Tytuł: Brzuch Paryża
Tytuł oryginału: La Ventre de Paris
Autor: Émile Zola
Autor: Émile Zola
Wydawnictwo: Państwowy Instytut Wydawniczy
Rok 1. wydania: 1873
Jest jakaś fabuła, ale to nie ona wysuwa się na pierwszy plan. Tam króluje jedzenie. Protagonista wraca do Paryża na wozie wyładowanym warzywami, zamieszkuje u swojego brata, masarza... Dostajemy więc opisy stosów warzyw, potem wystawy i wnętrze sklepu rzeźnickiego — pasztety, szynki, wędliny, kotlety... Później pojawiają się jeszcze równie szczegółowe opisy innych rodzajów żywności. Skórki i wnętrza, kolory, faktury, zapachy... No, to nie jest książka dla osób na diecie, można nieźle zgłodnieć od czytania.
Główny bohater mnie nie uwiódł. Zapewne powinnam mu współczuć, bo życie układa mu się wyjątkowo nieciekawie, bez większej winy. Ale to taka fajtłapa, że nie bardzo potrafię wykrzesać z siebie te cieplejsze emocje. Jak ktoś głupio postępuje, to niech się potem nie dziwi, gdy świat się zawala.
Właściwie wiele innych postaci też nie grzeszy rozumem. Niby doskonale wiedzą, jaka jest wartość plotek, bo same z zapałem uprawiają ten sport, ale wierzą w każde świństwo. Nie mogę pogodzić się z takim podejściem. Wydawało mi się, drobnomieszczanie powinni być rozsądniejsi, stateczniejsi.
Tytuł nieźle dobrany — poznaje się Paryż właśnie od strony stołu. Zazwyczaj nie myśli się o skomplikowanej logistyce wyżywienia ogromnego miasta. A tu wozy z warzywami ściągają już w nocy, koło czwartej towar już może być wysprzedany hurtownikom, po powrocie na wieś je się śniadanie (kiedy właściwie ci ludzie sypiają?).
Interesujące są również stosunki międzyludzkie. Niby metropolia, a jednak bohaterowie doskonale się znają. Piękna masarka zna nie tylko właścicielki najbliższych sklepów (to byłoby całkiem zrozumiałe), ale także klientki i w ogóle chyba pół dzielnicy. To jednak był inny świat, który obecnie stwarza wrażenie małomiasteczkowego, odarty ze stołecznej anonimowości tysięcy przyjezdnych.
Pod względem językowym nie jest źle, ale zachwycająco też nie. Nie czepiam się interpunkcji, która zdążyła się trochę zmienić od wydania książki, ale trafiają się literówki, zagubione podmioty. Od klasyków oczekiwałabym większej dbałości...
Ooo, widzę nie tylko ja ostatnio piłuję Zolę. Cóż, nieraz Zola przegina z naturalizmem pieczołowicie opisując mało ciekawe czynności, albo wręcz przepisując jakiś podręcznik, jak "Podstawy marketingu" we "Wszystko dla pań" :D.
OdpowiedzUsuńO to, to! Gdyby wyciąć opisy żarcia i porównania do żarcia, to zostałaby cienka broszurka. Podręcznik może nie, ale książkę kucharską pewnie dałoby się z tego wykroić. ;-)
OdpowiedzUsuńTeż pisałem o tym przy okazji opinii o "Wszystko dla pań" - tam jakby wyciąć opisy zakupów, funkcjonowania sklepu, zasad marketingu, to zostałoby mało oryginalne opowiadanko o XIX-wiecznym Kopciuszku.
Usuń"Wszystkiego dla pań" nie czytałam. Ale wierzę. :-)
Usuń