Tytuł: Jestem klonem!
Tytuł oryginału: Diario di un ragazzo clonato. Romanzo
Autor: Enzo Fontana
Autor: Enzo Fontana
Wydawnictwo: Świat Książki
Rok 1. wydania: 2002
Zastanawiam się, do kogo właściwie adresowana jest książka. Poziom moralizatorstwa i prymitywizm argumentów jak dla dzieci przed dziesiątym rokiem życia. Bohaterem jest szesnastolatek, który cierpi mniej więcej tak, jak młody Werter. Ale sporo śmierci i tych nabuzowanych hormonami rozważań o seksie. Więc?
Autor otwarcie opowiada się po stronie kościoła katolickiego. Mogłabym zrozumieć, gdyby po prostu zajął stanowisko w sporze na temat klonowania. Każdy jakieś ma i ja je szanuję. Jednak żeby w rozważaniach o duszy klona absolutnie pomijać bliźnięta jednojajowe... Czy one mają tylko jedną duszę do spółki? Moim zdaniem, literatura w służbie ideologii rzadko kiedy jest dobrą literaturą.
Można było przytoczyć znacznie lepsze argumenty przeciwko klonowaniu niż sentymentalne granie na emocjach. I nie mogłam uwierzyć, że nastolatek wychowany areligijnie sam z siebie dochodzi do wniosków zbieżnych z katolickimi, a życie bez Boga wydaje mu się puste. Zwłaszcza kiedy matka jest malarką, a ojciec filozofem, więc wszystko nie kręci się wokół pieniędzy.
Miałam także problem z zawieszeniem niewiary w innych sytuacjach. Zaczęło się od pierwszych stron: imprezka podczas szkolnej wycieczki. Nauczyciel nie tylko nie przeszkadza szesnastolatkom w piciu, ale sam jeszcze wznosi toast za zdrowie jubilata. I nie, nie kupuję wyjaśnień, że w niektórych krajach to normalne, a dzieci piją słabe wino do posiłków — niektórzy uczniowie nie mieli doświadczeń z alkoholem i się schlali.
Bohaterowie są czarno-biali. Przy tym ci opowiadający się za klonowaniem ludzi wydają się głupi, płytcy, pyszni, a w najlepszym przypadku bezradni. Główny genetyk, który zapoczątkował klonowanie, nazywa się Mendele. Pszipadek? Główny bohater, ten sam genialny i uduchowiony chłopiec, który wymyślił sobie monoteizm, nie potrafi wyciągnąć oczywistych wniosków. Tak oczywistych, że jego przyjaciółce wystarczy rzut oka na zdjęcie.
Język również na kolana nie rzuca. Aż się prosiło o przemycenie kilku naukowych terminów, niech się dzieciaki dowiedzą. A tu nic. Najbardziej rozbawiła mnie próba użycia słowa "śpioszki" w liczbie pojedynczej (s. 54).
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz