Autor: Henryk Ibsen
Jakoś nie przekonała mnie ta sztuka. Z jednej strony, przeszkadzał mi rozziew między wielką miłością głównych bohaterów (to całe nazywanie żony wiewióreczką i skowronkiem, codzienne deklaracje płomiennych uczuć) a ich odległością od ideału. On jest apodyktyczny, uważa, że obowiązkiem męża jest niespełnianie kaprysów żony, zabrania jej jedzenia słodyczy (bez jakiegoś poważnego powodu — ani przeciwwskazań zdrowotnych, ani nadwagi), traktuje połowicę jak dziecko, domaga się, żeby była wesoła. Ona częściowo to dziecko udaje, tańczy i się śmieje, kiedy trzeba, ale ma swoje problemy, o których nie opowiada mężowi. A słodycze i tak je — po kryjomu. Dopiero w końcówce ten dysonans znika i ostatnie strony dobrze mi się czytało.
Z drugiej strony, główny problem wydaje mi się sztuczny. Wystarczyłoby nie traktować kobiet jak istot upośledzonych umysłowo. Gdyby żona mogła zaciągnąć pożyczkę bez zgody jakiegoś ważnego w swoim życiu mężczyzny, do niczego złego by nie doszło. Inna sprawa, że trudno pozwolić na branie kredytów komuś, kto praktycznie nie ma dochodów. Ale inne kobiety w przedstawionym społeczeństwie pracują, więc to nie powinna być przeszkoda nie do ominięcia.
Trudno mi było kibicować któremuś bohaterowi — ani zadufany on nie wzbudził sympatii, ani udająca i raczej beztroska ona nie nadaje się na świetlaną postać. I co oni w sobie nawzajem widzieli? To pytanie mnie dręczyło najbardziej.
Długaśne sceny nie ułatwiały czytania. Trzy akty (każdy rozgrywa się innego dnia), trzy sceny. Brakowało mi naturalnych miejsc do przerwania lektury, więc kiedy musiałam odłożyć książkę, doczekiwałam do końca strony, nawet jeśli wypadał w połowie dialogu. No, czasami trzeba. Ten układ wzmagał poczucie znużenia.
Nie zauważyłam żadnych wpadek językowych.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz