Książka stała na półce z kryminałami i thrillerami, ale tak naprawdę to obyczajówka opowiadająca o powodzi w Głuchołazach w 1997 roku. No, może nie do końca czysta obyczajówka — w końcu żywioł szaleje, a gdzieś tam w tle przewija się sensacyjny wątek. Ale mam wrażenie, że woda tylko uwypukla problemy, które i tak kłębią się w niewielkiej społeczności. A jakąś zadrę czy tajemnicę ma praktycznie każda z postaci.
Bohaterami są czterej chłopcy zbliżający się do końca podstawówki. Poznajemy nastolatki, ich najbliższe rodziny, część znajomych i dziecinnych wrogów... W rezultacie wśród postaci robi się tłok godny południowoamerykańskiego serialu. Z początku mylili mi się nawet Kacper z Darkiem (to dwaj z głównych bohaterów), potem już tylko ich dziadkowie. Za dużo tego dobra jak na mój gust.
Fabuła nie zachwyciła. Przede wszystkim — oczekiwałam kryminału, a nie nieudanych wakacji nastolatków. Ponadto już na początku poznajemy finał, a właściwie jego kluczowy element. Tyle że bez imion. Czyli wiadomo, jak musi się skończyć powieść, pozostaje tylko zgadywanie, na którego z bohaterów padnie.
Ćwiek podobno zawarł sporo elementów autobiograficznych. Mimo to atmosfera do mnie nie przemawiała. Bardziej przypominała powojenne lata u Niziurskiego niż końcówkę XX wieku, tylko z elementami gangsterskimi zamiast wesołej chłopięcej przyjaźni (wygląda na to, że młodzi mężczyźni przy poznawaniu kolejnego muszą się pobić, a co najmniej sobie nawymyślać). Ja te czasy zapamiętałam całkiem inaczej niż Autor, ale może to kwestia różnic między płciami oraz między miastem a miasteczkiem.
Z usterek językowych: w jednym miejscu bohater "przebrał majtki". Jestem bardzo ciekawa, za co można przebrać majtki. Bo już za T-shirt byłoby trudno — konstrukcja całkiem inna, nawet liczba dziur się nie zgadza.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz