Powieść przypomina kronikę — mnóstwo wątków, jeszcze więcej postaci. Co rozdział zmiana tematu. Tu władca z kimś rozmawia, tam powstanie niewolników, jeszcze gdzie indziej dziewczynka zagubiona w obcym świecie albo przedłużająca się zima w okolicach koła podbiegunowego.
Szpiedzy, żołnierze, kapłani, lud podobny do Innuitów, czarownicy, szamani, bogowie, czwororęcy, autystyczny naukowiec, niewolnicy... Od mroźnego wybrzeża, przez stepy i morza, do dżungli. Gubiłam się w tym wszystkim. Tym bardziej, że często rozdziały nie zaczynały się od określenia, o kogo chwilowo chodzi. Trzeba było dopiero przypominać sobie — aaa, to ten, który płynie łódką, aaa, to najlepszy generał, który z nudów pojechał na wycieczkę.
Brakowało mi głównej osi fabularnej i protagonisty, któremu bym mogła kibicować albo życzyć porażki. Jak krótkie wpisy w kronice, które łączy tylko czas i jedno (acz wielkie) państwo. No, z tym państwem to już niekoniecznie, bo dziewczynka zabłąkała się do innego świata.
Owszem, pod koniec następuje wielka egzegeza. Ale i tak nie przekonała mnie całkowicie i nie domknęła wszystkich wątków. Na przykład ten władca. Chyba przez jedną trzecią książki rozmawia ze swoimi szpiegami. Akcja przeskakuje co chwila gdzie indziej, dzieje się, a oni gadają i gadają. A w końcówce władca gdzieś znika.
Pewnie w orientacji pomagają liczne listy zamieszczone na końcu książki. Coś podobnego do skrótowej encyklopedii świata. Tylko trzeba lubić odrywać się co i rusz od lektury, żeby szperać po podręczniku.
Zgrzytnęły mi niedźwiedzie polarne żyjące w jednym miejscu z pingwinami.
Co do usterek językowych, trafiają się literówki, acz nie ma ich wiele.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz