wtorek, 11 grudnia 2018

"Uczeń skrytobójcy" — solidne fantasy

Tytuł:           Uczeń skrytobójcy   
Tytuł oryginału: Assassin's Aprentice
Autor:           Robin Hobb          
Wydawnictwo:     Wydawnictwo MAG     
Rok 1. wydania:  1995                

Pierwsza książka Autorki napisana pod tym pseudonimem, zarazem początek serii kilkutomowych cykli rozgrywających się w tym samym uniwersum. Nie ma tu innych ras, ale niektórzy ludzie (zwłaszcza członkowie rodu panującego) dysponują Mocą — mogą porozumiewać się telepatycznie, chyba również używać telekinezy, ale to już w umiarkowanym zakresie.

Fantasy dość klasyczne, z obowiązkową mapką królestwa, ale obywa się bez patosu i bez drużyny rycerzy wyruszającej na ratowanie świata przed strasznym ZUEM. Dzięki temu czyta się dość szybko i przyjemnie, chociaż momentami akcja nieco zamiera (szczególnie na początku). Jednak przyznaję, że później zazwyczaj coś się dzieje, trup ściele się gęsto, a głównemu bohaterowi ciągle coś zagraża.

A protagonistą, tytułowym uczniem, jest bękart następcy tronu. Co gorsza, jego jedyne dziecko. Bardzo niebezpieczne stanowisko, z racji licznych ludzi, którzy woleliby zamieszać w kolejce do korony. Nie wiadomo, co z takim młodym człowiekiem zrobić, w końcu trafia pod opiekę królewskiego mordercy na zlecenie.

Oczywiście, chłopiec ma w życiu bardzo pod górkę — nikt go nie lubi, niektórzy próbują zabić, wychowuje się bez rodziców (spokojnie można go uznać za sierotę, jak wielu bohaterów fantasy), a podobny do ojca jak jedna kropla wody do drugiej... Nawet porządnego imienia nie ma, wszyscy mówią na niego "Bastard". Obdarzony tak licznymi talentami, że na władcę nadawałby się lepiej od niejednego legalnego członka rodziny królewskiej. To wszystko sprawia, że łatwo mu kibicować.

Nie bardzo podobały mi się damskie bohaterki z rodziny królewskiej. Trudno znaleźć wśród nich postać pozytywną. Żona ojca — co dość oczywiste — nienawidzi protagonisty. Ale oprócz tego sprawia wrażenie niezrównoważonej. W efekcie, nawet jeśli chce pomóc — raczej szkodzi. Królowa jest narkomanką, a do tego wredną intrygantką. Dopiero pod koniec trafia się jakaś pozytywna kobitka. Acz tez niejednoznacznie.

Męscy bohaterowie są równiej podzieleni. Ci szlachetni stają po stronie protagonisty (a przynajmniej nie próbują go zabić bez celu), ci źli — przeciwko. Bez trudu da się znaleźć postać, za którą można trzymać sztuki.

Pod względem językowym bardzo porządnie, nie pamiętam żadnych usterek.

7 komentarzy:

  1. W następnych tomach pojawiają się pozytywne postacie kobiece :). A jak Ci się podobał pomysł z imionami bohaterów wziętymi od ich cech charakterów? Bo to mnie początkowo mocno wybijało z rytmu czytania.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. A mnie się podobały te imiona - przynajmniej łatwo zapamiętać kto jest kim. NIe to co w pozycjach, w których wszystkie imiona i nazwy własne brzmią jak jakieś charknięcia :D

      I wielka szkoda, że Mag nie chce nam wydać innego cyklu Hobb, z akcją umieszczoną w tym samym uniwersum - Kupcy i ich Żywostatki.

      Usuń
    2. Z imionami mam tak samo jak Pawel.M -- łatwo zapamiętać i odróżnić bohaterów, łatwo wymówić, a nie jakieś łamańce z dużą liczbą apostrofów.

      Usuń
  2. Ale jak ktoś się nazywa Szczery, to trudno wymagać od niego wielkiej polityki. I czemu Brus? To imię coś znaczy?
    Akurat mam "Czarodziejski statek" wydany jeszcze przez Prószyńskiego. Nie czytałem jeszcze :-/. Ale zalecali zacząć od "Skrytobójcy" i tak zrobiłem. A to jeszcze dwie trylogie...

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Brus to coś w rodzaju osełki. I bardzo dobrze pasuje do bohatera -- szorstki i niezbyt piękny, ale pożyteczny. Wpływ na protagonistę jasny.
      Fakt, szczerość w dyplomacji raczej jest wadą.

      Usuń
    2. Tej, ale imiona nadaje się dziecko i nigdy nie wiesz co z tego wyrośnie. Zresztą wszelkie imiona coś znaczą, także słowiańskie. I były nadawane nie dlatego, że ktoś taki właśnie jest, tylko życzeniowo - żeby taki był. Tak dla przykładu: Siemowit (Pan Rodu), Bolesław (Wielce Sławny), Władysław (Władający Sławnie), Wojciech (Pociecha Wojów).

      I teraz - czy św. Wojciech był pociechą wojów? Czy Bolesław Rogatka był wielce sławny? Czy Władysław Laskonogi władał sławnie?

      Usuń
    3. Przepraszam, dopiero teraz zauważyłam ten komentarz.
      Prawda, imię nadawane dziecku często było życzeniowe. Ale literatura rządzi się nieco innymi prawami. W Harrym Potterze rodzice profesora Lupina nie mogli wiedzieć, że zostanie [autocenzura], prawda? Że o Tacie i Mamie Muminka nie wspomnę.
      Teoretycznie, w świecie Hobb był jeszcze zwyczaj nadawania imienia, kiedy człowiek jest już duży, chociaż ten wątek chyba był ledwie zarysowany.

      Usuń