i jestem z tego dumny". To przeszkadzało w odbiorze pozostałych opowiadań. Skoro już nastawiłam się na szukanie wpadek naukowych, to i bez problemu je znalazłam.

Na przykład przeszkadzało mi założenie, że jeśli na innych planetach istnieją humanoidalne rasy rozumne, to człowiek bez problemu może się z nimi rozmnażać (płodząc potomstwo zdolne do rozrodu). Mnie w takim wypadku wyłącza się zawieszenie niewiary, a włącza przewracanie oczyma. Nawet jeśli ta inna rasa też ma geny zapisane w DNA. Przecież ze skrzyżowania krowy z kozłem nie powstanie płodne kozielątko. Mimo że oba stworzenia żyją na jednej planecie, są ssakami i mają rogi oraz po cztery nogi. Takie numery mogą przejść w fantasy, gdzie ludzie swobodnie chędożą się z elfami czy krasnoludami.

Natomiast bardzo dobrze wypada humanistyczna strona tekstów. Podobało mi się dopracowanie pod względem historycznym oraz świetnie dobrane obrazy niekiedy występujące w opowiadaniach. Niektóre utwory wymagały ogromnej pracy i wiedzy. Doceniam ten wysiłek.

Na ogół teksty czytało się przyjemnie (z utworami publicystycznymi nieco gorzej, ale możliwe, że to po prostu nie jest ulubiona lektura tygrysków). Męczyło mnie tylko jedno, "Profesora Meadowsa teoria koła — długaśny monolog, nawet niepodzielony na akapity. Jeszcze fabuła całkiem przyzwoita, ale ta forma... 

Moje wydanie ozdobiono kilkunastoma stronami czarno-białych ilustracji. Pojawiają się w dwóch grupkach, niestety w innej kolejności niż teksty, do których się odnoszą. Za każdym razem trzeba szukać właściwych obrazków.

Pomysły na intrygę zasadniczo mi się podobały. Do tego są raczej zróżnicowane, chociaż niektóre motywy się powtarzają.

Język bogaty (znowu widać przewagę humanisty nad przeciętnym zjadaczem chleba), ale przeszkadzało mi  zapisywanie liczb cyframi w dialogach.

czwartek, 20 lipca 2017

"Król Ameryki" — dziennikarska obyczajówka

Tytuł:           Król Ameryki  
Tytuł oryginału: The Sun King  
Autor:           David Ignatius
Wydawnictwo:     Amber         
Rok 1. wydania:  2000          

Stało na półce z kryminałami i thrillerami. Nie mogę zrozumieć, dlaczego książka tam się znalazła. Pewnie komuś Autor się skojarzył... Powieść opowiada o życiu waszyngtońskich dziennikarzy. Podejrzewam, że zawiera sporo wątków autobiograficznych. W końcu Ignatius pracuje dla "The Washington Post". Tematyka — życie elit finansowych oczyma pismaków — mnie w ogóle nie zainteresowała. Przekręty, ostentacyjna radość, przemyślenia na temat absolwentów Harvardu, rozważania, kogo by tu obsmarować w następnym numerze... — nuda. Silny wątek romantyczny też nie pomógł.

Przez kilkanaście kartek zastanawiałam się, w jakich czasach toczy się akcja. Prezydent ma poważne kłopoty, nie wiadomo, czy utrzyma się w Białym Domu — mogło chodzić albo o Nixona, albo o Clintona. Kiedy ta tajemnica się wyjaśniła, w książce nie zostało już nic frapującego.

Brakowało mi bohatera pozytywnego — lubię komuś kibicować, zaprzyjaźnić się z postaciami, a nie tylko życzyć wszystkim jak najgorzej. Przy narratorze chorągiewka na szczycie Gerlacha wygląda jak symbol stałości i niezmienności, a Galvin ma uboższe wnętrze niż wydmuszka. Candace zachowała jeszcze jakieś zalety (może nawet sporo), ale kryształowa też nie jest.

Zasadniczo Autor nie wychodzi poza swoje podwórko. No i słusznie. Bo jak spróbował... Fragment ze strony 213:
Czytelnikowi pozostawiam pytanie w stylu Heisenberga: czy przez sam akt obserwacji miałem wpływ na zjawiska, które teraz opisuję?
Nie rozumiem, co ma efekt obserwatora do Heisenberga. Zasada nieoznaczoności to całkiem inna bajka. Kota Schrödingera jeszcze można w tym kontekście zamieścić...

Językowo nie jest źle, rzuciło mi się w oczy tylko brzydkie powtórzenie: "porywisty wiatr porywał od czasu do czasu liście".

niedziela, 16 lipca 2017

"Palimpsest" — poetyckie urban fantasy

Tytuł:           Palimpsest           
Tytuł oryginału: Palimpsest           
Autor:           Catherynne M. Valente
Wydawnictwo:     MAG                  
Rok 1. wydania:  2009                 

Początkowo książka mnie bardzo irytowała — nie dosyć, że język zbyt (jak dla mnie) poetycki, to jeszcze większość króciutkich rozdziałów kończyła się seksem. Zazwyczaj między osobami, które poznały się na początku rozdziału. Dopiero później, kiedy doszłam do wniosku, że to puszczanie się na prawo i lewo ma swój sens, zaczęłam przekonywać się do powieści. A gdzieś od połowy nawet mnie wciągnęła.

Książka opowiada o niezwykłym mieście. Świat Autorka wyobraziła sobie naprawdę ciekawy i bogaty, pełen różnych szczególików. Za imaginację duży plus. Miasto wydaje się bardziej skomplikowane niż moje rodzinne. I zaskakuje na każdym kroku — a to pływanie w tkaninach, a to bambusy ze zmarłymi, a to bliźniacze kościoły, a to dziwaczne dzieci najbogatszych...

Świat jest tak różny od naszego, że trudno doszukiwać się jakichś głębokich przesłań. Ale niewykluczone, że je przeoczyłam.

Nie ma jednego głównego bohatera, dostajemy od razu czwórkę i to rozrzuconą po całym świecie. Zabieg ciekawy, ale nieco utrudniał polubienie się z książką — przez pewien czas miałam wrażenie, że miotam się z jednego kontynentu na drugi wraz z akcją i nie mam pojęcia, o co tu chodzi.

Ogólnie — czytało się coraz lepiej, chociaż początek był trudny.

Język zasadniczo poprawny, ale — jak już wspomniałam — strasznie metaforyczny, a przez to nieprecyzyjny. Widać, że Autorka przede wszystkim jest poetką. Niektóre porównania wydawały mi się nietrafione.

środa, 12 lipca 2017

"Kobiety Antyku" — sporo informacji

Tytuł:          Kobiety Antyku        
Autor:          Iza Bieżuńska-Małowist
Wydawnictwo:    PWN                   
Rok 1. wydania: 1993                  

Podtytuł: "Talenty, ambicje, namiętności". Książka przybliża tematykę zazwyczaj spychaną na margines w podręcznikach historii — szanse i pozycje kobiet w starożytnych społeczeństwach. Dostajemy osiem rozdziałów poświęconych odpowiednio: pozycji społecznej, postaciom kobiecym w mitach i legendach, idealnym kobietom, damom o bardzo starym zawodzie, działalności politycznej (w rozbiciu na Grecję i Rzym), kulturalnej oraz ekonomicznej.

Książka koncentruje się na Grecji i Rzymie, ale czasami o Egipt również zahacza. Czytelnik otrzymuje bardzo dużo danych, mnóstwo przykładów pań w każdym rozdziale. W ogóle, imponowała mi wiedza Autorki.

Natłok postaci miał i gorsze strony — marne szanse, że wiele z omawianych dam pozostanie mi w pamięci. No i jakoś nie potrafiłam przejąć się ich losem — zbyt skrótowo zostały potraktowane, aby wzbudzać emocje. Co innego, kiedy znalazło się miejsce na jakąś anegdotkę, wtedy czytało się o wiele przyjemniej. Za to trudności pojawiały się przy powtarzających się imionach — na przykład Kleopatr i Ptolemeuszów momentami nie brakuje.
Puszczyk, który wcześniej obserwował Anhana, wzniosł się nagle w powietrze i po kilkusekundowym locie znalazł się tuż obok Vas'Bre, elf chciał położył na jej główce swą dłoń, ta jednak przeszła przez jej ciało,
Puszczyk, który wcześniej obserwował Anhana, wzniosł się nagle w powietrze i po kilkusekundowym locie znalazł się tuż obok Vas'Bre, elf chciał położył na jej główce swą dłoń, ta jednak przeszła przez jej ciało,

Książka wyraźnie nastawiona na szerzenie wiedzy. Nie tylko wiele faktów, również wykaz cytowanych przekładów (gdyby komuś było mało), indeks postaci i spis ilustracji (a są nimi czarno-białe zdjęcia kobiecych wizerunków uwiecznionych na monetach, naczyniach, malowidłach itp.). Można powiedzieć, że bardzo konkretna pozycja.

Język. Tu bym widziała pewien potencjał do poprawy. Zdarzały się literówki i powtórzenia. Czasami zdania może i poprawne, ale tak mało zgrabne, że musiałam się chwilę zastanowić, jak je interpretować.

sobota, 8 lipca 2017

"Sekret Alchemika" — młodzieżówka na bakier z realiami

Tytuł:           Sekret Alchemika       
Tytuł oryginału: The Secret of Alchemist
Tom:             I                      
Autor:           John Ward              
Wydawnictwo:     Świat Książki          
Rok 1. wydania:  2003                   

Niedługa powieść o dwojgu piętnastolatków, którzy podróżują po całej Europie, próbując wykaraskać się z kłopotów. Co ciekawe, w kabałę wpakował ich raczej nieodpowiedzialny ojciec dziewczyny. No i moje zawieszenie niewiary zaczęło zgrzytać już na samym początku. Kto, u licha, wysyła piętnastolatka za granicę bez opieki żadnego dorosłego? Już mniejsza o to, że problemy finansowe wydają się nie dotyczyć bohaterów. Pewnie dostali bardzo duże kieszonkowe i mogą je spokojnie przepuszczać na bilety, posiłki w restauracjach i tym podobne. A przy okazji, czy dzieci w tym wieku piją kawę? Rodzinom te młodzieżowe wojaże nic a nic nie przeszkadzają.

Za to tytułowy sekret interesująco rozegrany. Tu Autor miał dobry pomysł. Bo w wielu momentach odnoszę wrażenie, że obowiązkowe zwroty akcji wypełniał magią. Rozumiem, że to książka dla nastolatków, ale wydaje mi się, że to jeszcze nie powód, żeby czary wyskakiwały ni stąd, ni zowąd. Niektóre zachowania bohaterów (szczególnie dorosłych) też wydają mi się nielogiczne i wprowadzone tylko po to, żeby popchnąć fabułę. Mój "ulubiony" wybryk to ojciec dziewczyny, który podpadł głównemu złemu, więc uciekł i schował się we własnym domu. Ale dla bezpieczeństwa nie odbiera telefonów.

Na plus to, że powieść jest zamknięta. Wprawdzie to tylko pierwsza część trylogii, ale jakiś etap przygód się zakończył. Nie lubię, kiedy autor pozostawia mnóstwo pootwieranych wątków, żeby zachęcić odbiorcę do kupna następnych tomów.

Jak to w książce dla młodych ludzi — postacie raczej czarno-białe. Zafrapował mnie pewien dżentelmen interesujący się antykami i pomagający dzieciakom — Langton. Ciekawa jestem, czy podobieństwo do Langdona występującego u Dana Browna jest przypadkowe.

Świat niewymagający wysilonej kreacji, bo nasz własny, Europa z dwudziestego pierwszego wieku, od czasu do czasu sztukowana magiczną wstawką.

Czytało się dość szybko. Czasami z zainteresowaniem przewracałam kartki, czasami z irytacją przewracałam oczami.

Język w miarę poprawny. Słownictwo raczej z tych prostych, ale nie wymagajmy cudów od powieści dla nastolatków. Tekst urozmaicają cytaty z "Boskiej komedii" (oryginał plus tłumaczenie).

wtorek, 4 lipca 2017

"Rodzina Borgiów" — czyżby mafia?

Tytuł:           Rodzina Borgiów
Tytuł oryginału: The Family     
Autor:           Mario Puzo     
Wydawnictwo:     Albatros       
Rok 1. wydania:  2001           

Ostatnia książka Autora, po Jego śmierci ukończona przez żonę (?). Dla odmiany — nie o mafii. Powieść historyczna, przedstawiająca początki renesansu we Włoszech. Chociaż, jakby się dobrze zastanowić... Opisywana rodzinka z całą pewnością jest mocno patologiczna.

Rodrigo Borgia, znany również jako papież Aleksander VI, rządzi swoją rodziną (a dzieci miał sporo) twardą ręką, upapraną po łokieć we krwi. Realizuje własne plany bez pytania innych o zdanie. A talent do wydobywania z ludzi tego, co w nich najcenniejsze, ma znacznie słabszy niż Don Corleone.

Książkowa córka Rodriga odbiega od popularnego wizerunku — podobno historia (za sprawą ówczesnych jej twórców) mocno skrzywdziła Lukrecję — zachowuje się raczej przyzwoicie (acz kazirodztwo zostało). Za to jej bracia nie należą do ludzi, z którymi chciałoby się zaprzyjaźnić. Każdy z innego powodu. Ale zapewnia to barwnych bohaterów.

Oprócz papieskich dzieci (raczej nieszczęśliwych pomimo luksusów i bogactwa) po kartach przewija się mnóstwo znanych postaci: Leonardo da Vinci, Michelangelo Buonarroti, Nicolo Machiavelli, Girolamo Savonarola i sporo pomniejszych. Z jednej strony pokazuje to, że wczesny włoski renesans musiał być niezwykle ciekawym okresem. Z drugiej — czasami miałam wrażenie, że ta czy inna postać została na siłę wciśnięta do fabuły, aby pokazać, że Borgiowie znali również tego celebrytę.

Być może wynika to z gorsetu historyczności zdarzeń i bohaterów, może z faktu, że kto inny robił ostatni szlif powieści, ale nie czyta się jej z takim zainteresowaniem jak "mafijnych" książek Puzo. Nie mówię, że jest nudno, ale brakuje "tego czegoś" zmuszającego do odwracania kolejnych kartek.

Językowo nieźle, błędów nie zauważyłam, ale miejscami raziły mnie anachronizmy — "średniowiecze", "renesans" (jakoś nie wydaje mi się, że na styku epok już używano tych słów), "kilometry"...