poniedziałek, 17 kwietnia 2017

"Singapurskie kleszcze" — nic nadzwyczajnego

Tytuł:           Singapurskie kleszcze
Tytuł oryginału: The Singapore Grip   
Autor:           James Gordon Farell  
Wydawnictwo:     Czytelnik            
Rok 1. wydania:  1978                 

Ostatnia ukończona powieść Autora (zmarł rok po opublikowaniu). Stała na półce z kryminałami i sensacjami, ale to najzwyklejsza obyczajówka. Trupy się trafiają, lecz raczej wszyscy znają powód śmierci. Jedyna tajemnica dotyczy tytułowych kleszczy — połowa bohaterów wydaje się doskonale wiedzieć, co to takiego, jednak nikt nie chce puścić farby. Akcja toczy się w Singapurze podczas drugiej wojny światowej. W owych latach Farell już żył (pewnie chodził do przedszkola, a potem zaczął szkołę), więc nawet za powieść historyczną trudno tę książkę uznać.

Jako tako historię znam, zatem nagły atak Japończyków nie stanowił dla mnie ogromnego zaskoczenia. Reszta fabuły to romanse, intrygi i codzienne problemy grupy ludzi. Za romansami nie przepadam, intrygi dotyczące zdobycia kolejnego miliona uważam za tak niskie, że w krzyżu mnie łupie od schylania, a problemów mam wystarczająco dużo własnych. Pozostaje nudne życie znudzonych sfer jeśli nie wyższych, to bogatszych i dogorywający mimo uporczywej resuscytacji ancien régime.

Uważam, że książka zyskałaby na wycięciu z lekka patetycznych wstawek na przykład opisów, co się komu śniło w noc ataku Japończyków. Nic ciekawego nie wnosiły, a tylko zamulały i bez tego leniwą fabułę.

Postacie wydały mi się bardzo antypatyczne, szczególnie rodzina Blackettów — ojciec niemal równie egocentryczny jak Ludwik XIV, syn złoty chłopiec; płytki i bez jednej zalety, córka łamiąca facetom serca dla sportu, obrzydliwie cyniczna. Tylko matka na tyle mało wyrazista, że niczym mi nie podpadła. Inni bohaterowie nieco bardziej interesujący, nawet niekiedy robili coś rozsądnego lub wzniosłego. Kobiety w powieści zazwyczaj zachowują się jak tanie dziwki. Co ciekawsze — niezależnie od posiadanego majątku. Uch, takie niskie zagrania kiedykolwiek działały na trzeźwych mężczyzn (pomińmy wyposzczonych marynarzy)?

Język pozostawia sporo do życzenia. Sporadyczne literówki czy zgubione słowa jeszcze mogłabym darować, potrafię zrozumieć, że w momencie wydania reguły interpunkcji były nieco inne niż obecnie, ale powtórzenia mnie irytowały.

6 komentarzy:

  1. Uśmiałem się :D. Z niskich intryg i problemów. A co do kobiet - co prawda książki nie czytałem, ale faceci zawsze lecą na niskie zagrania!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dziękuję. :-)
      Ale aż tak niskie? Na przykład panna Blackett odwiedza podrywanego sąsiada podczas deszczu, więc w przemoczonej sukience. Zdejmuje mokrą szmatkę i kładzie się w samej bieliźnie do łóżka faceta, który akurat ma taką grypę, że niewiele kojarzy. A tatuś dziewczyny siedzi obok, żarty sobie stroi i namawia chłopaka do ślubu.
      Dla mnie to zachowanie godne zdesperowanej prostytutki, a nie panienki z podobno dobrego domu.
      Co robi typowy facet w podobnej sytuacji?

      Usuń
  2. Bierze się do dzieła. Wystarczy ojca po herbatkę z miodem posłać. Chyba że choruje na ostatnie stadium dżumy ;)! A poważnie - faceci są z reguły zdesperowani.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. O rany! Niszczysz resztki mojej wiary w męski rozsądek. Ja, przy takim wciskaniu jakiegokolwiek towaru, wiałabym, ściskając portfel.
      A tamten facet naprawdę był ledwo żywy; dopiero się ocknął po gorączce, nie miał siły, żeby się samodzielnie napić...

      Usuń
  3. Jedynie to go tłumaczy ;)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Były również inne okoliczności łagodzące: w pokoju siedział jeszcze jeden facet (opiekował się chorym), a od parzenia i przynoszenia herbatek to była tubylcza służba, a nie dumni synowie Albionu. ;-)

      Usuń