Akcja zaczyna się od trupa znalezionego na farmie w Anglii, a kończy w Ameryce Południowej. Wszystko kręci się wokół zarośniętego przez dżunglę miasta Majów. Szuka go zmontowana naprędce (acz na bogato) ekspedycja archeologiczna. Ale nie tylko oni... A że znalezisko obiecujące, to szybko odkrywcom zaczyna grozić niebezpieczeństwo. Zastanawiam się, czy to aby nie pierwowzór Indiany Jonesa.
Czyta się z zainteresowaniem. Na początku ciekawi nas, kto zabił tego farmera, brata protagonisty. Dość szybko się tego dowiadujemy, ale pojawia się tytułowy list Vivera (pojmany przez Majów konkwistador), wspominający o przebogatym mieście, w którym pełno złota. A wiadomo, że Eldorado zabiło już niejednego. Także i w tej książce trup ściele się gęsto, zwłaszcza pod koniec.
Bohater niby jest zwykłym księgowym. Ale w potrzebie odnajduje w sobie sporo talentów, nie zawsze uświadamianych. W książce odgrywa rolę laika, któremu zawodowi archeolodzy muszą tłumaczyć najróżniejsze rzeczy, dzięki czemu i czytelnik dowiaduje się, o co chodzi.
Nie usatysfakcjonowały mnie opisy dżungli. Oj, straszna, wyjątkowo gęsta, helikopter nie może wylądować, wody nie ma... Ale Europejczyk bez przygotowania, bez jedzenia i praktycznie bez sprzętu jakoś jest w stanie przeżyć kilka dni. I nawet nic go nie zeżarło. Tylko raz napotyka na węża. Nie mówię, że za każdym krzakiem musi się czaić jaguar, ale owady chyba powinny im przeszkadzać. A tu raptem kilka wzmianek o moskitierach, ze dwa zdania o samych moskitach i to by było na tyle. Więcej robactwa można spotkać w zwyczajnym, resztkowym, polskim lesie.
Nie zauważyłam wpadek językowych.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz