Pierwszy tom, rozpoczynający długi (szesnaście książek) cykl o detektywie Fandorinie działającym w carskiej Rosji. Na pierwszych stronach Erast jest więc nie tylko młodziutki, ale i znajduje się na samym dole drabiny urzędniczej (potem szybko awansuje), pod komendą tępego czynownika, dla którego raport przede wszystkim musi być pięknie napisany. I to tradycyjnym, gęsim piórem, a nie jakimiś nowomodnymi wynalazkami.
Irytował mnie niewiarygodny fart protagonisty. Kilka razy groziła mu śmierć. Była tak blisko, że zastanawiałam się, jakim cudem chłopak się wywinie. A że musi przeżyć, to wiadomo — następne tomy czekają na bohatera. OK, mogło mu się upiec raz, góra dwa. Ale więcej to już przesada. Autor uzasadnia to dość niemrawo — przynależnością Fandorina do wybrańców losu. No nie, to żadne tłumaczenie.
Do tego chłopak jest inteligentny, ma niewiarygodną intuicję, przystojny chyba też, dobrze wychowany, kilka języków obcych zna, wysportowany, oczytany... Zawsze to on ma rację, a nie przełożeni (chociaż czasem popełnia idiotyczne błędy — te zagrożenia życia nie biorą się znikąd). Trochę Gary Stu z niego wyszedł.
Interesujące tło społeczne. Nie wiedziałam, że w Rosji zakładano zakłady opiekuńcze dla osieroconych chłopców. Do tego naiwne, ale ciekawe wyjaśnienie postępu technologicznego, który miał miejsce w dziewiętnastym wieku. Akunin miejscami gra rolę mądrego po fakcie. Łatwo przepowiadać przyszłość, znając następne sto lat historii. Ale epoka ładnie pokazana. Ileż oni mieli wtedy czasu!
Sama fabuła średnia — ani fajerwerków, ani rozczarowań. No, prowadzi sobie chłopaczyna śledztwo, trochę się miota, ale wreszcie do czegoś dochodzi. I kto by pomyślał, że jego pierwszy odruch wcale nie był taki głupi?
Rzadko, ale trafiają się wpadki językowe. Gdzieś tam literówka, gdzieś tam z konstrukcji zdania wynika, że czas się wyprostował i walnął Erasta...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz