czwartek, 29 lipca 2021

"Epoka diamentu" — cyberpunk

Tytuł:           Epoka diamentu 
Tytuł oryginału: Diamond Age    
Autor:           Neal Stephenson
Wydawnictwo:     Wydawnictwo MAG
Rok 1. wydania:  1995           

Zakwalifikowałabym książkę do cyberpunku, chociaż z pewnym wahaniem. Owszem, akcja rozgrywa się w przyszłości, technika zaskakująco poszła do przodu, ogromne nierówności dochodowe doprowadziły do powstania swego rodzaju slumsów i kwitnącej w nich przestępczości. Czasami jest ona wyjątkowo dokładnie zorganizowana i oczywiście wykorzystuje zdobycze techniki.

Ale z drugiej strony... Szalenie ważna jest przynależność do grupy, wilków samotników właściwie nie ma. Jedna z wpływowych grup obrała sobie za wzór epokę wiktoriańską (a to już bardziej kojarzy się ze steampunkiem). Niektóre postacie należą do arystokracji różnorodnie pojmowanej — czy to po europejsku błękitna krew, czy to powalająca umiejętność kaligrafowania (w wersji dalekowschodniej). Nawet najbiedniejszy może jakoś przeżyć dzięki ogólnie dostępnym kompilatorom materii (niektóre produkty są darmowe). No i bardzo dużo tu o dzieciach. Jak na rasowy cyberpunk — za mało brudu i smrodu.

Bardzo bogaty świat. Na przykład pojawił się nowy gatunek sztuki — interakty. A to opis zminiaturyzowanej technologii (spodobały mi się sztuczne roztocza realizujące cele twórców i zwalczające je niejako układy immunologiczne budynków i terytoriów), a to gigantycznych reklam, a to sławnych na cały świat projektów.

Złożona fabuła, fraktalnie obrośnięta wprowadzeniami, bocznymi wątkami, bajkami dla dzieci i innymi szczególikami. Bohaterowie również dobrze zbudowani.

Ciekawa, nieco wymagająca, lecz przyjemna lektura. Za gęsta, żeby szła szybko.

Czasami zgrzytało mi zawieszenie niewiary. No, nawet dla księżniczki nikt nie będzie produkował jednorazowej wspaniałej wyspy na przyjęcie urodzinowe, do zniszczenia po jego zakończeniu. Podatnicy rodziców nie byliby zachwyceni. Niekiedy zgrzytała mi chronologia — dzieci uczestniczą w tym przyjęciu, mijają dwa lata pracy nad projektem, a potem okazuje się, że jedna z dziewczynek jeszcze nie skończyła czterech lat. Kto zabiera dwulatka na księżniczkowe przyjęcie? Maluch nic nie zrozumie, nic nie zapamięta, a tylko może coś spsocić.

Przeszkadzały mi również "wielorybie truchła" w baśniowej opowieści o wyginięciu dinozaurów. No, toż w tej historyjce wcześniej była mowa, że ssaki są ryjówkami. A bajeczka przecież miała być edukacyjna.

Mały plusik za to, że jeden z arystokratów nazywa się Finkle (to tylko fragment nazwiska). ;-)

Nie zauważyłam wpadek językowych.

sobota, 24 lipca 2021

"Ludzie, zwyczaje i obyczaje starożytnej Grecji i Rzymu" — ciekawie

Tytuł:          Ludzie, zwyczaje i obyczaje
                starożytnej Grecji i Rzymu 
Autor:          Lidia Winniczuk            
Wydawnictwo:    Wydawnictwo PWN            
Rok 1. wydania: 1983                       

Gruba księga z mnóstwem wiadomości. Podzielona na prawie czterdzieści rozdziałów, na ogół parami — w Grecji i w Rzymie. Poszczególne rozdziały omawiają różne aspekty antycznego życia. Na przykład "Hodowla bydła i polowanie", "Środki płatnicze", "Nauka i wychowanie", "Ostatnie pożegnanie", "Kapłani i kapłanki", "O wróżbiarstwie"... Sporo tego jest.

Oczywiście, że temat nie został wyczerpany. Pewnie nie dałoby się tego zrobić w jednej książce, którą jeszcze można by unieść. Jak zauważa Lech Trzcionkowski w posłowiu, Autorka pominęła ustrój polityczny, a ostatnio przyjmuje się, że miał olbrzymi wpływ na myślenie i system wartości starożytnych. Niemniej jednak można się z książki dowiedzieć bardzo dużo i w różnorodnych dziedzinach. Na przykład, że starożytny Rzym miał straż pożarną.

Winniczuk nie przedstawia tylko suchych faktów, często cytuje również greckich i rzymskich twórców w jakiś sposób odnoszących się do danego zagadnienia.

Czytało się może niezbyt szybko (bo gęsto od treści), ale na pewno przyjemnie i z zainteresowaniem. Podejrzewam, że jeszcze będę wracać do tej książki, aby coś tam sprawdzić.

Książkę ilustruje około półtorej setki czarno-białych fotografii i rysunków. Na końcu znajduje się literatura (kilka stron), wykaz przekładów wykorzystanych w tekście, spis ilustracji oraz skorowidz.

Pod względem językowym — odrobinę przeszkadzały mi powtórzenia. Zauważyłam również literówkę, ale dopiero w posłowiu.

wtorek, 20 lipca 2021

"Wskrzeszenie umarłych" — gawędziarsko

Tytuł:           Wskrzeszenie umarłych 
Tytuł oryginału: Auferstehung der Toten
Autor:           Wolf Haas             
Wydawnictwo:     ABEDIK S.A.           
Rok 1. wydania:  1996                  

Kryminał stylizowany na gawędę. I to nie jest komplement — irytował mnie ten styl, ciągłe przeskoki między narracją trzecioosobową (bohater coś tam zrobił) i drugoosobową (a musisz wiedzieć, że zrobienie tego...), powtarzanie po kilka razy jednej informacji... Jak to przy kuflu piwa — opowiadający plecie, co mu ślina na język przyniesie, co mu się akurat przypomni, co się skojarzy... Dla mnie lektura okazała się raczej męcząca, chociaż książka nie jest długa.

Pewnej grudniowej nocy, nad ranem pracownik austriackiego wyciągu odkrywa zamarznięte zwłoki na krzesełku. A potem następuje wiele stron na temat detektywa prowadzącego śledztwo — że zmienił pracę i co się do tego przyczyniło, dlaczego akurat on zajął się tą sprawą, gdzie w tym czasie mieszkał... Wolałabym dowiedzieć się czegoś więcej o ofiarach (nie tylko, że były czyimiś teściami), co miały przy sobie, co wykryto podczas wcześniejszych badań...

A tu nic z tych rzeczy. Ciapowaty raczej detektyw odkrywa sprawcę właściwie przez przypadek, walcząc z migreną. Te opisy cierpień nie wypadły w moich oczach bohatersko — do tej pory miałam już serdecznie dosyć protagonisty — tylko marudnie. Skoro wiedział, w jakich okolicznościach głowa zaczyna go boleć (a narrator rozwodzi się nad tym równie szczegółowo, jak nad innymi drobiazgami), to dlaczego dopuszcza do takich sytuacji?

Sama fabuła pomyślana nawet interesująco, to mi się podobało. Gdyby tak jeszcze nacisk położyć na mniej nudnych elementach.

W tle przewijają się drobiazgi z małomiasteczkowego austriackiego folkloru. Niektóre całkiem ciekawe, mam nadzieję, że są prawdziwe.

Na plus język — nie zauważyłam żadnych usterek.

piątek, 16 lipca 2021

"Ostre cięcia" — zbiór opowiadań

Tytuł:           Ostre cięcia   
Tytuł oryginału: Sharp Ends     
Autor:           Joe Abercrombie
Wydawnictwo:     Wydawnictwo MAG
Rok 1. wydania:  2016           

W oryginale podtytuł jasno pokazuje, że to zbiór opowiadań — "Stories from the World of the First Law". W tłumaczeniu zniknął z okładki i z tego powodu długo myślałam, że czytam powieść. Kolejne części wprowadzały nowych bohaterów, a ja czekałam, aż oni wreszcie zaczną się spotykać. A tu nic. Dopiero gdzieś w jednej trzeciej zrozumiałam, że splecenia wątków nie będzie.

Raczej otwarte zakończenia wzmacniały mylne wrażenie, że będzie jakiś dalszy ciąg. Bo przecież nic ciekawego nie wynika z jednej scenki zakończonej tym, że armia rusza do ataku, prawda? Albo z tego, że złodziejka, zmuszona okolicznościami, ucieka ze swojej palarni, zostawiając w środku kilka trupów. To dopiero początek przygód. A tu nie. Owszem, złodziejka pojawia się jeszcze w kilku opowieściach i od biedy można ją uznać za główną bohaterkę, w tle przewija się jej życie, ale i tak czułam się rozczarowana. Całość wyglądała jak zbiór fragmentów wyciętych z wersji "reżyserskiej".

Brakowało mi jakiegoś większego celu, do którego bohaterowie by dążyli. Dostałam tylko postacie, które po prostu starają się dożyć do końca opowiadania, mimo szczękającej ze wszystkich stron broni. No, zawsze na końcu ktoś stoi na nogach, jednak to mało satysfakcjonujące dla czytelnika zakończenie — skoro nie wiadomo, któremu kibicować, to nie ma znaczenia, kto wygrał. Fabuły dotyczą albo potyczek w jakiejś większej (nie znanej mi bliżej) wojnie, albo złodziejskiej grupki, która ma jakieś tam zadanie nieodmiennie prowadzące do walki. Dość monotematycznie.

Brakowało mi również fantastyki. Autor podobno pisze fantasy, ale tutaj nadzwyczajność objawiała się wyłącznie w cechach broni. A to jeden miecz oślepiająco świecił po wyciągnięciu z pochwy, a to drugi dymił. I tak musieliśmy wierzyć narratorowi na słowo, bo magicznego oręża w walce nie widać. Szczytem było dla mnie wydane bohaterce polecenie, by zamknęła oczy, zanim ten świecący miecz wkroczy do akcji.

Zauważyłam kilka usterek różnego rodzaju: powtórzenie, zgubiony podmiot, literówka...

poniedziałek, 12 lipca 2021

"Jak wirusy i bakterie rządzą naszym życiem" — mikrobiologia

Tytuł:      Jak wirusy i bakterie rządzą naszym życiem
Tyt. oryg.: Zu Risiken und Nebenwirkungen fragen Sie  
            ihre Türklinke                            
Autor:      Susanne Thiele                            
Wydawn.:    Prószyński i S-ka                         
Rok 1. wyd: 2019                                      

Polski tytuł odbiega i od oryginału (parodia reklamowo-ulotkowej frazy — o ryzyka i skutki uboczne spytaj swojej klamki), i od treści książki. Książka opowiada, że mikroby są wszechobecne w naszym życiu, ale akurat o rządzeniu nie wspomina. Chociaż mogłaby, bo mikrobiom chyba potrafi wpływać na nasze decyzje.

Nie jestem pewna, jak miało brzmieć główne przesłanie. Z jednej strony Autorka ciągle powtarza, że kontakt z wieloma różnymi bakteriami jest dla nas korzystny (tylko znikoma część drobnoustrojów wywołuje choroby, a dobrze, żeby układ immunologiczny na czymś potrenował, zamiast wszczynać alergiczny alarm z powodu niewinnych czynników). Z drugiej — co chwila podaje jakieś zalecenie, które wydaje mi się przesadne (prać ręcznik po trzech użyciach?). Całość wypada raczej schizofrenicznie.

Książka dzieli się na osiem rozdziałów, prawie każdy poświęcony jakiemuś pomieszczeniu w domu i znajdujących się w nim przedmiotach najgęściej zasiedlonych przez mikroby — gąbki w kuchni, pilot do telewizora w salonie, materac w sypialni... Nie brakuje takich miejsc, w żadnym pokoju.

Język bardzo lekki, wręcz zbyt lekki. Wolałabym więcej wiedzy, a mniej powtarzania w kółko tego samego. Niekiedy odnosiłam wrażenie, że dziełko adresowane jest do gimnazjalistów. To odczucie potęgują rysunki — różnokształtne bakterie z oczami, często z rączkami w akurat opisywanym miejscu.

Zabrakło mi dostosowania książki do polskiego czytelnika. Większość danych i statystyk odnosi się do Niemców, niekiedy do innych zachodnich Europejczyków lub Amerykanów. Słowian, w tym również Polaków, nie ma. A nie wierzę, że tak trudne jest dotarcie do chociażby danych na temat liczby psów i kotów. Wystarczyłoby podać je w przypisie i już czytałoby się przyjemniej.

Książka niby zawiera bibliografię, ale tak naprawdę to przypisy końcowe ze źródłami badań. Są polecane lektury, całe siedem sztuk, w tym większość obcojęzycznych. Nie ma indeksu, zresztą za mało tu konkretnej wiedzy, żeby dało się go zbudować. Chyba że z nazwami bakterii. A Curvibacter delicatus to taka piękna nazwa, aż żal musieć ją wyłuskiwać z treści.

Nie zauważyłam wpadek językowych.

czwartek, 8 lipca 2021

"Noc z czwartku na niedzielę" — dużo romansu

Tytuł:          Noc z czwartku na niedzielę
Autor:          Gaja Grzegorzewska         
Wydawnictwo:    Wydawnictwo Literackie     
Rok 1. wydania: 2007                       

Dwoje ludzi ma się ku sobie, a tu nagle telefon, że trzeba rzucić wszystko i lecieć na pomoc/w interesach. Bo w klubie zadźgano człowieka. No to rzucają i lecą, a tam akcja dopiero się rozkręca.

Książka stała na półce z kryminałami, ale podejrzanie dużo tu romansowania. Troje bohaterów bzyka się we wszystkich konfiguracjach. Poza tym obściskują się przy każdej okazji, całują i robią sceny zazdrości któremuś z tej dwójki, która kochała się ostatnio. W przerwach piją, palą i wciągają kreski. Jeśli żadna z tych rozrywek nie jest akurat dostępna (rzadkie chwile), zastanawiają się, kto zabił. Kryminalna część fabuły jest w gruncie rzeczy prosta, wszelkie komplikacje wynikają z uczuć i śledczy sami je sobie organizują.

Wiele rzeczy w powieści wydaje mi się niewiarygodne. Na przykład, że policja zgadza się na udział w śledztwie telewizyjnego detektywa (niezbyt rozgarniętego i pożytecznego). Że w ogóle można prowadzić śledztwo przed kamerami. Że prowadzenie śledztwa powierza się bratu właściciela lokalu. Że wypindrzona i pijana pani detektyw pokona w walce kilku napastników. Że można w jednym miejscu (choćby i klubie) zgromadzić taką grupę idiotów. Chyba najłatwiej mi uwierzyć w istnienie kamienicy na tyle dużej i skomplikowanej, że zawiera dwa ogromne kluby z wieloma salami i labirynt godny Dedala.

Bohaterowie nie wzbudzili mojej sympatii. Myślą genitaliami, a w najlepszym wypadku portfelem. Nawet ofiary zbrodni jakoś nie wywołały współczucia (oprócz jednej, której Autorka poświęciła najmniej miejsca). Gżą się ze sobą na przywitanie, na przeprosiny, dla rozładowania napięcia... Całkiem jak małpki bonobo.

Nie podoba mi się również przedstawienie narkotyków w książce. Nie dosyć, że postacie nie mają nic przeciwko kresce kokainy na poprawę jasności myślenia lub humoru, to jedyny policjant, który nie pochwala takiego zachowania, zostaje przedstawiony jako postać bardzo negatywna. Faszysta właściwie.

Pod względem językowym całkiem nieźle, zauważyłam tylko jeden błąd interpunkcyjny.

niedziela, 4 lipca 2021

"Imperium aniołów" — ciekawe pomysły

Tytuł:           Imperium aniołów  
Tytuł oryginału: L'Empire des Anges
Autor:           Bernard Werber    
Wydawnictwo:     Sonia Draga       
Rok 1. wydania:  2000              

Nietypowa fabuła. Główny bohater, tanatonauta, umiera i zostaje aniołem stróżem. Dostaje trzech podopiecznych i ma za zadanie co najmniej jednego z nich doprowadzić do raju (czyli funkcji anioła). A to wcale niełatwe, bo wachlarz możliwych działań mocno ograniczony, a do tego trzeba koniecznie spełniać życzenia podopiecznych. I co tu zrobić, kiedy jeden z nich jeszcze jako dziecko marzy, żeby jego znajomy został pchnięty nożem w brzuch? A do tego kumpel protagonisty (również anioł) podbuntowuje go przy każdej okazji.

Książka stanowi kontynuację "Tanatonautów", ale można ją czytać bez znajomości tej powieści. Składa się z mnóstwa króciutkich rozdziałów. Przeplatają się ze sobą działania bohatera, losy jego podopiecznych i wpisy z encyklopedii autorstwa anielskiego instruktora.

Instytucja anioła stróża niby kojarzy się z chrześcijaństwem, ale ludzie podlegają reinkarnacji i dopiero awans na anioła oznacza wyrwanie się z tego kręgu (acz niekoniecznie kres trosk — nawet Matka Teresa z Kalkuty ma problem z doprowadzeniem chociaż jednego podopiecznego do raju).

Książka obfituje w ciekawe pomysły. Na przykład podobała mi się symbolika cyfr — ładnie to wszystko zostało dobrane i wyjaśnione. Albo opis powieści jednego z podopiecznych protagonisty.

Mam wrażenie, że książka została niedopieszczona pod względem naukowym. Moje zawieszenie niewiary strasznie trzeszczało przy opisach życia na obcej planecie. Nie chciało mi się także wierzyć, że debiutancką powieść francuskiego pisarza przetłumaczono na rosyjski i wydano jednocześnie w co najmniej dwóch krajach. Brakuje mi Einsteina przy podróżach szybszych niż prędkość światła. Nawet dylatacji czasu nie ma.

Zauważyłam dwie poważne wpadki z konstrukcją zdania. Pisząc zdanie z imiesłowem współczesnym, nie wolno zmieniać podmiotu, bo wychodzą bzdury. Na przykład, że argumenty przyjaciela widziały rozpacz Igora.